Kim pan jest, panie Trzeciak? - fot. LegiaLive!
REKLAMA

Kim pan jest, panie Trzeciak?

Tomek Janus - Wiadomość archiwalna

Od blisko trzech lat dla wielu kibiców winnym wszelkiego zła w Legii jest Mirosław Trzeciak i jego transfery. Czy faktycznie tak jest? A może dyrektor ds. rozwoju sportowego jest tylko ofiarą polityki włodarzy Legii? Zapraszamy do lektury artykułu, który ukazał się w drugim numerze magazynu "Legioniści".

Mirosław Trzeciak pojawił się w Legii na początku 2007 r. Przy Łazienkowskiej powoli kończyła się wtedy epoka Dariusza Wdowczyka. I właśnie Trzeciak, wchodząc w kompetencje "Wdowca", był jednym z pierwszych zwiastunów jego końca. Były zawodnik m.in. "wojskowych" i Celticu przez długi czas był jednak niemal pupilkiem włodarzy KP Legia, dlatego zafundowano mu łagodne i rozłożone w czasie odejście z funkcji trenera Legii. Do tej pory to Wdowczyk odpowiadał i za szkolenie zespołu, i za transfery. Nowy dyrektor ds. rozwoju sportowego przejął więc cześć jego dotychczasowych obowiązków.

Trzeciaka przywitała Legia mająca świeżo w pamięci konflikty w szatni i podział na brazylijską i polską część drużyny. Z "eLką" na piersi biegało wówczas pięciu piłkarzy z "kraju kawy": Edson da Silva, Roger Guerreiro, Hugo Alcantara, Elton Brandao i Junior Godoy Alves. Trzon drużyny stanowiło zaś trio w składzie Łukasz Surma, Piotr Włodarczyk i Marcin Burkhardt. Trzeciakowi przypadło więc zadanie oczyszczenia atmosfery i wprowadzenia nowego porządku.

Zmiany, zmiany, zmiany
Gdyby ktoś przestał interesować się Legią po przyjściu Trzeciaka, zaledwie rok później miałby duży problem, żeby poznać drużynę. Z przywołanych wcześniej zawodników pozostali tylko Roger
i Edson. Przy Łazienkowskiej nie było też Dariusza Wdowczyka, którego pożegnano z większą pompą niż nieraz przyjmowano nowych trenerów. Dyplomatycznie pozbyto się też tymczasowego następcy "Wdowca", Jacka Zielińskiego, proponując mu funkcję trenera Młodej Legii.

Prawdziwa rewolucja nastąpiła w Legii latem 2007 r. Wtedy postanowiono przestawić klub na hiszpańskie tory. Pierwszym krokiem ku temu było zatrudnienie nowego trenera, którym został Jan Urban. Rozmowy z nim prowadził nie kto inny, jak doskonale znający hiszpański rynek Trzeciak. Nowy szkoleniowiec do pomocy ściągnął Hiszpana Jose Antonio Vicuñę, lepiej znanego jako "Kibu".

Przy Łazienkowskiej zapachniało Europą i wielkimi pieniędzmi. Do Arsenalu Londyn odszedł Łukasz Fabiański. Piłkarzem Crveny Zvezdy został Grzegorz Bronowicki. Barwy CSKA Moskwa zaczął zaś reprezentować Dawid Janczyk. Na sprzedaży tylko tych trzech piłkarzy Legia miała zarobić ok. 9 mln euro. Było więc za co szaleć i za co kupować nowych legionistów. Trzeciak ruszył na zakupy. Przed rozpoczęciem sezonu 2007/2008 skład "wojskowych" wzbogacił się o dziewięciu nowych piłkarzy. I to nie byle jakich. Inaki Astiz, Takesure Chinyama, Jakub Wawrzyniak czy Kamil Grosiki to nawet nie połowa z listy zakupów Trzeciaka. Gdy Legia zaczęła rozgrywki od siedmiu wygranych z rzędu, a nowi piłkarze coraz częściej stanowili o sile drużyny, dyrektor ds. rozwoju sportowego miał powody do zadowolenia.

Trzeciak przeżywał wówczas chwile wielkiego triumfu. Choć po jesiennych meczach Legia musiała oglądać plecy Wisły Kraków, na stołeczną drużynę i tak spływały pochwały. Przed rozpoczęciem sezonu wiele osób skazywało bowiem legionistów na walkę o środek tabeli. Całkowicie przemeblowaną drużynę miał prowadzić trener, który do tej pory pracował tylko z młodzieżą. Gdy więc "wojskowi" zamiast w środku tabeli, plasowali się w jej czubie, trzeba było poszukać ojca tego sukcesu. Media szybko doszły do wniosku, że skoro Legia gra tak dobrze, to znaczy, że transfery były dobre.

