Miroslav Radović rozegrał już 300 meczów w barwach Legii - fot. Mishka / Legionisci.com
REKLAMA

Radović: szacunku nie zdobywa się z dnia na dzień

Małgorzata Chłopaś, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Plan miał taki - rok, góra dwa w Legii i wyjazd do Niemiec. Został osiem lat i rozegrał w barwach "wojskowych" już 300 meczów. Miroslav Radović to w Legii człowiek-instytucja, dobry duch drużyny i ulubieniec kibiców, w którym co jakiś czas budzi się serbski temperament. Z "Rado" rozmawialiśmy wielokrotnie, ale chyba po raz pierwszy o tylu sprawach na raz. Zapraszamy do bardzo długiej i szczerej rozmowy z pomocnikiem Legii. Lektura obowiązkowa!

300 meczów i osiem lat w Legii. Przyznaję - robi wrażenie.
Miroslav Radović: - A przecież kiedy przychodziłem do Legii w 2006 roku miałem zupełnie inne plany. Chciałem pograć w Warszawie rok, może dwa, i spróbować czegoś lepszego. Tymczasem zostałem tu do dziś, czego absolutnie nie żałuję. Cieszę się, że związałem się z takim klubem i takimi kibicami. Wiele można o mnie powiedzieć, ale chyba nikt nie zaryzykuje stwierdzenia, że Rado nie ma Legii w sercu i nie jest jej oddany.

Ciągle uśmiechnięty chłopak w czapeczce Legii z wielkim herbem. Takim cię zapamiętałam z pierwszej przerwy zimowej.
- Muszę powiedzieć, że ta pierwsza zima w Legii była dość ostra. Nie spodziewałem się tak mroźnego klimatu i sam zadawałem sobie pytanie: jak to wytrzymać? W Belgradzie zimą jest zdecydowanie cieplej, ale człowiek szybko się przyzwyczaja i pogoda w Polsce nie jest żadnym problemem. A czapeczkę, o której mówisz, dostałem od kibiców i gdybym dobrze poszukał w szatni, to jeszcze bym ją pewnie znalazł.

fot. Legionisci.com

Bardzo szybko zostałeś jednym z ulubieńców kibiców Legii.
- Mam z nimi bardzo dobre relacje, ale od samego początku ciężko na nie pracowałem na boisku. Dawałem z siebie wszystko aby czuć, że jestem przez nich szanowany. Zaakceptowali mnie, wspierali i to też ich zasługa, że jestem w Legii tyle lat i od zawsze czułem się w klubie świetnie. Wiele razy powtarzałem, że gdyby decydowały tylko względy finansowe, to pewnie by mnie już w Warszawie nie było. Kiedyś przestanę grać dla Legii, ale zawsze będę jej wiernym kibicem. Umówmy się - po to gra się w piłkę nożną, żeby przyciągnąć na stadion jak najwięcej ludzi.

Siedzimy w klubowej restauracji. Zanim dotarliśmy do stolika przybiłeś mnóstwo piątek, uścisnąłeś wiele rąk.
- Przecież nie gram w Legii od wczoraj. Mam tu wielu znajomych, jestem otwarty, kontaktowy. Ludzie wiedzą jakim jestem człowiekiem. Nie jest dla mnie problemem żeby zatrzymać się, chwilę pogadać, pożartować. Normalna rzecz.

