Legioniści od A do Z
REKLAMA

Legioniści od A do Z: Brzyski, czyli od mleczarza do piłkarza

Małgorzata Chłopaś, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Łatwo wyprowadzić go z równowagi, bo jak sam przyznaje jest niezłą "grzałką". Wie co to ciężka praca - doświadczył jej na własnej skórze gdy przez wiele miesięcy przerzucał w mleczarni 25-kilogramowe worki. Na boisku zawsze daje z siebie wszystko, dlatego kibice nazywali go "Lwie Serce". Kiedy grał w Polonii sąsiad z bloku odwracał na jego widok głowę. Z Tomkiem Jodłowcem tworzy parę papużek nierozłączek. Marzy o bramce z przewrotki i kiedy tylko może ćwiczy rzuty wolne. W naszym cyklu Legioniści od A do Z rozmawiamy ze strzelcem pięknej bramki w meczu z Apollonem, Tomaszem Brzyskim.

A


Alan. Największe szczęście, jakie mnie w życiu spotkało. Moja żona Ania też zresztą pasuje do tej litery w moim alfabecie. Mam wspaniałą rodzinę. Alan skończy w grudniu dwa lata, jest z niego mały drań. Na naszych meczach też rozrabia, żona stwierdziła ostatnio, że rośnie z niego młody "Staruch" (śmiech). Rzeczywiście niesamowicie kibicuje - skacze, cieszy się, po swojemu śpiewa i robi wszystko to, co podejrzy u kibiców. Na trybunie, gdzie zasiadają nasze rodziny, Alan jest prawdziwą maskotką. Wszyscy go zaczepiają, chcą sobie z nim robić zdjęcia, taki jest śmieszny. Dużo jeszcze nie mówi, ale "Legia" krzyknąć potrafi.

B


Bracia. W telewizji powiedzieli niedawno, że mam ich aż dwunastu, ale to jakaś pomyłka. Dwunastu byłoby nas chyba licząc z ciotecznymi (śmiech). Mam czterech braci, ja jestem piąty. Faktycznie jednak pochodzę z dużej rodziny, bo mam też pięć sióstr. Z całej naszej dziesiątki to ja jestem najmłodszy. Jak żyje się w wielodzietnej rodzinie? Mi zawsze to odpowiadało - często było zabawnie, a już na pewno nigdy nie było nudno. Teraz spotykamy się rzadziej, bo każdy z nas święta spędza ze swoimi rodzinami. Ciężko się nam zebrać, od kiedy nie żyją nasi rodzice, ale wcześniej, kiedy wszyscy zjeżdżaliśmy się do rodzinnego domu, "sajgon" był wręcz niesamowity. Było wesoło, godzinami mogliśmy wspominać historyjki z dzieciństwa i śmiać się na przykład z tego, że siostra, która miała mnie pilnować, wyrzuciła mnie z wózka (śmiech). Z całej mojej dużej rodziny tylko ja zająłem się na poważnie sportem. Smykałkę do piłki odziedziczyłem po tacie, który grywał na poziomie trzeciej i drugiej ligi w Lubliniance. Mama opowiadała mi, że miałem niecały rok, a już ganiałem za piłką. Do szkoły też z nią chodziłem, co zresztą doskonale pamiętam. Wielu piłkarzy wspomina, że spało z piłką - przyznam, że ja też zasypiałem z futbolówką w łóżku, chociaż moi rodzice walczyli z tym i często mi ją zabierali.

