Kazimierz Szczerba i Karl-Heinz Krüger - fot. Deutsches Bundesarchiv (German Federal Archive)
REKLAMA

Wspomnienia wielkich pięściarzy Legii: Kazimierz Szczerba cz. I

Bodziach - Wiadomość archiwalna

Dziś trenuje młodych pięściarzy Legii. Przed laty w boksie osiągał takie sukcesy, których mogą zazdrościć mu jego podopieczni. Urodzony w 1954 roku w Ciężkowicach Kazimierz Szczerba z Legią zdobył cztery indywidualne mistrzostwa Polski. Ponadto ma na swoim koncie 4 srebrne medale MP. Dwukrotnie zdobywał medal na Igrzyskach Olimpijskich i gdyby nie niezgłoszenie Polski na IO w Los Angeles, pewnie przywiózłby kolejny krążek.

Słabiej wiodło mu się w Mistrzostwach Europy, w których startował trzykrotnie. Jeszcze w kategorii juniorów zdobył brązowy medal na tej imprezie. Zachęcamy do lektury pierwszej części rozmowy z Kazimierzem Szczerbą.

Urodził się Pan daleko od Warszawy, w Ciężkowicach...
- W nowosądeckim. Teraz można podać przykład Adamka i innych pięściarzy pochodzących z gór. Ci zawodnicy mają charakter. W moim przypadku było podobnie, uważam, że to co osiągnąłem udało mi się dzięki zawziętości i twardemu charakterowi. Nie byłem talentem czystej wody. Musiałem pracą, treningiem i zaangażowaniem, na podstawie wytrzymałości i kondycji, "pomagać" swojej technice i predyspozycjom. Teraz trzeba pracować szczególnie mocno, bo poziom na świecie bardzo się wyrównał. Za moich czasów liczyło się 7-8 państw. Jak nie wylosowało się Rosjanina czy Kubańczyka, to praktycznie można było myśleć o strefie medalowej. A teraz, po podziale ZSRR na wiele państw, startuje 10 zawodników ze Wschodu i wszyscy są dobrzy. Poziom na zachodzie wyrównał się. Kiedyś po wylosowaniu Szweda czy Fina człowiek raczej się śmiał i bawił się, a teraz nie jest łatwo.

Dlaczego zaczynał Pan w Hutniku?
- Urodziłem się w Ciężkowicach, a jak miałem rok - w 1955 roku - mieszkałem już w Nowej Hucie, bo ojciec pojechał tam do pracy. Budowała się wtedy huta im. Lenina [dziś im. Tadeusza Sendzimira - przyp. B.]. Tak się złożyło, że kilkaset metrów od mojego podwórka była sala sekcji bokserskiej Hutnika.

Od razu poszedł Pan na boks?
- Nie. W tym samym budynku, tylko na górze, była sala tenisa stołowego i tam zaczynałem, bo byłem bardzo drobny. Ale w pewnym momencie potrzebowali zawodnika w papierowej wadze, przynieśli rękawice do piaskownicy i gość, który trenował już jakiś czas, ani razu mnie nie trafił. W latach 70. boks był naprawdę bardzo popularną dyscypliną w Polsce. Byli wtedy świetni redaktorzy - Zmarzlik, Swarzewski, Olszewski. Nasze mecze ligowe były na żywo transmitowane w każdą niedzielę w telewizji. Takie turnieje jak Gryf Szczeciński, Gazeta Pomorska, Czarne Diamenty, nie mówiąc o mistrzostwach Polski i Europy - to wszystko było na żywo w pierwszym programie telewizji. W mediach w ogóle sporo było boksu.

Szybko można ocenić czy ktoś się do boksu nadaje?
- Po miesiącu czy dwóch regularnych treningów widać już, czy człowiek może zrobić jakąś karierę, czy ma "papiery", jak podchodzi do treningów. Ja też miewam bardzo dobrych zawodników, ale ci, którzy nie popierają tego pracą i determinacją - przepadają. Teraz młodzież ma tyle przyjemności - imprezy, dziewczyny, dopalacze.