Normalna może tak, ale niewielu piłkarzy jest blisko z kibicami. Jesteś ty, Kuba Rzeźniczak...
- W szatni jest coraz więcej zawodników zagranicznych, którzy jeszcze tak naprawdę nie wiedzą, co to znaczy grać w Legii. Oni potrzebują czasu żeby to zrozumieć. Wydaje mi się jednak, że ci, którzy są w Warszawie już pewien okres czasu, powinni bardziej zaangażować się w takie sprawy, bo komunikacja z fanami też jest ważna.

fot. Mishka / Legionisci.com

Wróćmy do twoich początków na Łazienkowskiej. Do Legii polecił cię jej były trener Dragomir Okuka.
- Znaliśmy się z kadry U21, do której mnie powoływał. Kiedy pojawił się sygnał, że obserwuje mnie Legia i jest zainteresowana sprowadzeniem mnie, nie byłem przekonany do tego pomysłu. Tymczasem trenerem Partizana został Niemiec Juergen Roeber. Na piętnaście rozegranych meczów dwa razy wystawił mnie w pierwszym składzie, w pozostałych grałem góra kwadrans. Pomyślałem, że to nie ma sensu. Zdecydowałem, że chcę odejść i poinformowałem o tym dyrektora sportowego Partizana. Do oferty Legii podchodziłem ostrożnie, wahałem się. Wtedy zadzwonił do mnie Drago, który powiedział: "nie ma co się zastanawiać, to dobry klub dla ciebie, pograsz dwa sezony i pójdziesz dalej". Zadzwoniłem jeszcze skonsultować sprawę z "Vuko".

Znaliście się z Vukoviciem wcześniej?
- Tak, mieliśmy okazję się poznać, trochę przez przypadek. W Serbii młodzi zawodnicy, 15-16 latkowie, mieszkali wtedy w prywatnych domach u ludzi. Klubu nie było stać na wynajmowanie im mieszkań czy umieszczanie ich w specjalnych internatach. Ja, podobnie jak kilku innych kolegów, trafiłem do pani Ljiljany, u której wcześniej jak się okazało mieszkał też "Vuko". Aco miał z panią Ljiljaną dobry kontakt, często ją odwiedzał i w ten sposób zaczęła się nasza znajomość. Wiedziałem, że gra w Legii, zadzwoniłem więc po radę. Powiedział żebym się nie zastanawiał tylko przyjeżdżał.

fot. Woytek / Legionisci.com

Do tego czasu całe twoje życie związane było z klubem z Belgradu, choć wcale z Belgradu nie pochodzisz.
- Urodziłem się w Goražde, teraz to Bośnia i Hercegowina, wówczas po prostu Jugosławia. Musieliśmy się wynieść kiedy w latach 90 zaczęła się wojna. Pamiętam jakby to było wczoraj. Tata przyszedł do domu i powiedział: pakujemy się, musimy stąd wyjeżdżać. Byłem jeszcze dzieckiem, ale nadal mam w głowie ten obraz: mnóstwo milicji i uzbrojonego w kałasznikowy wojska wokół naszego budynku.

Co było później?
- Zaczęła się wojna. Ojciec został w Bośni i walczył, był ranny, dostał w plecy. My, czyli ja, mama i siostra pojechaliśmy do babci, a od niej - po kilku miesiącach - ruszyliśmy w stronę Serbii do miasta Užice, gdzie mieszkali dziadkowie od strony mamy. Po kilku miesiącach pobytu tam dzięki jednemu człowiekowi dostałem się na testy do Partizana. Udało mi się je zdać i w szkółce Partizana przeszedłem niemal wszystkie szczeble szkolenia. W wieku 18 lat debiutowałem w pierwszej drużynie u Lothara Matthaeusa.

Wróciłeś jeszcze do Goražde?
- Tak, kiedy wszystko na dobre się uspokoiło. Niedaleko Goražde mam dom, w którym moja mama często bywa. Sąsiedzi są już jednak zupełnie inni. 90 procent obecnych mieszkańców do muzułmanie. Klimatu sprzed wojny nie ma i już nigdy nie będzie. Ostatni raz byłem tam cztery lata temu. Dziwne doświadczenie i wrażenie.