C


Charakter. Tak, jestem ambitny, charakterny i za wszelką cenę dążę do celu, który sobie wyznaczę. Każdy ma gorsze momenty, ja także, ale nigdy się nie poddaję. Tak było zresztą przy okazji transferu do Legii. Przychodząc tu miałem słabszy okres, jednak wiedziałem jakie mam umiejętności i na co mnie stać. W Legii chciałem wywalczyć miejsce w podstawowym składzie, chociaż wiedziałem, że nie będzie to łatwe, bo za rywali mam dwóch reprezentantów kraju - mówię o Wawrzyniaku i Koseckim. Na treningach pokazywałem trenerowi, że warto na mnie stawiać, a o moje zaangażowanie nie trzeba się martwić - zawsze przykładałem się do zajęć i dopóki będę miał siłę, to będę to robił. Trening mnie cieszy, wychodząc na zajęcia czuję za każdym razem autentyczną radość. Dlaczego "wystrzeliłem" dopiero teraz? Kilka miesięcy zajęło mi przyzwyczajenie się do otoczenia i zwyczajów panujących w nowym klubie. Jestem raczej skromną osobą, może trochę zamkniętą w sobie. Nie jestem typem gościa, który przychodząc do nowego zespołu "lata" po szatni i szuka na siłę nowych znajomości. Siedzę cicho, obserwuję, patrzę co się dzieje i powoli się rozkręcam, aż w końcu mogę o sobie powiedzieć, że jestem częścią tej szatni.

D


Domator. W tym momencie bliżej mi do domatora niż imprezowicza. Kiedy byłem młody, lubiłem wyjść na dyskotekę, pobawić się, ale z czasem człowiek zaczyna cenić ciepło domowego ogniska, spacery z żoną i dzieckiem. Na imprezy w trakcie sezonu nie ma zresztą czasu, bo mamy z Legią cele do osiągnięcia. Nie mówię, że całkowicie zamykam się w domu, bo na spotkanie z kolegami z klubu czy z rodziną i przyjaciółmi zawsze chętnie się wybiorę. Wrażeń po dyskotekach jednak nie szukam. Po treningach staram się jak najwięcej czasu poświęcić rodzinie, pomagam żonie przy dziecku, które potrzebuje mieć tatę przy sobie i być wychowywane przez dwoje rodziców. Gramy co trzy dni i częściej nas w domu nie ma niż jesteśmy. Staram się to nadrabiać. Jakim jestem tatą? Mam jedno główne zadanie - rozpieszczać (śmiech). Mówiąc już poważnie, robię przy dziecku wszystko to, co w danym momencie trzeba. Zmieniam pieluchy, kąpię małego i nie widzę w tym żadnego problemu. Może niektórzy faceci wstydzą się o tym mówić, ale dla mnie to oczywiste i normalne. Praca przy dziecku sprawia mi wielką przyjemność i radość.

F


Fragmenty. Wiem co na temat stałych fragmentów powiedział "Miłek", ale nie zamierzam ciągnąć tego tematu. Daniel jest jeszcze młody, mógł coś chlapnąć. Ja poświęcam pracy nad stałymi fragmentami dużo czasu, zostaję po treningach aby je ćwiczyć i nikt mi tego nie zabrania. Rezygnuję z ćwiczeń tylko wtedy, gdy następnego dnia gramy mecz lub czuję mocne zmęczenie i wiem, że mój organizm potrzebuje odpoczynku. Szkoda tylko, że praca jaką wykonuję nie jest do końca efektywna, bo niestety nie strzelamy zbyt wielu bramek po stałych fragmentach (rozmawialiśmy przed meczem na Cyprze - przyp. LL!). Ciężko powiedzieć dlaczego tak się dzieje. Na treningu potrafię na 10 strzałów strzelić 6-7 bramek, w meczu udane są średnio 3-4. Może w meczu za bardzo chcę, skoro na luzie i bez obciążeń idzie mi dużo lepiej? W trakcie meczu nie kalkuluję, kiedy mogę próbuję widowiskowych zagrań, jesienią starałem się uderzać z przewrotki. Od kiedy pamiętam to właśnie strzały z przewrotki cieszyły mnie najbardziej, za młodu katowałem przewrotki nawet na asfalcie. Jeśli kolega z zespołu da mi dobrą piłkę, na pewno będę próbował takich rozwiązań. W Krakowie fantastyczną piłkę zagrał mi Dominik Furman, szkoda jedynie, że nie wpadło, bo myślę, że tego gola zapamiętałbym na długo, a i kibice z radością by go wspominali. Ktoś powiedział, że gdybym nie był w formie, to bym się na takie strzały nie zdecydował. Być może coś w tym jest. Ja jednak czuję się pewnie i pokazuję to na boisku.