Były napastnik Lecha Poznań i ŁKS-u Łódź błyskawicznie wypracował sobie w Warszawie mocną pozycję. Pod koniec kwietnia 2007 r. na stanowisku prezesa KP Legia Warszawa Piotra Zygo zastąpił Leszek Miklas. W tym samym czasie Trzeciak został wiceprezesem i wszedł w skład zarządu klubu. Gdy wydawało się, że może być tylko lepiej, efekty pracy dyrektora ds. rozwoju sportowego zaczęły pikować w dół niczym uszkodzony samolot.




Czekając na stadion
Letnie okienko transferowe w 2007 r. to prawdziwy popis Trzeciaka. Pozbył się z drużyny zawodników, którym klub zarzucał, że mają zbyt wiele do powiedzenia w szatni. Na miano majstersztyku zasłużyła sprzedaż Grzegorza Bronowickiego i Dawida Janczyka za grube miliony euro. Graczy, którzy po odejściu z Legii wielkich karier nie zrobili. Ściągnięcie na Łazienkowską Inakiego Astiza czy Takesure Chinyamy pokazało, że Trzeciak ma całkiem niezłe rozeznanie na piłkarskim rynku. Ale na przełomie 2007 i 2008 r. przy Łazienkowskiej wprowadzono nowe standardy dokonywania transferów. Reprezentowały je dwa hasła: "Jak kogoś sprzedamy, to kogoś kupimy" oraz "Transferowe hity będą na nowym stadionie".

"W przyszłości zapewne będziemy kupować drogich piłkarzy, ale w pierwszej kolejności musimy stworzyć w pełni profesjonalny klub z własnym, nowoczesnym obiektem. Wydawanie milionów euro na zawodnika, który będzie musiał trenować na pozbawionej drenażu bocznej płycie boiska nie ma sensu, bo co zrobimy, gdy skręci na nim kostkę? Mamy kupować markowych piłkarzy po to, żeby pokazywać ich na zrujnowanym stadionie przy Łazienkowskiej? Właściciele klubu zadecydowali, że znacznie ważniejsza jest nowoczesna infrastruktura i odpowiednie zaplecze treningowe. Dopiero potem przyjdzie czas na transferowe hity" – wyjaśniał na łamach "Piłki Nożnej" Trzeciak.

Miklas zapytany zaś, co stało się z pieniędzmi ze sprzedaży Fabiańskiego, Bronowickiego i Janczyka odparł, że środki z transferów są pożytkowane na nowe zakupy w takim stopniu, w jakim jest to konieczne. "Gdybyśmy w ostatnich trzech latach liczyli na środki z transferów, to w Legii byłoby może 1/3 tych zawodników, którzy są teraz" - mówił prezes. Trzeciak musiał więc wcielić się w rolę przysłowiowego krawca, który tak kraje, jak mu materiału staje. I wtedy pojawiły się pierwsze problemy.




Przepędza dziennikarzy - kupuje wirtualnie
Zimowe zakupy w 2008 r. były pierwszą wielką klęską Trzeciaka. Dyrektor ds. rozwoju sportowego nie potrafił dokonać żadnego dobrego transferu. Na Łazienkowską trafił wówczas Antonio Martin Aguilera "Balbino". Zawodnik, który wsławił się tym, że w pierwszej drużynie Legii nie zagrał nawet minuty. Pomyłki mogą zdarzyć się każdemu, ale Trzeciak zaczął mylić się na potęgę. Przy blasku fleszy informował, że "wojskowi" przyglądają się młodemu i utalentowanemu Ransfordowi Osei. Potem chyba bardzo żałował, że kiedykolwiek zainteresował się tym graczem.