Niebezpiecznie było też w samym Belgradzie.
- W 1999 roku przeżyłem bombardowanie Belgradu przez NATO. Podczas tych nalotów funkcjonowaliśmy właściwie normalnie. Od czasu do czasu słychać było syreny alarmowe, niektórzy schodzili wówczas do piwnic jako prowizorycznych schronów. Byłem jeszcze dzieciakiem, interesowała mnie piłka, nie rozmyślałem nad tym, czy coś złego może się stać. Owszem, były sankcje, ale jednocześnie graliśmy na obiekcie Partizana towarzyski mecz z PAOK Saloniki. Najbardziej drastyczne sceny oglądałem w telewizji. Teraz w centrum Belgradu jest ulica Knez Milosa, gdzie w budynkach nadal widoczne są dziury po bombach. I tak już zostanie, to miejsce pamięci.

fot. Legionisci.com

Wróćmy do Warszawy. To co opowiadał ci o Legii Vuković pokryło się z rzeczywistością?
- Od razu było widać, że to fajny i w miarę poukładany klub. Każde początki są jednak trudne. Mieszkałem sam, doszła bariera językowa, to był dla mnie trudny moment. Miasto szybko mi się spodobało. Tylko ten hotel na Agrykoli...

Co było z nim nie tak?
- Mieszkałem w nim przez pierwsze półtora miesiąca. Nie było to najciekawsze miejsce. Kiedy przychodziłem trwało upalne lato, a w hotelowych oknach brakowało zasłon. Słońce świeciło tak mocno, że każda noc była męczarnią. Łazienka też była w stanie dalekim od ideału. Na końcu pokoju stał miniaturowy telewizor. Gdy chciałem coś obejrzeć musiałem usiąść tuż przed nim na krześle (śmiech).

Szybko poznałeś Warszawę? "Vuko" robił za przewodnika?
- Jasne. Pierwsze miejsce, w które mnie zawiózł, to Klub Jugosłowiański w Alei Róż.

Do którego, dodajmy, wcale nie jest łatwo wejść.
- Niewielu ludzi zna tę restaurację. To właściwie klub dla wtajemniczonych, działający przy ambasadzie Serbii. Wystrój lokalu jest skromny, ale jedzenie niesamowite. I co ważne - przyzwoite są też ceny. Wpadam tam co jakiś czas na serbskie przysmaki. Jest pljeskavica, ćevapčići, pita z serem, ze szpinakiem...

No dobrze. Co jeszcze pokazał ci "Vuko"?
- Standardowo. Nowy Świat, Starówka, centrum, Pałac Kultury, Łazienki. Zrobił profesjonalną wycieczkę po mieście.

Szybko poznałeś Warszawę, szybko też zadebiutowałeś w Legii. Ale debiut, w meczu o Superpuchar z Wisłą Płock, nie był udany. Zszedłeś z boiska już w 39. minucie.
- Zgadza się. Pamiętaj jednak, że było mi ciężko ze względu na tragedię rodzinną. Zmarł mój ojciec i trener Dariusz Wdowczyk długo zastanawiał się, czy w ogóle powinienem grać w tym meczu. Zapytał mnie, czy chcę zagrać. Chciałem. Przerosło mnie to jednak. Nie byłem obecny na placu gry i musiałem zostać zmieniony.

Ciężki moment zwłaszcza gdy jesteś daleko od domu.
- Wspieraliśmy się z mamą i siostrą. Mówi się, że rodzina i rodzeństwo to rzecz święta i to szczera prawda. Mam jedną, starszą o sześć lat siostrę, dla której od zawsze byłem najważniejszy. Nie patrzyła na to, co było dobre dla niej - robiła tak, żebym to ja miał jak najlepiej. To osoba, która zawsze może na mnie liczyć, i z którą bardzo rzadko mamy inny pogląd na daną sprawę. Bardzo szanuję to, co robiła dla mnie w dzieciństwie, cieszę się i jestem dumny, że mam taką siostrę. Pamiętam do dziś, że kiedy mama dawała nam dokładnie taką samą sumę pieniędzy na buty czy spodnie, a siostra zawsze mówiła do mnie: to ty dziś kupujesz droższe spodnie, a ja te tańsze. Dostawała od mamy pieniądze na swoje wydatki, a wracała z butami do gry dla mnie, albo z koszulką piłkarską. Zawsze taka była, zawsze robiła wszystko dla mnie. Bardzo mi pomagała, chociaż nie mogę powiedzieć, że w rewanżu byłem grzecznym chłopcem.