A Pan nie imprezował w młodości?
- Ze mnie to wszyscy się śmiali, że na zgrupowaniach czy zawodach nie piłem w ogóle alkoholu. Papierosów też nie paliłem - jak tylko spróbowałem, to tak później wymiotowałem, że nie zacząłem do tej pory. Nie mogę powiedzieć, że nigdy nie piłem alkoholu, ale na pewno nie na zgrupowaniach czy przed zawodami. Jak już coś się zdarzyło, to miało to miejsce podczas wspólnego wyjścia drużyny, po zakończeniu sezonu. Jak zdobywaliśmy mistrzostwo Polski to standardem było wyjście całą drużyną do nocnego klubu i zabawa do rana.

Wtedy po sezonie następowało roztrenowanie. Tak przebiegał cykl treningowy w całej Polsce. Natomiast teraz się okazuje, że zawodowcy, a nawet zawodnicy amatorscy cały czas powinni trzymać formę i nie ma żadnego roztrenowania.

Pamięta Pan swoją pierwszą walkę w ringu?
- Pierwsza walka miała miejsce przy okazji meczu Kraków - Katowice. Po tym jak pokonałem reprezentanta Krakowa w czasie sparingu na Hutniku, wziął mnie trener Józef Drucis i na jego książeczkę boksowałem z Heńkiem Średnickim. Przez trzy rundy prawie mnie nie dotknął i wygrałem. Później jak zdobył mistrzostwo świata i Europy to się śmiałem, że kiedyś z nim wygrałem. Ale faktem jest, że w rewanżu kilka miesięcy później w Katowicach już przegrałem. Walka była bardzo wyrównana, ale on się świetnie do niej przygotował, gonił mnie w ringu.

W mistrzostwach Polski startował Pan po raz pierwszy jeszcze w Hutniku?
- Tak, zdobyłem w 1975 roku we Wrocławiu wicemistrzostwo Polski. Oszukali mnie wtedy. W finale walczyłem z miejscowym - zawodnikiem z Wrocławia - Pacuszką. Niezły zawodnik, niedługo później dwa razy z nim wygrałem. Niespełna miesiąc później zwyciężyłem na turnieju "Czarne Diamenty", a później na takim turnieju, w którym brało udział wojsko, policja, CRZZ. Te turnieje zresztą odbywały się regularnie. Wtedy w ogóle było bardzo dużo startów - właściwie co tydzień, jak nie liga, to jakiś turniej. Normalne było, że się robiło ok. 40 walk w roku. A teraz jak ktokolwiek ma 20 rocznie to mówi się, że to bardzo dużo. Obecnie jest za mało imprez, no i szkoda, że nie ma ligi.

W Legii wtedy była doskonała grupa zawodników i trenerów. Niektórzy wzbraniali się przed przyjazdem na Łazienkowską, ale po latach mówią, że to było najlepsze rozwiązanie.
- W Legii była drużyna. Niby wszyscy się śmiali, że Legia ściągała gotowych zawodników, ale naprawdę atmosfera w Legii była niesamowita. A byłem w Legii kilkanaście lat. Nie pamiętam zawodnika, który po przyjściu do Legii obniżyłby swój poziom, albo był niezadowolony. Wiadomo, na początku wielu z nas broniło się przed przenosinami. Ja też trzymałem się rękami i nogami, gdy mnie z Hutnika "wyrywano". Tamtejsi działacze od razu zatrudnili mnie gdzieś na walcowni na takim wydziale, żeby nie można było wziąć do wojska. Trener Niedźwiecki, Wiesiu Rudkowski i Janusz Gortat upatrzyli sobie mnie, powtarzali mi, że będzie ze mnie pożytek, zaczęli mnie namawiać. Wcześniej zdobyłem przecież brązowy medal na mistrzostwach Europy juniorów w Kijowie.

Po telefonie od generała Mroczki szef WKU w Nowej Hucie warował pod moim mieszkaniem i błagał, żebym wyszedł. Ja byłem schowany w łazience, a mama mówi do mnie: 'Synku, idź do tego wojska, bo cię zamkną'. W końcu spóźniłem się dwa tygodnie. Trener Niedźwiecki i Kaczyński zdenerwowali się i powiedzieli, że skoro taki jestem, to mam jechać na unitarkę, do wojska. No i pojechałem do Ciechanowa i już przy wejściu usłyszałem: 'Szczerba? Ale masz przerąbane'.