Zawodnik pochodzący z Ghany, mimo szumnych zapowiedzi, nigdy nie pojawił się przy Łazienkowskiej. Nie dojechał nie tylko na obóz legionistów w Hiszpanii, ale w ogóle nie dotarł do Polski. Gazety były pełne informacji o tym kiedy młody piłkarz przyjedzie do Warszawy, a Trzeciak nabrał wody w usta. W końcu na oficjalnej stronie klubu z dumą ogłosił, że wiosną w formacji ataku pojawi się nowy zawodnik. "Będzie nim 17-letni Ransford Osei, którego wypożyczyliśmy do czerwca. Jest to znakomity zawodnik, bardzo dobrze wyszkolony technicznie, szybki i niezwykle utalentowany i jeśli będziemy zadowoleni z jego występów, to zrobimy wszystko, aby został z nami na dłużej" - zapewniał Trzeciak. Po pewnym czasie okazało się, że Ghańczyk do Legii jednak nie przyjdzie, bo jest za młody.

Tak jak wcześniej chwalono Trzeciaka za jego dobre zakupy, tak teraz posypały się na niego gromy. Dyrektor nie zawsze potrafił sobie z nimi poradzić. Zamiast zająć się transferami, pojechał na zimowe zgrupowanie Legii w Campo Amor i utrudniał dziennikarzom życie jak mógł. Potrafił przeczesywać nawet pobliskie gaje mandarynkowe w poszukiwaniu nieproszonych gości, czyli właśnie przedstawicieli prasy. Wszystko miało miejsce na treningach otwartych dla mediów, bo Jan Urban nie zwykł zamykać zajęć. Po powrocie do Polski Trzeciak kontynuował swoją krucjatę. Fotoreporterów, którzy chcieli oglądać treningi legionistów na bocznym boisku przy Łazienkowskiej, kazał ochroniarzom przepędzić na parking. Argument, że miejsce to z powodu świecącego słońca uniemożliwia robienie zdjęć zbywał stwierdzeniem, że to przesada, bo w Polsce słońce świeci przez pięć dni w roku.

Mimo problemów, Trzeciak cały czas pozostawał wierny wobec swojego pracodawcy. Ale nieraz wymykała mu się wiele mówiąca wypowiedź. "Transfery to przecież kwestia budżetu. Nie jest trudno kupić takich zawodników jak Garguła czy Matusiak - mieli zapisane kwoty odstępnego, cała Polska wiedziała też jakich mniej więcej pensji oczekują. Trzeba było mieć jednak fundusze. My tych funduszy nie mieliśmy. W tej chwili, w zimowym okienku, żadnych transferów dokonywać nie będziemy" - mówił zimą 2008 r. Wtedy okazało się, że były napastnik ŁKS-u choćby starał się z całych sił, to pewnych zawodników i tak nie da rady kupić. Nie da rady, bo po prostu nie dostanie odpowiedniej kwoty z klubu. Ale tego głośno nie może powiedzieć. Zarzuty o brak dobrych transferów odpiera więc stwierdzeniem, że nie ma transferowej obsesji. Skarży się też, że gdy tylko Legia zainteresuje się jakimś piłkarzem, to jego cena od razu idzie w górę.




Przed rozpoczęciem sezonu 2008/2009 Trzeciak mógł jednak znów podnieść głowę do góry. Udało mu się ściągnąć do Warszawy lidera Zagłębia Lubin, Macieja Iwańskiego. Dodatkowo z Hiszpanii sprowadzono "trzech muszkieterów", czyli Inakiego Descargę, Mikela Arruabarrenę i Alberto Ortiz Moreno "Tito". Dziś po Hiszpanach nie ma już w Legii śladu. I chyba nikt, oczywiście poza Trzeciakiem, nie płacze z tego powodu. Co więcej, kibice odetchnęli z ulgą, gdy ostatni z członków zaciągu z Półwyspu Iberyjskiego wyjechał z Polski. Nie można się temu dziwić, skoro Arruabarrenie na drodze do strzelania bramek stał brak fasoli i mięsa z rodzinnej Tolosy, Descarga okazał się być zamieszanym w aferę korupcyjną w swojej ojczyźnie, a "Tito" nadawał się do gry, ale tylko w Młodej Legii. Takich pomyłek nie mogła zatuszować dobra gra Iwańskiego czy sprowadzenie wojowniczego Piotra Rockiego.

W kolejnych okienkach transferowych nie było lepiej. Zimą 2009 r. Trzeciak jak lew walczył o sprowadzenie ze Śląska Wrocław Krzysztofa Ostrowskiego. Po wielu wysiłkach dyrektor mógł święcić triumf, bo "Ostry" pojawił się w Hennef na zgrupowaniu Legii. Szybko okazało się, że pojawił się nie sam, ale razem z kontuzją. Wiosną praktycznie nie dostał szansy na grę i latem przestał być legionistą. Pytanie po co Trzeciak toczył heroiczny bój o niepotrzebnego zawodnika pozostaje bez odpowiedzi. Ale w ostatnich latach pojawia się bardzo dużo pytań bez odpowiedzi wokół ruchów transferowych Legii. A obok nich raz za razem pojawia się postać Mirosława Trzeciaka.