fot. Mishka / Legionisci.com

Byłeś łobuzem?
- Mama zawsze wracała ze szkolnych wywiadówek jakaś taka czerwona. Miałem problemy z matematyką, ale nie byłem tragicznym uczniem - mocna trója z plusem, tak bym to ocenił. Nie najlepszy, nie najgorszy, po prostu środek tabeli. Teraz mama jest na emeryturze, siostra z kolei skończyła studia ekonomiczne i najgorsze jest to, że uczyła się, a nie ma pracy...

To problem wielu wykształconych ludzi także w Polsce.
- Wszędzie jest ciężko, ale w Serbii liczą się tylko układy i znajomości. Siostra szanuje się, bo skończyła te studia i nie będzie pracować za 500 czy 700 złotych. Pracowała w prywatnej firmie, ale ta zbankrutowała. Staram się pomagać rodzinie finansowo jak mogę.

W Warszawie jest z tobą żona.
- Poznaliśmy się kiedy pukałem do pierwszej drużyny Partizana. Długo nie była mną zainteresowana, ale w końcu udało mi się ją namówić na kawę i jakoś poszło. Teraz mamy trzech fajnych synów. Cieszę się, że są zdrowi i liczę na to, że wyrosną na dobrych ludzi. Przynajmniej jeden musi grać w piłkę lepiej niż tata, drugi niech gra w tenisa (śmiech). A mówiąc już całkiem poważnie chciałbym, żeby byli normalni i wiedzieli co jest ważne w życiu. Chcę tak wychować synów, żeby każdemu mogli odważnie spojrzeć w oczy, żeby nie wstydzili się za swoje czyny i żeby inni nie musieli wstydzić się za nich. Pieniądze nie są najważniejsze, ważne żeby nikt nie mógł o tobie powiedzieć, że jesteś złym człowiekiem.

Znów nieco odbiegliśmy od głównego tematu. Wspomniałeś o barierze językowej po przyjściu do Legii. Ile ona trwała?
- Niedługo. W Legii byli wówczas Serbowie - Vuković i Veselin Djoković, którzy starali się mi pomagać. Nie ma się też co oszukiwać - języki serbski i polski są do siebie nieco podobne. Podstawowa jest jednak chęć nauki. Jeśli zagraniczny zawodnik chce się uczyć i mu na tym zależy, to się tego języka nauczy. Mnóstwo było w Legii takich, którzy chcieli i się nauczyli i sporo takich, którzy przez cały pobyt w Warszawie mówili tylko "dzień dobry" i "do widzenia".

Klub powinien wymagać od zagranicznych piłkarzy nauki języka polskiego?
- Jestem jak najbardziej za. Każdy kto przyjeżdża z zagranicy grać w Legii, powinien się uczyć polskiego. Przyjechałeś tu zarabiać na chleb, to okaż szacunek i ucz się języka tych, którzy ci ten chleb dają.

Nie widzę, żeby Helio Pinto czy Dossa Junior wykazywali jakąś inicjatywę.
- Teraz mają taką swoją małą drużynkę, rozmawiają po hiszpańsku, po portugalsku... Dla mnie superprzykładem jest Inaki Astiz, który szybko zaczął mówić po polsku, a teraz radzi sobie naprawdę świetnie. Języka polskiego nauczył się też asystent Jana Urbana - Kibu. Tak jak Inaki i Kibu powinni do tego podchodzić wszyscy obcokrajowcy. Język to podstawa, łączy drużynę. Uwierz mi, że gdyby piłkarz wiedział, że musi się języka nauczyć, to bardzo szybko by się go nauczył. Mój kolega przez cztery lata grał w Turcji i zdołał opanować tamtejszy język, który do łatwych nie należy.