G


Grzałka. Tak, to prawda, można mnie nazwać "grzałką". Co prawda na boisku nie grzeję się na tyle, żebym wyprowadzony z równowagi zrobił coś głupiego, ale szatnia to już inna historia. Przyznaję, łatwo mnie zdenerwować, a chłopaki doskonale to wyczuli i czasem robią sobie ze mnie żarty, na które reaguję wspomnianą "grzałką" i natychmiastowym kontratakiem, co tylko jeszcze bardziej ich bawi. No trudno, poznali się na mnie i muszę z tym żyć. Ta cecha charakteru trochę pomaga mi w... treningach, bo wychodzę na murawę odpowiednio pobudzony do działania (śmiech).

H


Hobby. Kiedyś szalałem na punkcie gier komputerowych, od kiedy mam rodzinę nie mam już na to tyle czasu. W dawnych czasach grywałem jednak po nocach. Przychodziłem z treningu i włączałem FIFĘ, Pro Evolution. Żadne tam strategie czy nawalanki - liczyła się tylko piłka. Wpadali do mnie koledzy i siedzieliśmy do rana. Oczy na zapałki, pozdzierane palce i gra, gra, gra... Nie ukrywam, że ta zabawa bardzo wciąga, zwłaszcza jak masz dobry sprzęt, fajny telewizor i rozgrywasz turnieje. To prawie tak, jakbyś sam wychodził na boisko (śmiech). Teraz jednak Play Station leży zakurzone i tylko mały rzuci nim czasem o podłogę. Niczego nie wyrzucam, czekam aż syn podrośnie i zapewne to przechwyci, jeśli oczywiście będzie chciał grać. Czy ogra ojca? Hm, wątpię.

I


Idol. Od początku przygody z piłką wzorowałem się na Roberto Carlosie. Teraz jestem już za stary, żeby bawić się w posiadanie idola, ale wcześniej brałem piłkę, szedłem na boisko i starałem się kopiować rzuty wolne Carlosa. Młotek w nodze i do bramki. Miałem znajomego, bramkarza-amatora, który czasem godził się wejść do bramki, żeby łapać te strzały, ale często mocno obrywał po głowie i pozostawało strzelać na "pustaka". Teraz tak jak Roberto Carlos gram na lewej obronie, ale trzeba zaznaczyć, że zaczynałem jako napastnik i to w ataku występowałem w Lubliniance. W pewnym momencie trenerzy zaczęli mnie przestawiać na inne pozycje. Najpierw była to lewa pomoc, a potem - już w Radomiaku Radom - lewa obrona. Jeden z naszych obrońców doznał kontuzji i trener wcisnął mnie w jego miejsce dla testów, a te wypadły tak dobrze, że już w obronie zostałem. W Legii jest odwrotnie - zdarza się, że z obrony wędruję na skrzydło. Nie jest to dla mnie nowość, ale kiedy zmieniasz pozycję po długim okresie gry na innej, to potrzebujesz trochę czasu żeby się przestawić i przypomnieć sobie pewne zachowania.

J


"Jodła". Tomek Jodłowiec to mój przyjaciel, z którym właściwie się nie rozstaję. Trener śmieje się, że jesteśmy jak te papużki nierozłączki, bo nie ma szans zobaczyć nas na Legii osobno. Na obozach razem, w pokoju razem, na treningach razem, na boisku też dobrze nam się razem gra. "Jodła" ma opinię małomównego, ale w relacjach ze mną jest otwarty i świetnie się dogadujemy. Cieszę się, że trafiliśmy do Legii w tym samym czasie, bo trzymamy się ze sobą jeszcze od czasów Polonii. Do kadry też powołali nas w parze. Śmiałem się nawet, że biorą mnie tylko po to, żeby "Jodła" w końcu zaczął w tej reprezentacji grać. Ja miałbym robić za doradcę i pomocnika, żeby nie czuł się samotny w czasie zgrupowania kadry.