Można powiedzieć, że przejście do Legii uratowało mi życie. W Hutniku była już wtedy druga liga, niedługo później wycofali się z rozgrywek i skończył się boks w Nowej Hucie.

Po jakim czasie od przyjazdu do Ciechanowa zaczął Pan normalnie trenować w Legii?
- Właściwie od razu zacząłem trenować. Unitarką mnie po prostu straszyli. W jednostce byłem cztery dni, podobnie jak Leszek Kokoszka, świetny reprezentant Polski w hokeju na lodzie. To był lipiec. Przyjechał po mnie trener Kaczyński i właściwie od razu zacząłem treningi. Tydzień później dostałem powołanie na zgrupowanie kadry, a miesiąc później pojechałem na tournee do Stanów Zjednoczonych. W tym samym czasie do Legii trafił też Bogdan Gajda, on dogadał się z Niedźwieckim i przyjechał prosto na Legię. Ja natomiast spędziłem te 3-4 dni w Ciechanowie. Z Ciechanowa przyjechałem do Warszawy, stąd na zgrupowanie i później do USA.

Później zdarzało się, że zakładał Pan mundur w Legii?
- Zdarzało się. Miałem kilkanaście służb na budzie oficera. Trzeba to było odsłużyć, oczywiście w mundurze. To miało miejsce przy bramie na Łazienkowskiej.

Tam było właśnie zakwaterowanie dla zawodników?
- Tak, ja też tam spałem. To była normalna jednostka i wiele osób próbowało robić wszystko jak w wojsku. Często, gdy rano słyszałem "pobudka, wstać", zrywałem się na równe nogi i dawałem dyla przez okno na Legię. Jak miałem możliwość, to wynająłem sobie pokój w hotelu Syrena na Woli. Później poznałem teraźniejszą żonę i spałem u niej, również na Woli.

Początkowo na treningi nie miał Pan daleko, bo trenowaliście pod trybuną Krytą przy Łazienkowskiej.
- Tak... to była prawdziwa Legia. Piłkarze, siatkarze, hokeiści, zapaśnicy, ciężarowcy... wszyscy razem spotykali się u pani Zosi na kawie. Przed treningiem i po treningu. Tematów do rozmów nigdy nie brakowało. Czasem wyskoczyło się wspólnie na jakąś imprezę. Później wspólnie jadaliśmy obiady na Torwarze. Odkąd nas wyrzucili na Forty Bema to się zmieniło. Jedynie trener Dubicki, trener zapaśników Legii, postawił się wtedy i nie dał się wyrzucić z Łazienkowskiej. Ale oni byli trochę z boku, bo mieli miejsce przy kortach, na dole. W końcu też musieli się jednak przenieść na Forty.

Na mistrzostwa Europy w Katowicach pojechał Pan, a nie Bogdan Gajda...
- W Polsce wszyscy żyli tymi mistrzostwami. W prasie ukazywało się mnóstwo artykułów, a telewizja pokazywała nawet nasze sparingi. Ja na mistrzostwa wcale jechać nie miałem. Rywalizowałem z Bogdanem Gajdą i podczas ostatniego sparingu, transmitowanego zresztą w radiu i telewizji, wyszedł mi taki cios, że hej... Bogdan znokautowany i to ja zamiast niego pojechałem na te mistrzostwa. Ale moim zdaniem źle się stało, że taką decyzję podjęto. Bogdan był wtedy w super formie i pewnie coś na ME by osiągnął, a ja odpadłem już w pierwszej walce z późniejszym wicemistrzem, Węgrem Nogy. Mam zresztą tę walkę nagraną i oglądałem ją jeszcze niedawno, zupełnie na chłodno, i uważam, że nie przegrałem tej walki.

Drużynowe mistrzostwo Polski zdobył Pan już w pierwszym roku w Legii.
- To był ewenement. Legia była początkowo na spadkowym miejscu w tabeli, ale w wakacje przyszedł Bogdan Gajda i ja oraz Andrzej Biegalski - mistrz Europy z Katowic, później Kazimierz Przybylski w wadze piórkowej. Chwilę później Krzysztof Kosedowski. Legia to był wtedy samograj. Jakby treningi prowadził nasz magazynier, Stasiu, osiągnęlibyśmy podobne sukcesy. Praca w Legii to zresztą była rzecz wspaniała. Czynnie boksowali jeszcze Wiesiek Rutkowski, Janusz Gortat - było kogo podpatrywać. Oni też mobilizowali innych do ciężkiej pracy. Jak masz w grupie kogoś mocniejszego, to podnosi poziom całej drużyny, bo wszyscy chcą mu dorównać.