Kasa Mirek, kasa
Jacek Bąk, Jacek Krzynówek, Grzegorz Bartczak, Robert Lewandowski, Sławomir Peszko, Bernard Parker czy wspomniany już Ransford Osei - to nazwiska tylko niektórych piłkarzy, którzy mogli grać w Legii. Mogli, ale nigdy nie zagrali. Losy wszystkich związane były z Trzeciakiem. Jednak nie zawsze wina za chybione decyzje była tylko po stronie dyrektora ds. rozwoju sportowego.

Przy próbach sprowadzenia do Legii Bąka i Krzynówka niepoważny okazał się nie tyle Trzeciak, ale raczej osoby, które mają przy Łazienkowskiej zdecydowanie więcej do powiedzenia. "Nie chcę wchodzić w szczegóły funkcjonowania Legii. Byłoby to niezręczne. Odebrałem jednak wrażenie, że te najważniejsze decyzje podejmują osoby, które o piłce nie mają wielkiego pojęcia" - wyjaśniał na łamach "Sportu" swoje powody odrzucenia oferty "wojskowych" Bąk. Dla Krzynówka propozycja Legii była zaś tak mało atrakcyjna, że jak sam przyznał reprezentant Polski, nad konkurencyjną ofertą z Hannoveru 96 zastanawiał się trzy minuty. Nie trzeba chyba dodawać, gdzie dziś gra Krzynówek.

Można częściowo zgodzić się z faktem, że zarówno Bąk, jak i Krzynówek negocjacje z Legią rozpoczęli tylko po to, żeby podbić swoją wartość na transferowym rynku. Włodarze stołecznego klubu nie powinni jednak dopuszczać do sytuacji, w której Trzeciak zapowiada, że leci do Niemiec uzgodnić ostatnie szczegóły umowy z Krzynówkiem, a kilka godzin później okazuje się, że reprezentant Polski o propozycji wie tyle co nic i wybranie innej opcji zajęło mu trzy minuty.

Trzeciak za każdym razem zapewniał, że oferta Legii była tak atrakcyjna, jak to było możliwe. I tu pojawia się pytanie, dla kogo oferty były atrakcyjne i czy w ogóle mogły być atrakcyjne dla piłkarzy, który oczekiwali zarobków na poziomie choć trochę zbliżonym do piłkarskiej Europy? Wiele faktów wskazuje na to, że duża część zawodników nigdy nie została legionistami, bo propozycje finansowe płynące z Łazienkowskiej były dla nich nie do przyjęcia. Menadżer Roberta Lewandowskiego Cezary Kucharski wprost przyznał w mediach, że przy wyborze nowego pracodawcy dla swojego piłkarza kierował się właśnie względami finansowymi. Pytanie kto z pary Legia - Lech dał więcej ma w takim wypadku czysto retoryczny charakter.

Niewiele zabrakło by pieniądze, a dokładnie ich zbyt mała ilość, przekreśliły nadzieje na sprowadzenie do Warszawy Macieja Iwańskiego. Choć Zagłębie Lubin oficjalnie informowało o pozytywnym zakończeniu rozmów, Legia milczała, a wzburzony "Iwan" w towarzystwie swojego menadżera opuścił klubowe obiekty przy Łazienkowskiej. Umowę udało się uzgodnić dopiero następnego dnia, ale podobno zerwanie rozmów było bardzo blisko.

Względy finansowe dały o sobie znać także w kilku innych przypadkach. Klasycznym przykładem jest tu sprawa przedłużenia kontraktu z Aleksandarem Vukoviciem, która rozegrała się w 2008 r. Jak utrzymuje Serb, rzecz rozbiła się o 20 tys. euro. Właśnie tyle klub miał pożałować swojemu zawodnikowi. Rozmowy Trzeciaka z "Vuko" trwały ponad pół roku i skończyły się przenosinami piłkarza do Grecji. Późniejsze wyjaśnienia klubu, że Vuković wcale dla Legii nie był niezbędny, brzmiały mało wiarygodnie z kilku powodów. Po pierwsze, jeżeli tak faktycznie było, to po co negocjacje z Serbem trwały kilka miesięcy, a Jan Urban do ostatniej chwili usiłował przekonać "Aco" do zmiany zdania? I od kiedy mało wartościowy zawodnik jest kapitanem takiej drużyny jak Legia? A Vuković z kapitańskiej opaski zrezygnował dopiero wówczas, gdy rozpoczęły się jego problemy związane z nowym kontraktem. Po raz kolejny dochodzimy więc do pytania czy winę za odejście "Vuko" ponosi Trzeciak, czy może suma pieniędzy, którą klub chciał przeznaczyć na zatrzymanie swojego zawodnika?




