Kazimierz Szczerba i Karl-Heinz Krüger - fot. Deutsches Bundesarchiv (German Federal Archive)
REKLAMA

Wspomnienia wielkich pięściarzy Legii: Kazimierz Szczerba cz.II

Bodziach - Wiadomość archiwalna

Dziś trenuje młodych pięściarzy Legii. Przed laty w boksie osiągał takie sukcesy, których mogą zazdrościć mu jego podopieczni. Urodzony w 1954 roku w Ciężkowicach Kazimierz Szczerba z Legią zdobył cztery indywidualne mistrzostwa Polski. Ponadto ma na swoim koncie 4 srebrne medale MP. Dwukrotnie zdobywał medal na Igrzyskach Olimpijskich i gdyby nie niezgłoszenie Polski na IO w Los Angeles, pewnie przywiózłby kolejny krążek.

Słabiej wiodło mu się w Mistrzostwach Europy, w których startował trzykrotnie. Jeszcze w kategorii juniorów zdobył brązowy medal na Mistrzostwach Europy. Zachęcamy do lektury drugiej części rozmowy z Kazimierzem Szczerbą.

Pierwsza część rozmowy

Pańską karierę przerwał wypadek samochodowy. Jak do niego doszło?
- To było po Olimpiadzie w Moskwie. Jechałem maluchem i przysnąłem, zjechałem na lewą stronę i uderzyłem w drzewo. To niesamowite, że to przeżyłem. Miałem rozwaloną całą panewkę, nerw zerwany, stopa mi opadała. Miałem już 28 lat, dwa medale olimpijskie, i musiałem stoczyć olbrzymią walkę, żeby pozwolono mi jeszcze wrócić na ring. Pozbierałem się jednak. Wtedy zrozumiałem, że sam trening to za mało. Na Legii błagałem Wieśka Rutkowskiego, Andrzeja Gmitruka, żeby pozwolili mi chociaż posparować. Odpowiadali, że mam już swoje lata, dużo osiągnąłem, mam żonę i dwójkę dzieci... W międzyczasie skończyłem kurs instruktorski, zacząłem pracę z juniorami, wraz z Januszem Gortatem. Pojechaliśmy na zgrupowanie do Bartoszyc, zacząłem tam z nimi biegać, jak trzeba było to także sparować. Jednym z trenerów juniorów był wtedy Stasiu Wasilewski, który powiedział mi wtedy, że gdybym wrócił do ringu, pokonałbym wszystkich kadrowiczów. Po powrocie ze zgrupowania poszedłem od razu do Centralnej Przychodni Sportowej na ulicę Konopnicką, jednym z głównych lekarzy był Leszek Pajączkowski, który był wcześniej lekarzem kadry. Wybłagałem u niego, żeby dostać warunkowo zgodę na boksowanie. Na Legii nic o tym nie wiedzieli.

Kiedy w końcu się o tym dowiedzieli?
- Był turniej o Złotą Łódkę, na wielkim lodowisku w Łodzi. Bez zgody z Legii i żadnej informacji, pojechałem tam. Najpierw pokonałem dwóch zagranicznych przeciwników i w finale przegrałem z miejscowym zawodnikiem. Jak dowiedzieli się o tym w Legii, zrozumieli, że może być ze mnie jeszcze jakiś pożytek.

Szybko doszedłem do siebie. Sam trening to za mało. Co drugi dzień wieczorem biegałem po kilka kilometrów, robiłem walkę z cieniem z hantlami parokilogramowymi. I po paru miesiącach takich treningów w Legii i indywidualnie, w ringu po prostu się bawiłem. W 1983 roku w Słupsku pokonałem pięciu zawodników, dostałem puchar. W następnym roku była powtórka. Do tego wygrywałem wszystko w lidze. Później niestety zawiodła psychika. Poczułem się za mocny i na treningi przychodziłem w kratkę. No i zaczęły się niespodziewane porażki. Pamiętam, że przegrałem w półfinale zawodów w Sosnowcu, w lidze przytrafiły mi się jakieś porażki. Żeby w boksie coś osiągnąć, trzeba całkowicie się poświęcić tej dyscyplinie.

Zmiana kategorii wagowej nie była dla Pana problemem?
- Nie. Ja przeszedłem wszystkie wagi i nigdy to nie stanowiło problemu.