Kto był Pana największym rywalem w kraju na indywidualnych mistrzostwach Polski?
- Właściwie to największym rywalem był Bogdan Gajda, bo obaj walczyliśmy w tej samej kategorii wagowej. Pierwszy raz spotkaliśmy się w finale mistrzostw Polski w Sosnowcu, jako zawodnicy Legii. Nasi trenerzy nie chcieli nam sekundować. W końcu mnie sekundował Dudzis z Hutnika, a Bogdanowi Antek Zygmunt z Jastrzębia. Bardzo nie lubiłem takich walk z kolegami klubowymi. Zmieniłem się dopiero jak do Legii przyszedł Andrzej Gmitruk. On mnie przekonał, skutecznie, że w ringu nie ma kolegów ani przyjaciół. Wcześniej przy okazji takich walk nie zawsze dobrze się rozgrzałem, czasem brakowało odpowiedniej koncentracji, bo wokół mówiło się, że może trenerzy rzucą monetą... Znaliśmy się przecież jak łyse konie, bo sparowaliśmy ze sobą setki razy. A z Bogdanem, żeby wygrać, trzeba było "siąść" blisko i nie odpuścić mu ani na sekundę. Jak Gmitruk przekonał mnie do odpowiedniego podejścia, kolejne walki z reguły wygrywałem.

W 1976 roku na IO zdobył Pan brązowy medal. Pierwsza Pańska walka nie doszła wtedy do skutku.
- To był walkower. Wylosowali jakiegoś zawodnika z Afryki, który w ogóle na Olimpiadę nie przyjechał. Później męczyłem się z bardzo niewygodnym Mongołem. Potem boksowałem z Argentyńczykiem Luisem Portillo. W pierwszych dwóch rundach to miałem go dwa czy trzy razy na deskach i spokojnie z nim wygrałem. Chociaż trochę obawiałem się, bo we wcześniejszych walkach zwyciężał przez nokaut. W półfinale trafiłem na Raya Sugara Leonarda, późniejszego niesamowitego kozaka, mistrza pięciu wag.

Była szansa na pokonanie tego zawodnika?
- Raczej nie. Walka odbywała się w Stanach Zjednoczonych, a on był naprawdę niesamowitym kozakiem. Zresztą praktycznie wszyscy zgadzają się, że na tej olimpiadzie był najlepszy.

Po porażce w półfinale była jeszcze walka o trzecie miejsce?
- Nie, przyznawano dwa brązowe medale.

CDN

Rozmawiał Marcin Bodziachowski, współpraca Łukasz Żurowski


Imię i nazwisko: Kazimierz Szczerba
Data i miejsce urodzenia: 5 marca 1954, Ciężkowice
Kluby: Hutnik Kraków 1970-1975, Legia Warszawa 1976-88
Sukcesy klubowe:
Mistrz Polski z 1976 i 79 (waga lekkopółśrednia) oraz 1984 i 85 (waga półśrednia)
Wicemistrzostwo Polski z 1975, 77 i 80 (waga lekkopółśrednia) oraz 1987 (półśrednia)
Sukcesy na arenie międzynarodowej:
Brązowy medal Igrzysk Olimpijskich w Montrealu (1976) w wadze lekkopółśredniej
Brązowy medal Igrzysk Olimpijskich w Moskwie (1980) w wadze półśredniej
Brązowy medal Mistrzostw Europy Juniorów w Kijowie (1974) w wadze lekkopółśredniej
Brązowy medal na Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych w Bydgoszczy (1977)
Uczestnik Mistrzostw Europy w Katowicach (1975), Kolonii (1979) i Tampere (1981) w wadze lekkopółśredniej

Poprzednie teksty historyczne znajdziecie w dziale Historia.



Kazimierz Szczerba - fot. Bodziach

Walka Kazimierza Szczerby z Rayem Leonardem:

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.