K


Kurczaki. Moja ulubiona potrawa. Zjadam w każdej postaci, a że żona bardzo dobrze gotuje, to jest w czym przebierać. Teraz mamy w Legii swojego czarodzieja od diety, ale akurat w moim przypadku zastrzeżeń co do spożywania drobiu nie ma i nadal mogę jeść ptactwo, co bardzo mnie cieszy. W domu rodzinnym, chociaż mieszkaliśmy w mieście, mieliśmy kurnik. Ojciec pochodził ze wsi i trzymał na podwórku gołębie czy kury. Czasem ukręcił łeb kurce i trzeba było ją oskubać przed wielkim gotowaniem rosołu.

L


Legia. Nie chcę opowiadać jakim to ja jestem wielkim legionistą, wolę dawać z siebie wszystko na murawie. Cieszę się, że w zeszłym roku zdobyliśmy mistrzostwo, ale ile ja dałem temu zespołowi? Ile zrobiłem dla Legii, by tego mistrza zdobyła? Ok., mam swój wkład w wygranie tytułu, jednak nie oszukujmy się - jest to może 1 procent całości. Teraz jestem w zupełnie innej sytuacji. Wiem, że jestem w stanie dołożyć do tytułu, o który walczymy, naprawdę dużo. Musimy zdobyć mistrzostwo, nie ma innej opcji. I jeśli wiosną po nie sięgniemy, to dopiero wtedy poczuję się w pełni mistrzem Polski, dopiero wtedy naprawdę na ten tytuł zasłużę. Kogo nie zapytasz, ten odpowie, że od dziecka marzył o grze w Legii. Ja nie marzyłem, dlatego nie sprzedaję tego typu bajek. Wiadomo, chciałem grać w Legii, bo to jeden z najlepszych klubów w Polsce i po roku tu spędzonym tylko utwierdziłem się w tym przekonaniu. Życzyłbym wszystkim drużynom w Polsce, żeby mogły pracować w tak komfortowych warunkach, gdzie wszystko jest poukładane i ma się wszystko. Siłownia, szatnia, boiska - o nic nie trzeba się martwić, wystarczy tylko skupić się na treningach i to właśnie robię. Kiedy grałem w Polonii, nie było mowy o takim spokoju. Wieczne poszukiwanie boisk do treningów, murawy, na których ciężko było trenować. Przepaść. Cieszę się, że taki klub jak Legia dostrzegł, że 30-letni piłkarz może jej coś dać i we mnie zainwestował.

M


Mleczarnia. Poznałem smak ciężkiej pracy. W 4. lidze dostałem ofertę z Orląt Radzyń Podlaski, klubu sponsorowanego przez Spomlek. Warunek był jeden - przechodzę do nich, ale w ciągu dnia normalnie pracuję w mleczarni. Zdecydowałem się na transfer. Sześć godzin spędzałem w mleczarni, potem szedłem na trening. Praca piłkarza wcale nie jest taka lekka i przyjemna jak się wydaje, ale to właśnie w mleczarni nauczyłem się szacunku do pieniędzy i pracy, bo wiem jak ciężko ludzie pracują na utrzymanie i chleb. Doświadczyłem tego na własnej skórze. Na początku trafiła mi się ciężka fucha - trafiłem do proszkowni, gdzie wytwarzano serwatkę. Nie jestem największym człowiekiem, tymczasem musiałem wrzucać na paletę 25-kilogramowe worki. Jak zaczynałem tę robotę, nie mogłem nawet udźwignąć takiego worka. Po dwóch miesiącach wrzucałem je na stos jedną ręką. Przechodziłem dość specyficzny trening siłowy (śmiech). Po pewnym czasie poprosiłem jednak o przeniesienie na inny dział, bo nie jest lekko przerzucać 13 ton dziennie, a potem mieć jeszcze siłę na treningu. Wiedziałem, że długo już tak nie pociągnę. Ostatecznie wylądowałem na jogurtowni, gdzie było już dużo lżej. Czasem wspominam sobie tamte czasy - w mleczarni poznałem fajnych kolegów, z którymi utrzymuję kontakt. To doświadczenie pozwoliło mi zrozumieć, że muszę ciężej pracować na boisku po to, by w przyszłości mieć lżejszy chleb. Z Orląt odszedłem do Łęcznej, ale na dobre "odpaliło" dopiero w Radomiaku.