Wasze sukcesy sprzed lat to chyba także efekt tego, że nie mieliście takich "zabijaczy" czasu jak dzisiejsza młodzież?
- Kiedyś nie było żadnych rozrywek. W telewizji tylko "jedynka", "dwójka" i "Moskwa", to wszyscy wymyślaliśmy sobie zabawy sportowe. Albo grało się w piłkę, albo biegało, albo jeździło na rowerach, np. do Bochni - a to 50 kilometrów było.

Pańska świetna praca nóg w ringu to efekt wytrenowania?
- Na pewno treningi w tym pomagały. Zresztą już w szkole podstawowej byłem bardzo dobry w gimnastyce. Stanie na rękach, przewroty w przód i tył, skoki przez kozła i tym podobne nie stanowiły dla mnie żadnego problemu i później to się przydało. Zresztą ja w ogóle byłem wysportowany i we wszystkich dyscyplinach reprezentowałem moją szkołę podstawową. Po lekcjach chodziłem na dodatkowe zajęcia, tzw. SKS-y, z koszykówki, piłki ręcznej, siatkówki... To wszystko procentowało.

Na Olimpiadzie w Moskwie miał Pan większą szansę na lepszy wynik.
- Zdecydowanie, tym bardziej, że było 3-2. Moim zdaniem nie do końca słusznie. Johny Ugabi później przez dwa lata królował w wadze półśredniej. Oglądałem później tę walkę. Na pewno przegrałem pierwszą rundę, w czasie której byłem dwukrotnie liczony na stojąco. Źle się rozgrzałem, a do tego tydzień przed Olimpiadą dostałem zapalenia okostnej, wyrwano mi trzy zęby i byłem bardzo opuchnięty. Muszę jednak przyznać, że mając na koncie 350 walk, nigdy nie spotkałem tak mocno bijącego faceta jak on. Nie na darmo mówiono na niego "kamienna pięść" - czy uderzał lewą, czy prawą ręką, aż w kręgosłupie mi strzykało.

Wcześniej, bo już w 1/4 finału trafiłem na Budusana, który wcześniej wszystkie walki kończył przed czasem. Tymczasem w pojedynku ze mną już w pierwszej rundzie był dwa razy na deskach, w trzeciej raz poprawiłem i jak wylądował na deskach po raz trzeci, to skakałem do góry, bo wiedziałem już, że mam medal!

Dlaczego nie udało się Panu zdobyć medalu na mistrzostwach Europy, na których startował Pan trzykrotnie?
- Podczas ME w Tampere w Finlandii, kiedy trenerem był Czesław Ptak, wygrałem pierwsze dwie walki, w tym pierwszą z Węgrem. O wejście do półfinału z Millerem z NRD lałem rywala jak wlezie. Po dwóch rundach trener powiedział mi, że mam już wygraną walkę i żebym odpuścił trochę, zostawił siły na półfinał. Ja nie do końca odpuściłem, jestem pewien, że i trzecią rundę pewnie wygrałem. Ale wtedy zaczęły się robić układy i... włosy mi dęba stanęły, gdy usłyszałem, że przegrałem walkę 2-3. Niemcy mieli lepsze układy niż Polacy. To była nauczka, żeby okładać rywala do końca i najlepiej wygrać przez nokaut - wtedy nie można wypaczyć wyniku. To samo przekazuję teraz moim podopiecznym jako trener. Mówię im, że moim zdaniem prowadzą, ale sędziowie mogą przebieg walki ocenić inaczej. Nie można kalkulować.

Teraz funkcjonują "maszynki". Jak się Panu podoba to rozwiązanie?
- To jest głupota, nic więcej. Jak na tych maszynkach policzyć świetną pracę nóg, obronę, wytrzymałość, zejścia, elegancję, lewy prosty? To nie jest uwzględnione. Maszynki to mogą być używane w szermierce, do liczenia zadanych ciosów, a nie w boksie, gdzie liczą się także inne walory. Właściwie wszyscy znani bokserzy się z tego śmieją. Zresztą, gdyby to rozwiązanie było dobre, to wszyscy profesjonaliści by z niego korzystali. Z kim nie rozmawiam z klasowych zawodników z przeszłości, wszyscy uważają to za głupotę, ale niestety nie ma szans, by zmieniono to przed najbliższą Olimpiadą. Boks jest dyscypliną niewymierną i tylko oko ludzkie i człowiek względnie uczciwy powinien decydować kto wygrywa walkę. Najlepiej jest z sędzią ringowym, który po walce podnosi rękę zawodnika, który jego zdaniem wygrał. On jest najbliżej zawodników, widzi to najlepiej. Po co komu pięciu sędziów punktowych?! Wiadomo, kasa.