W 2006 roku była w Legii grupa brazylijska. Nie brakowało niesnasek.
- Różni ludzie, różne kraje, różne charaktery. Krótko po tym jak trafiłem do Legii, graliśmy w Pucharze Polski z trzecioligową Stalą Sanok. Zaprezentowaliśmy się fatalnie i odpadliśmy z rozgrywek. Po meczu w szatni było gorąco - z jednej strony obcokrajowcy, z drugiej pozostali zawodnicy. Nie spodobało mi się to, jak również fakt, że sprawa dostała się do mediów. Od zawsze uważam, że sporne kwestie należy rozwiązywać w szatni, a nie za pośrednictwem gazet. Nie jest dobrze kiedy szatnia dzieli się na grupy.

W Legii Henninga Berga może być taki problem?
- Wydaje mi się, że trener Berg jest mądry, wie czego chce i ma wszystko pod kontrolą. Na razie funkcjonuje tu dobrze.

fot. Małgorzata Chłopaś / Legionisci.com

A kiedy funkcjonowało najlepiej? Którą Legię wspominasz z największym sentymentem?
- Fajna była Legia z Rogerem, Edsonem, "Włodarem", "Surmikiem", "Vuko", Wojtkiem Szalą. Wiem, że większość ludzi w to nie uwierzy, ale chyba wtedy właśnie atmosfera w szatni była najlepsza. Zdarzało się, że po wygranym meczu, a czasem i po przegranym, wychodziliśmy razem na obiad czy kolację. Wszyscy byli do siebie przyjaźnie nastawieni. Mieliśmy zwyczaj chodzenia do Kaisera na Chmielną. Potem to wszystko się jednak pozmieniało.

Teraz ciężko o taki klimat w waszej szatni.
- Po prostu taki jest charakter ludzi w szatni. Nie da się niczego zrobić na siłę.

Wiem, że próbowaliście. Organizowaliście jakieś wspólne wyjścia, kolacje.
- Tak, kilka razy. Niedawno też gdzieś byliśmy, ale... Nie mówię, że ten brak wspólnych wyjść jest zły, ale żeby drużyna "żyła" trzeba jednak chyba więcej czasu spędzać razem także poza boiskiem.

Jesteś w Legii niemal osiem lat, ale ciężko cię nazwać liderem z prawdziwego zdarzenia. Nie krzykniesz, nie walniesz ręką w stół...
- Lider to nie ten co krzyczy i dużo gada. Autorytetu nie zdobywa się w taki sposób. Przede wszystkim musisz mieć szacunek wśród kolegów w szatni. Uważam, że piłkarze Legii mnie szanują, a na boisku zawsze mogą na mnie liczyć w dobrych i złych momentach. Ja owszem, jestem w miarę spokojny, ale kiedy wybuchnę, to oni wiedzą jak to wygląda, bo zdarzało się, że w szatni miałem kilka sytuacji konfliktowych, które jednak nie wychodziły na zewnątrz. Nie szukam konfliktów, nie dążę do starcia, ale są pewne granice i gdy ktoś je przekroczy, budzi się we mnie ten mój serbski temperament. Każdego mogę posłuchać, zrozumieć, ale jeśli ktoś przesadzi, potrafię być również niegrzeczny.

fot. Mishka / Legionisci.com

Sam powiedziałeś jednak, że konflikty rozwiązujesz w szatni. Duszan Kuciak jakiś czas temu naskoczył na boisku na Ojamę, we Wrocławiu niemal doszło do jego szarpaniny z Brzyskim.
- Gdyby ktoś mi coś takiego zrobił, to od razu na boisku bym mu zaj...ł. Szacunek dla "Brzytwy" - który jest supergościem - że to wytrzymał. Wydaje mi się, że Duszan zrobił to pod publiczkę. Tak się po prostu nie robi. Jeśli chcesz coś takiego zrobić - zrób to w szatni, jeden na jednego i koniec tematu. Nie doprowadzaj do sytuacji, że gazety rozpisują się o konflikcie w zespole. Dla mnie cała ta sprawa jest nie do zaakceptowania. Gadaliśmy na ten temat wiele razy i jestem pewien, że to się już więcej nie powtórzy.