Marki. Moje obecne miejsce zamieszkania. Dostałem tam mieszkanie w czasie gry w Polonii i pomimo zmiany klubu postanowiłem zostać, bo po prostu dobrze mi się tu mieszka, lubię tutejszą ciszę i spokój. Kiedy grałem na Konwiktorskiej, nie wzbudzałem większego zainteresowania wśród mieszkańców Marek, a jeśli ktoś mnie rozpoznawał, to i tak nie kwapił się do pogawędek. Dziś wszyscy chcą się ze mną przywitać, przybić piątkę i porozmawiać, a kiedy grałem w Polonii, to nawet mój sąsiad z boku na mój widok odwracał głowę. Wiedziałem oczywiście, że chodzi o przynależność klubową, bo nie raz i nie dwa słyszałem dobiegające z mieszkania sąsiada okrzyki "Legia Warszawa". Niestety po transferze nie było szans na zmianę tych relacji, bo przeprowadziłem się na inne osiedle (śmiech).

N


Nerki. Gdy grałem w Koronie, dopadł mnie ostry ból brzucha. Podejrzewałem zatrucie lub zapalenie wyrostka. Lekarz wysłał mnie na USG, a kiedy odbierałem wyniki badań spytał mnie czy wiem, że mam jedną nerkę. Totalnie zgłupiałem. Moja mama też nie miała o niczym pojęcia. Okazało się, że od urodzenia funkcjonuję z jedną nerką, która jednak jest trochę większa niż przeciętna. Lekarz uspokoił mnie, że nie mam się o co martwić, nie przeszkodzi to mojej karierze, muszę po prostu być świadomy i bardziej o nią dbać. Wcześniej nie zostało to wykryte, bo kluby nie robią przecież wszystkim piłkarzom USG nerek. Najczęściej w przypadku kłopotów z nerkami wszystko wychodzi w badaniach, na natomiast miałem te wyniki bardzo dobre. Wielu ludzi żyje i ma się dobrze, mając tylko jedną nerkę.

P


Presja. Tak, słyszałem opinie ludzi, którzy twierdzą, że mam słabą psychikę i nie potrafię udźwignąć presji. Nie zgadzam się z tym. Jeśli coś mi nie wychodzi na boisku to nie wynika to ze strachu czy reakcji kibiców, które w czasie spotkania zupełnie mnie zresztą nie obchodzą, bo koncentruję się tylko na grze. Kiedy zagram słabiej, ludzie szukają jakiegoś wytłumaczenia i wskazują, że Legia to dla mnie być może za wysokie progi. Gdybym rzeczywiście miał kłopoty z psychiką, to już dawno musiałbym się załamać. Przecież kiedy szedłem do Legii media pisały, że jestem skazany na niepowodzenie w rywalizacji z Jakubem Wawrzyniakiem i nie mam najmniejszych szans na pierwszy skład. Ja jednak nie przejmowałem się tymi opiniami i robiłem swoje. Do Legii trafiali piłkarze postrzegani za większych "kozaków", którzy jednak nie potrafili się tu przebić. Moim zdaniem moja psychika wzmocniła się dzięki grze w Polonii. Tam rzeczywiście można było spalić się psychicznie. Po tym jak Wojciechowski zdecydował się opuścić klub, przez dwa tygodnie trzymali nas skoszarowanych jak w więzieniu na obiekcie Marcovii. Siedzieliśmy tam od rana do późnego popołudnia. Początkowo jakoś to jeszcze wyglądało - mieliśmy dwa dwugodzinne treningi przedzielone posiłkiem. Potem jednak odcięli nam prąd i trzeba się było kąpać w zimnej wodzie, następnie wyłączyli światło. Właściciel chciał w ten sposób doprowadzić do sytuacji, w której piłkarze sami będą decydować się na rozwiązywanie kontraktów. Problem w tym, że większość z nas zostałaby zwyczajnie na lodzie, musieliśmy to więc przetrzymać. Wkrótce między nami zaczęły się kłótnie i przepychanki. Tak, tam można było się złamać.