Jak jesteśmy już przy sędziach, to gdy była liga, to dopiero czasami się "działo". Jechaliśmy na mistrzostwa, mając w każdej wadze najlepszego zawodnika i zdarzało się, że przegrywaliśmy mecze. Jak nie wygrywało się przed czasem, albo zdecydowanie, można się było spodziewać każdego werdyktu sędziego.

Czy oprócz nieuczciwości sędziowskich zdarzały się próby przekupstwa zawodników?
- Niestety, zdarzały się. Znałem kolegów, którzy robili takie numery, ale nazwisk podawać nie będę. Dla mnie to było zachowanie niedopuszczalne. Mogę natomiast przypomnieć ciekawą sytuację - Janek Szczepański dwa razy wziął pieniądze od przeciwnika za odpuszczenie walki... i później w ringu dał mu taki wycisk, że hej. Po meczu koledzy szukali Janka w szatni, a on już był schowany w autobusie. Taki numer był z klasą.
Ja byłem bardzo uczciwy. Zawsze ważna była dla mnie zasada fair-play. Nie podobało mi się nigdy, gdy jakiś mocarz ktoś trafiał o wiele słabszego przeciwnika i rzucał się na niego by go zniszczyć za wszelką cenę. Gdy już miałem pewność, że prowadzę wystarczająco pewnie, rywal nie ma szans, po prostu bawiłem się z takimi przeciwnikami, ale nie robiłem im krzywdy za wszelką cenę. Zresztą mam do dziś kilka pucharów fair-play.

Na koniec kariery był Pan w wyśmienitej formie - dwa mistrzostwa indywidualnie, trzy w drużynie... Niestety Polacy nie wzięli udziału w Igrzyskach Olimpijskich w 1984 roku.
- Jak myślę o tych latach - najlepszą formę miałem na Los Angeles. Jak miałem 31-32 lata to byłem na pewno najmocniejszy, do tego byłem doświadczony, dobrze się prowadziłem. Niestety przeżyliśmy wielki szok, dowiadując się, że nie polecimy na Olimpiadę. Ja miałem to szczęście, że byłem wcześniej dwukrotnie na Olimpiadzie i udało mi się medale zdobyć, ale byli tacy zawodnicy, dla których rok 1984 był jedyną szansą, a byli w życiowej formie. Kosedowski, Michalczewski, Dydak, Bogdan Gajda... Układy polityczne zakazały nam wzięcia udziału w IO i w zamian mieliśmy pojechać na turniej "Przyjaźni" na Kubę. Ja się wkurzyłem, podobnie jak większość zawodników, i machnąłem na to ręką.

Wtedy była już możliwość przejścia na zawodowstwo.
- Dokładnie. Boksowaliśmy z Dębicą na Torwarze w 1984 roku. Wyszła mi taka walka z Krzyśkiem Kucharzewskim, ludzie bili brawa i po walce Koll przyszedł do mnie. Poszliśmy do szefa klubu. Chciał mnie ściągnąć do ligi półzawodowej w Niemczech. Chodziło o to, żeby Legia zwolniła mnie na 2-3 lata. Ale nic z tego nie wyszło. Prezes klubu powiedział tylko, że jestem żołnierzem zawodowym, mam rodzinę i jak wyjadę nielegalnie to moja rodzina będzie miała przechlapane.

Do końca kariery zostałem więc w Legii. Trochę szkoda tego wyjazdu zagranicznego, posmakowałbym tego zawodowstwa. Wtedy naprawdę byłem w formie i miałem czym przyłożyć. Na zawodowstwie jeśli ktoś nie ma uderzenia, nie powinien w ogóle na nie przechodzić. Bo zostanie workiem.