Gorący kartofel
Przyjmując propozycję Legii i zostając jej dyrektorem ds. rozwoju sportowego Trzeciak musiał zdawać sobie sprawę, że to on będzie ponosił odpowiedzialność zarówno za transferowe sukcesy, jak i porażki. Chyba nie spodziewał się jednak, że presja w Warszawie jest aż tak duża.

A w ostatnich trzech latach stołeczny klub zapisał na swoim koncie zdecydowanie więcej porażek niż sukcesów. Po stronie osiągnięć Trzeciaka na pewno można zapisać bardzo korzystne sprzedanie Dawida Janczyka i Łukasza Fabiańskiego. Sprowadzenie na Łazienkowską Inakiego Astiza, Macieja Iwańskiego czy Takesure Chinyamy też zasługuje na pochwałę. Za czasów Trzeciaka rozwinął się także system szkolenia młodzieży, a właśnie praca z młodzieżą też należy do obowiązków dyrektora ds. rozwoju sportowego.

Sukcesy nie mogły przesłonić jednak porażek. Tych było tak dużo, że z czasem pozycja Trzeciaka w Legii zaczęła zdecydowanie słabnąć. W maju 2009 r. dla dyrektora ds. rozwoju sportowego zabrakło miejsca w zarządzie KP Legia Warszawa. Trzeciak przestał też być wiceprezesem Legii. Rada Nadzorcza klubu negatywnie oceniła zaś jego pracę. Czyżby nadchodził zmierzch ery Trzeciaka przy Łazienkowskiej?

Odpowiedzieć na to pytanie nie jest łatwo. Włodarze Legii bardzo nie lubią przyznawać się do porażek. A podziękowanie za pracę Trzeciakowi byłoby przyznaniem się do błędu. Byłoby również przekreśleniem trzech lat lansowania wizji hiszpańskiego futbolu przy Łazienkowskiej. Bo tak chybionych zakupów jak sprowadzenie choćby "Balbino", "Tito", Mikela Arruabarreny, Błażeja Augustyna, Martinsa Ekwueme czy Krzysztofa Ostrowskiego nie da się przykryć pojedynczymi dobrymi ruchami transferowymi. Nie wszystko da się też wytłumaczyć brakiem pieniędzy w klubowej kasie na zakupy. Na pewno nie ułatwiało to pracy Trzeciakowi. Ale dyrektor ds. rozwoju sportowego potrafił lokować je dość słabo, co potwierdził sprowadzając za grube pieniądze hiszpańskie trio latem 2008 r. Co więc zrobić z Trzeciakiem?

Najbardziej logiczne wydaje się podziękowanie mu za pracę. Trzeciak się nie sprawdził, więc nie ma czego szukać przy Łazienkowskiej. Klub wypłaca mu pieniądze, które są zapisane w umowie, a kibice usiłują wymazać z pamięci złe wspomnienia związane z transferowymi niewypałami. Można zauważyć, że początkowe kroki w realizacji tego scenariusza już zostały podjęte. Mowa o utracie miejsca w zarządzie klubu i negatywna ocena pracy. Tylko że takie radykalne posunięcia nie są w Legii mile widziane. Zdecydowanie częściej odbywa się dyplomatyczne kończenie współpracy.

Gdy z Legii odchodził Dariusz Wdowczyk, na pożegnalnej konferencji prasowej był uśmiechnięty od ucha do ucha. Zasmucony siedział za to jego następca - Jacek Zieliński. Może przeczuwał co stanie się za kilka tygodni. Choć "Zielek" wywalczył z drużyną awans do Pucharu Intertoto, w nagrodę pozbawiono go funkcji pierwszego trenera
i zaproponowano pracę z młodzieżą. "Ponieważ uznaliśmy, że Jacek Zieliński nie powinien pracować w sztabie pierwszego zespołu, zaproponowaliśmy mu samodzielne prowadzenie jego bezpośredniego zaplecza. Czy jest bardziej eksponowane stanowisko, które mógłby zająć w Legii? Potraktowaliśmy go tak dobrze, jak tylko mogliśmy" - wyjaśniał wówczas przyczyny takiej decyzji Leszek Miklas.