R


Radomiak. Przełomowy klub w mojej przygodzie z piłką. W Radomiu pracował wówczas Janusz Wójcik, do którego numer dał mi Bobo Kaczmarek. W Radomiaku zaplanowano wielkie czyszczenie składu i casting do nowej drużyny. Powołałem się na Bobo Kaczmarka i spytałem, czy mogę przyjechać na sparing. - A jaka pozycja? Dobra, bądź w sobotę o 11:00 - powiedział "Wójt". Przyjechałem, czekam przed klubem, po piłkarzach ani widu ani słychu. W końcu z budynku wyszedł Wójcik. - Dzień dobry, Brzyski jestem, przyjechałem na sparing. - A co ty jeszcze nieprzebrany?! Za 15 minut widzę cię na boisku - usłyszałem. Przebierałem się w popłochu, nie zdążyłem się nawet porządnie rozgrzać, ale po połówce jaką zagrałem było jasne, że moja gra wszystkim przypadła do gustu. Zaraz po meczu wszedłem do gabinetu działaczy i wyszedłem z umową. Od tego czasu było już tylko coraz lepiej. Szybko zostałem zauważony przez kluby z ówczesnej 1. ligi, ale nie mogłem odejść, bo Radomiak nie chciał się na to zgodzić. Byłem wówczas niedoświadczony, kontrakt podpisywałem sam, bez konsultacji z menedżerem, a o tym, by wpisać do niego kwotę odstępnego nawet nie pomyślałem. Dużo zawdzięczam Radomiakowi. Tamtejsi kibice szanowali mnie, mówili o mnie "Lwie Serce". Podobało im się, że nigdy nie daję za wygraną, jestem zadziorny i walczę do upadłego.

S


Stres. Nie ukrywam, że przechodząc do Legii miałem pewne obawy o to, jak przyjmie mnie drużyna. Przychodziłem z Polonii, a wiadomo jakie relacje panują między tymi klubami i nie chodzi tylko o to co dzieje się pomiędzy kibicami, ale i piłkarzami. Koledzy przyjęli mnie jednak dobrze, jesteśmy zresztą zawodowcami i każdemu zależy, aby drużyna funkcjonowała jak najlepiej. Wiadomo, że Legia to specyficzny klub, do którego sprowadza się najlepszych piłkarzy, potrzebowałem trochę czasu, żeby poczuć się tu jak u siebie. A przecież ja jestem doświadczonym zawodnikiem, kiedy podpisywałem kontrakt miałem 30 lat.

Smęcenie. Lubię sobie pomarudzić, ta cecha mojego charakteru jest bardzo widoczna. W Ruchu wołali nawet za mną "Maruda", bo zawsze na wszystko narzekałem i nic mi nie pasowało. Tyle tylko, że ja sobie pomarudzę, ale pracę wykonam mimo to na 120 procent. - I po co tak marudzisz, jak potem pracujesz na całego? - denerwowali się koledzy w Chorzowie.