Czujesz więc odpowiedzialność za szatnię?
- Oczywiście, że czuję i na pewno biorę ją na siebie. Jest nas w drużynie kilku z dłuższym stażem, to normalna rzecz. Robimy co możemy żeby szatnia funkcjonowała jak najlepiej. Ja akurat lubię się pośmiać, pożartować, a czy jestem pozytywnym duchem szatni niech ocenią koledzy. Brakuje mi tu bardzo "Jędzy", bo to był superfacet i pozytywna osobowość. Nie widzę teraz w szatni kogoś, kto by go mógł zastąpić.

Pamiętasz jeszcze swoją debiutancką bramkę z meczu z Bełchatowem?
- Pamiętam jak dziś! Zdobyłem ją po podaniu od Edsona w granicach pola karnego, zewnętrzną częścią stopy. W pamięci zostanie mi też gol na 3:2 w meczu z Lechem. 86. minuta, bronił Kotorowski, graliśmy jeszcze na starym stadionie.

W czasie gry w Legii strzelałeś po 14 bramek w sezonie, ale i marne dwie. Jaka jest przyzwoita średnia?
- Każdy ofensywny pomocnik powinien strzelić od 8 do 12 bramek i mieć 5-8 asyst. Wtedy można powiedzieć, że jest się zadowolonym z sezonu. Pierwszy sezon w Legii miałem bardzo dobry, drugi słaby, a trzeci najsłabszy. Wszystko wróciło na dobry poziom wraz z przyjściem do klubu Macieja Skorży. On mnie odbudował.

fot. Legionisci.com

Zanim cię odbudował przez chwilę byłeś do "odstrzału".
- Pierwszy raz w życiu wylądowałem na trybunach. Przeżywałem to bardzo, różne myśli pojawiały się w głowie. Zadawałem sobie pytanie gdzie leży problem - czy we mnie, czy to inni mają problem ze mną. Zostałem wysłany do Młodej Ekstraklasy, pamiętam jak dziś, że jechałem z tymi młodymi chłopakami na mecz do Legionowa. Nie protestowałem - jestem profesjonalistą i robię to, czego oczekuje ode mnie trener. W tamto lato balon był mocno napompowany. Przyszło wielu nowych zawodników, trąbiono o budowie nowej wielkiej Legii, otwarty został nowy stadion. Same megatransfery i megazawodnicy, z których został tu tylko Ivo. Kiedy jechaliśmy do tego Legionowa nie przypuszczałem, że to mógł być nawet mój ostatni mecz w Legii. Gdybym zagrał źle to wraz z Iwańskim i Wawrzyniakiem zostałbym na stałe przesunięty do rezerw. Na szczęście zagrałem dobrze co mnie uratowało. Podczas jednego z treningów na Marymoncie trener powiedział mi, że widzi mnie za napastnikiem, bo podoba mu się jak rozgrywam piłkę. Sam byłem zdziwiony bo do tamtej pory grałem tylko na skrzydle. Przed meczem z Den Haag usłyszałem w szatni: "dziś zagrasz za napastnikiem". OK, nie ma problemu. Po meczu Skorża powiedział, że jest bardzo zadowolony z tego co zobaczył. I na dobre zmienił mi pozycję.