Kiedyś było ograniczenie wieku bokserów. Pana ono nie objęło?
- Bez sensu był ten przepis, że można było wtedy boksować do 33, a później 31 lat. Razem z Bogdanem Gajdą dostaliśmy zgodę na boksowanie do 34 lat.

Ostatnim Pańskim sukcesem było wicemistrzostwo Polski w 1987 roku w Krakowie.
- Boksowałem wtedy z Jankiem Dydakiem. W naszej drużynie boksował wtedy Andrzej Gołota. Byłem z nim w jednym pokoju i on już wtedy był słaby psychicznie. Ostatniej nocy przed finałową walką nie mogłem spać, bo Andrzej obawiał się walki z Jankiem Czerniszewskim z Legii. Zupełnie nie wyspałem się i w finale przegrałem z Dydakiem. Pół roku później Dariusz Michalczewski, Jan Dydak i Dariusz Kosedowski uciekli i zostali w Niemczech. Michalczewskiemu się udało, Kosedowski dwukrotnie zdobył mistrzostwo Niemiec, po czym dostał dobrą pracę i postawił na rodzinę.

14 walk w reprezentacji Polski to dobry wynik?
- Kiedy ja walczyłem i doszedłem do reprezentacji, to walk międzypaństwowych nie było tyle co wcześniej. Właściwie można powiedzieć, że przez 6-10 lat byłem w kadrze cały czas, jeździłem na zgrupowania. Mam olbrzymi szacunek dla żony, bo to ona się dziećmi zajmowała, prowadziła dom. A my, sportowcy, tylko wracaliśmy, żeby wyprać jedne rzeczy, pakowaliśmy drugie i ruszaliśmy na kolejny obóz lub zawody. Takie jest życie sportowca.

Odbył Pan przeszło 300 walk. Dzisiejsi pięściarze nie mają szans tyle osiągnąć.
- Oficjalnie mam 347 walk, zgodnie z książeczką. Wiadomo jednak, że kilka było niewpisanych. Mówi się, że po 300-350 walkach to ma się już hopla.

Od razu po zakończeniu kariery wiedział Pan, że zostanie trenerem?
- Tak, jak miałem przerwę po wypadku, to Legia wysłała mnie na kurs instruktorski do Wrocławia. Szkoda, że nie zrobiłem wtedy też kursu trenerskiego I klasy i teraz może bym był trenerem kadry? Teraz natomiast wymagania są takie, że trzeba być trenerem II klasy, skończyć studia, żeby prowadzić reprezentację.

Którego trenera wspomina Pan najlepiej?
- Oj, było ich wielu. (długa chwila zastanowienia) Największą sympatią jak przyszedłem do Legii darzyłem Henryka Niedźwieckiego. On jednak krótko z nami pracował. Miałem też okazję przebywać na jednym lub dwóch zgrupowaniach kadry, na których był "Pappa" Stamm, ale on już był w takim wieku, że raczej był kierownikiem, nie prowadził zajęć. Niesamowitym trenerem był Antek Zygmunt. Na obozach kadry robił całą robotę. Miał świetne oko i wydobywał z zawodników ich najlepsze cechy, wiedział nad czym trzeba pracować.

Dla Was przed laty największą gratką czy może formą nagrody za pracę były wyjazdy zagraniczne?
- Oczywiście. Każdy wyjazd oznaczał jakąś tam dietę w dolarach, do tego można było "zahandlować". Na butelce wódki było na przykład dziesięciokrotne przebicie. Przywoziło się też ciuchy z zagranicy dla siebie czy żony.

Gdzie przeważnie odbywały się Wasze obozy przygotowawcze?
- Mieliśmy stałe miejsca: Wisła, Zakopane, Cetniewo. Wiadomo było, że jak jechaliśmy do Zakopanego, to mieliśmy schronisko gdzieś wysoko. Codziennie wychodziliśmy z przewodnikiem, ale nie po głównych szlakach, marszobiegiem. Zaliczaliśmy wiele szczytów przy okazji. Szkoda, że teraz się od tego odeszło, bo naukowcy mówią, że to niepotrzebne.