Podobnie może być z Trzeciakiem. Pozbywając się Zielińskiego klub zdawał sobie sprawę, że nie może po prostu go wyrzucić. Po pierwsze "Zielek" był przez 15 lat związany z Legią i taka sytuacja na pewno spotkałaby się ze sprzeciwem mediów i kibiców. Postanowiono więc delikatnie odsunąć go na boczny tor. Dano mu propozycję, której raczej nie mógł przyjąć. Nie mógł, bo chciał pracować w dorosłej piłce a nie młodzieżowej. I tak Zieliński rozstał się z Legią, a klub zawsze mógł powiedzieć, że zaproponował mu "eksponowane stanowisko".

Co prawda pozycję Trzeciaka trudno porównywać do tej, którą miał Zieliński, ale w bardzo podobny sposób może odbyć się jego pożegnanie z Legią. Wystarczy propozycja objęcia jakiegoś "eksponowanego stanowiska". Oczywiście jednocześnie podkreślone zostanie jak wiele klub zawdzięcza dyrektorowi ds. rozwoju sportowego, ale teraz chce, żeby ten mógł swoje talenty realizował na innych płaszczyznach.

Inną płaszczyzną może być praca z młodzieżą. Ponad rok temu Trzeciak został wiceprezesem Fundacji Piłkarskiej Akademii Legii Warszawa. I właśnie zajęcie się tylko pracą w fundacji może zaproponować mu Legia. Byłoby to bardzo podobne do rozwiązania sprawy Zielińskiego. Tym bardziej, że rozpoczynając pracę przy Łazienkowskiej Trzeciak przyjął na siebie odpowiedzialność za sprawne działanie całego pionu sportu, w tym: Akademii Piłkarskiej, II zespołu Legii Warszawa, scoutingu oraz za politykę transferową klubu. Zajęcie się młodzieżą nie oznaczałoby zwolnienia, a jedynie zmianę zakresu obowiązków.




Ale przygoda Trzeciaka z Legią może potoczyć się w zupełnie innym kierunku. Dotychczasowy dyrektor ds. rozwoju sportowego mógłby zostać... trenerem "wojskowych". Brzmi niedorzecznie? Niekoniecznie. "Zawsze chciałem być trenerem, ale bycie dyrektorem w tak prestiżowym klubie, to taka dużej rangi rękawica do podniesienia. Dla takiego wyzwania warto odłożyć swoje pragnienia" - mówił w "Przeglądzie Sportowym" Trzeciak, zanim zaczął pracować w Legii. W tym samym czasie w "Życiu Warszawy" wyjaśniał zaś, że "gdyby była propozycja objęcia niezłej drużyny, pewnie bym spróbował. Ale Legia zaoferowała mi stanowisko dyrektora sportowego. Dlatego warto powstrzymać ambicje trenerskie. Zawsze jednak powtarzam, że jeśli nie może się być piłkarzem, najatrakcyjniejszą formą związania z futbolem jest zostanie trenerem".

Trener Trzeciak byłby też znakomitym rozwiązaniem tymczasowym. Tak jak Zieliński był bezkolizyjnym przestawieniem Legii z Wdowczyka na Urbana, tak osoba Trzeciaka może pomóc w przygotowaniu "wojskowych" dla nowego trenera. Trzeciak do spółki z Urbanem mogą też stworzyć szkoleniowy duet. Obydwaj odpowiadaliby zarówno za wyniki Legii, jak i za transfery. Już teraz trener Legii ma większy wpływ na zakupy "wojskowych" niż jeszcze nie tak dawno. Przy ewentualnym niepowodzeniu tego pomysłu, hurtowych zmian można dokonać na przełomie maja i czerwca przyszłego roku. Wtedy do użytku oddane zostaną trzy trybuny nowego stadionu. Tam ma przecież grać nowa, lepsza i bardziej widowiskowa Legia. Skoro przyjdzie nowe, to i nowy dyrektor ds. rozwoju sportowego, a może i trener. A co z Trzeciakiem? A kto by się tym martwił. Przecież to był tylko człowiek na czas przejściowy.


Więcej artykułów znajdziecie w magazynie "Legioniści" - nr. 2.

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.