T


Turbulencje. Nie przepadam za lataniem. Od pierwszego razu wiedziałem, że to nie moja bajka. Pociłem się, unikałem samolotów. Ten stan pogłębił się kiedy grałem w Ruchu. Zmarła moja mama i po pogrzebie musiałem sam dotrzeć na obóz drużyny na Cyprze. Jak to zwykle bywa na Cyprze, silnie wiało i samolotem zaczęło bardzo mocno bujać. Ludzie zaczęli piszczeć, krzyczeć, a mi pociły się ręce. Byłem przybity po pogrzebie, więc jak przez mgłę pamiętam, że samolot kilka razy podchodził do lądowania. To był moment kiedy strach przed lataniem zrobił się naprawdę silny. W Legii musiałem się jednak przełamać, zwłaszcza, że do lotów na obozy doszły europuchary i przeloty na mecze krajowe. Tak drastycznej sytuacji jak Maciek Sadlok nigdy nie przeżyłem. On po prostu wysiadł z samolotu tuż przed startem kiedy lecieli na mecz w Lidze Europy. Nie dał rady.

W


Wschód. Jestem człowiekiem ze Wschodu i po zakończeniu kariery na pewno wrócę do Lublina. Mam tam działkę, na której będę budował dom. Duszę się w bloku, muszę mieć przestrzeń, gdzie będę mógł zrobić grilla, zorganizować imprezę rodzinną, zaprosić kumpli. Wiadomo jak jest w bloku - sąsiedzi za ścianą słyszą nawet głośniejszą rozmowę, a ja nie jestem typem osoby, która lubi przeszkadzać innym. We własnym domku można robić co nam się żywnie podoba. Powoli myślę też o tym, co "po piłce". Może zostanę w branży menedżerskiej? Jeśli zdecydowałbym się na takie rozwiązanie, mogę liczyć na wsparcie agenta, z którym obecnie współpracuję. Na razie jednak nie chcę podejmować żadnych decyzji, bo zamierzam jeszcze kilka lat pograć w piłkę. Żona jest fryzjerką, pewnie otworzymy w Lublinie zakład. Mam już nawet dobrą nazwę - "Pod Brzytwą" (śmiech). W Lublinie czuję się najlepiej, mieszka tam cała moja rodzina, którą chętnie będę witał w swoich progach. No, może nie wszystkich naraz, bo rozniosą dom (śmiech).

Z


Zatoki. Kolejna część moich zdrowotnych perypetii. Zaczęło się od meczu Polonii z Legią, kiedy to zderzyliśmy się głowami z Manu. Tomograf głowy wykazał, że mam kompletnie zawalone zatoki. Konieczna była operacja. Lekarz, który ją przeprowadził powiedział mi później, że jest bardzo ciekawy, jak ja w ogóle funkcjonowałem i biegałem po boisku. - Panie Tomku, takich zatok nie widziałem nawet u 70-latka - stwierdził zszokowany. Tymczasem w miesiącach poprzedzających zabieg faktycznie czułem się bardzo zmęczony. Były chwile, gdy odechciewało mi się wszystkiego - wchodziłem po schodach i czułem się tak, jakbym miał 90 lat, a za sobą dwie godziny treningu. Miałem już nawet myśli, żeby to wszystko w cholerę rzucić. Dopiero po operacji okazało się, że zawalone zatoki zabierały mi 50 procent tlenu, oddychałem buzią a nie przez nos, tyle tylko, że nie miałem żadnych objawów bólowych, a w takich przypadkach głowa boli nie do wytrzymania. Przy okazji operacji naprawili mi jeszcze przegrodę nosową. Wyniki badań pokazały, że byłem totalnie wyczerpany - wskaźnik żelaza 2 przy normie 60. Niektórzy w takich przypadkach leżą w szpitalu, a ja normalnie grałem i jeszcze strzeliłem bramkę w meczu z Ruchem (śmiech).

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.