Jak Pan przygotowywał do walki - był jakiś rytuał?
- Na Legii to był rytuał. Jeśli walki były w Warszawie, to waga była na Torwarze albo w hotelu Polonia - zresztą częściej w tym drugim miejscu, bo tam zazwyczaj mieszkały drużyny przyjezdne. Później jechaliśmy razem na śniadanie do Sejmowej, zjadaliśmy jajeczko, tatarek. Później odpoczywaliśmy, rozmawialiśmy. Nie trzeba było żadnego psychologa ani nikogo takiego. Jak któryś z kolegów, na przykład Rysio Michalski, opowiedział kawał, to było najlepsze rozluźnienie atmosfery. Później wspólnie piliśmy kawę.

Podczas podróży autokarowych najczęściej grywaliście w karty?
- Oczywiście. Ostatnio spotykamy się w starym gronie i wspominamy tamte czasy... Kierki, co to była za gra. Grało się po 10 groszy, ale np. na koniec zgrupowania już trochę w puli było.

Którą walkę wspomina Pan najlepiej?
- Dużo było fajnych walk. Ale największy sentyment mam chyba do walki z 1/4 finału w Moskwie. Kłopoty zdrowotne jakie wtedy miałem, a przeciwnika miałem takiego niemal strongmena, a ja go trzy razy na deski kładłem. Później w "Przeglądzie Sportowym" redaktor Jerzy Zmarzlik napisał, że tak dobrze boksującego zawodnika to on kilkanaście lat nie widział. A to były trochę inne czasy. Dziś jak ktokolwiek zdobędzie na Mistrzostwach Europy czy IO brązowy medal, będzie noszony na rękach. My jak zdobywaliśmy brązowy medal byliśmy niesamowicie źli, że nie osiągnęliśmy więcej. Po brązowym medalu był niesamowity niedosyt. Przecież tyle krążków wtedy przywoziliśmy z różnych imprez, że brąz to było nic.

Przegrał Pan kiedyś przez nokaut?
- Raz mi się zdarzyło... choć to nie był nokaut. Załatwił mnie sędzia. Boksowaliśmy z Jastrzębiem, w turnieju, w którym brali udział Legia, Gwardia, Jastrzębie i jeszcze jeden zespół zagraniczny. Walczyłem z Leszkiem Czarnym. Bawiłem się z przeciwnikiem, wysoko prowadząc po dwóch rundach, opuściłem ręce, a w trzeciej rundzie okazało się, że ma mocne uderzenie, później zresztą jeszcze wiele nokautów zaliczył. Jak mi przyłożył to spadłem na tyłek, poderwałem się za szybko, przez co jeszcze raz się zachwiałem, a sędzia wykorzystał to, policzył szybko do trzech i zakończył walkę. Parę sekund później mogłem normalnie boksować i nie ukrywam, że byłem tak zły, że chciałem udusić sędziego (śmiech). Na drugi dzień w radio, telewizji i prasie było, że Szczerba przegrał z Czarnym przez nokaut. Przez trzy dni wstydziłem się wyjść z domu. W boksie tak już jest, wystarczy chwila nieuwagi, lekceważące podejście i szybko można zostać skarconym.

Wziął Pan rewanż?
- Niedługo później przyjechał na mecz rewanżowy z Jastrzębiem do Warszawy i ten mecz był pokazywany w ogólnopolskiej telewizji. W czasie walki był dwa razy liczony, a ostatecznie pewnie wygrałem na punkty.

Po przegranej przez nokaut trzeba było długo pauzować.
- Całe 6 tygodni. Nie mogłem się doczekać, żeby wrócić i pokazać, że to był przypadek.

W 1977 roku zdobył Pan trzecie miejsce na Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych.
- To miało miejsce w Bydgoszczy, na świeżym powietrzu. W ćwierćfinale wygrałem przez ciężki nokaut. W półfinale niestety przegrałem z Akopohiem z Azerbejdżanu. Był niesamowity - miał olbrzymi luz, przy tym szybkość i doskonałą pracę nóg. Ludzie po werdykcie bardzo gwizdali. Ja przez trzy rundy biegiem go goniłem, miałem inicjatywę i dla wielu osób powinienem wygrać tę walkę. Ale ja wtedy czułem, że wszystkie moje ciosy były w powietrze albo minimalnie chybione, a w odpowiedzi dostawałem lekkie ciosy na głowę. Chyba najlepiej wyszkolony zawodnik, z jakim przyszło mi walczyć.

Zdarzały się wtedy inne walki na świeżym powietrzu?
- Rzadko. Mecze ligowe odbywały się jednak w halach.

Kiedyś walczyliście bez kasków, co obecnie zdarza się w boksie coraz częściej.
- Dokładnie - walczyliśmy bez kasków czy hełmów, mieliśmy rękawice ósemki, takie że jak się uderzyło, to "ciągnęło". Inaczej się oglądało takie walki. Walki w kaskach i to punktowanie jakie obowiązuje w Polsce... po obejrzeniu dwóch takich walk ma się dość. Boks amatorski zrobił się słaby dla oka. Nawet nie widać twarzy zawodnika, jego sylwetki...

Jak wspomina Pan derby z Gwardią?
- To była wspaniała atmosfera, jeszcze lepiej jak walki były wieczorem, bo ja bardzo lubiłem wieczorne walki. Wygaszone światło na trybunach... wisząca nad ringiem lampa oświetlająca. Wyjście do takiego ringu było niesamowitym przeżyciem. Specyficzne były też teksty ludzi na trybunach. Te docinki były takie, że czasem nie można się było powstrzymać od śmiechu. Pamiętam, że na meczach na Śląsku było wielkie zainteresowanie i trudno się było dopchać do ringu między nimi. Po wygranej na obcym terenie ludzie rzucali papierkami, czasem czymś plastikowym i nieraz strach było wracać między nimi do szatni. Ale była atmosfera, to się czuło. Teraz to wszystko jest bardziej sterylne, a pięściarzy do ringu prowadzą ochroniarze.

Chodził Pan także na mecze piłkarzy?
- Pewnie, wiele razy. Ale od meczu z Widzewem, który puścili 3-2 u siebie, przestałem chodzić. Od tamtej pory nie byłem na stadionie przez wiele lat.

Był Pan już na nowym stadionie?
- Tak, na meczu otwarcia z Arsenalem. Piękna atmosfera. Myślę, że raz na jakiś czas będę chodził. Szkoda, że Legia nie jest jedna jak kiedyś, bo uważam, że wieloletni zawodnicy klubu, medaliści Olimpijscy, powinni mieć jeśli nie zaproszenia, to przynajmniej jakieś zniżki przy kupowaniu biletów na mecze. U nas się jednak tego nie szanuje.

Teraz prowadzi Pan młodych chłopców, m.in. Marcina Jarzynę i Konrada Dąbrowskiego. Będziemy mieli z nich pociechę?
- Taki zapał jaki ma Konrad Dąbrowski jest rzadko spotykany. Szacunek dla niego za zaangażowanie i odpowiednie podejście. Teraz to on jest już właściwie samograjem. Będzie z niego pożytek dla Legii i polskiego boksu, jeśli oczywiście zaangażowanie i praca będą na tym poziomie co obecnie.

Rozmawiał Marcin Bodziachowski, współpraca Łukasz Żurowski


Imię i nazwisko: Kazimierz Szczerba
Data i miejsce urodzenia: 5 marca 1954, Ciężkowice
Kluby: Hutnik Kraków 1970-1975, Legia Warszawa 1976-88
Sukcesy klubowe:
Mistrz Polski z 1976 i 79 (waga lekkopółśrednia) oraz 1984 i 85 (waga półśrednia)
Wicemistrzostwo Polski z 1975, 77 i 80 (waga lekkopółśrednia) oraz 1987 (półśrednia)
Sukcesy na arenie międzynarodowej:
Brązowy medal Igrzysk Olimpijskich w Montrealu (1976) w wadze lekkopółśredniej
Brązowy medal Igrzysk Olimpijskich w Moskwie (1980) w wadze półśredniej
Brązowy medal Mistrzostw Europy Juniorów w Kijowie (1974) w wadze lekkopółśredniej
Brązowy medal na Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych w Bydgoszczy (1977)
Uczestnik Mistrzostw Europy w Katowicach (1975), Kolonii (1979) i Tampere (1981) w wadze lekkopółśredniej

Poprzednie teksty historyczne znajdziecie w dziale Historia.



Kazimierz Szczerba - fot. Bodziach

Walka Kazimierza Szczerby z Rayem Leonardem:

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.