W tym przypadku pomogła metoda kija, ale ty Rado jesteś chyba typem zawodnika, który lubi być chwalony i zapewniany, że jest świetny?
- (śmiech). Bardzo często rozmawialiśmy o mojej roli w drużynie z trenerem Skorżą, czułem że we mnie wierzy. Był pewien, że jestem tym zawodnikiem, który zrobi co trzeba. Na boisku dał mi dużą swobodę - możesz się ruszać gdzie chcesz, jesteś wolnym elektronem. Czułem się mocny, wiedziałem że muszę odpalić.

Ale gdyby ci tę wolność zabrać...
- Nie, nie, nie. Jestem bardzo doświadczonym piłkarzem i wiem, że mogę poradzić sobie w każdej sytuacji. Gdybym 10 lat temu myślał tak jak teraz, to wydaje mi się, że naprawdę daleko bym zaszedł. Pamiętam, że dawno temu ludzie mówili mi jak bardzo zmieni się moje myślenie na boisku. Mieli rację. Im starszy jesteś, tym bardziej dojrzale myślisz. Zwracasz uwagę na detale, o których wcześniej nie miałeś pojęcia. Nie koncentrujesz się też na nieistotnych głupotach.

fot. Legionisci.com

Kiedyś powiedziałeś mi: na skrzydle to ja już na pewno nie zagram.
- (śmiech). Ale wydaje mi się, że na środku naprawdę gram dużo lepiej i daję więcej drużynie. Tak jak jednak wspomniałem piłkarz musi sobie poradzić w każdej sytuacji. Ja lubię czasem pomarudzić trenerowi, ale ostateczną decyzję i tak zawsze podejmuje on. I zdanie piłkarza niewiele tu zmieni.

No chyba, że się jest Ljuboją i - jak można było przeczytać - ustala się wraz z trenerem skład. Ty też ustalałeś?
- Jeśli chodzi o mnie, to na pewno nie jest prawda. Nie wiem jak z Danielem, ale temat był chyba napompowany. Wydaje mi się, że każdy kto grał w Legii miał dobre relacje z trenerem Skorżą. Mimo że wielu ludzi go krytykuje ja uważam, że to bardzo dobry trener. Tak samo jak trener Urban.

Z nim akurat nie było ci po drodze.
- Za jego pierwszej kadencji w Legii różnie się to układało, to była jego pierwsza praca i być może zabrakło nieco doświadczenia. Podczas drugiej kadencji mieliśmy bardzo dobre relacje i świetnie funkcjonowało to na boisku.

Rado, dlaczego zostałeś w Legii aż osiem lat? O braku transferu zdecydowało lenistwo?
- Nie, takiego argumentu nie akceptuję. Kiedy robiliśmy statystyki za czasów doktora Machowskiego byłem zawodnikiem, który miał najmniej kontuzji i jednocześnie najwięcej przepracowanych treningów. Nie uważam się też za zbyt słabego. Rado mógłby grać w Rosji, Turcji, Holandii, Grecji czy na Ukrainie. Propozycje były. Początkowo marzył mi się wyjazd do Niemiec, ale takich ofert nie było. Najlepsza propozycja jaką odrzuciłem to ta z AS Monaco.

Koledzy nazywali cię kretynem gdy z niej nie skorzystałeś.
- Tak było. W końcu to Monte Carlo, żyć nie umierać (śmiech). Ja jednak nie byłem w stu procentach przekonany do wyjazdu. Klub kupił wówczas Rosjanin Rybołowlew, zaczał budowę wielkiego Monaco i wiemy, gdzie teraz jest Monaco. Mimo wszystko nie żałuję, choć kupowali mnie po to, żebym grał. Dyrektor sportowy Monaco był na meczu Legii z Hapoelem w Lidze Europy, porozmawialiśmy chwilę w Izraelu, a potem byliśmy w kontakcie kiedy zimą odpoczywałem w Belgradzie. Podczas zgrupowania na Cyprze Maciej Skorża zaprosił mnie do pokoju, powiedział że jest dla mnie oferta, ale chciałby, żebym został i walczył o mistrza, że sprzedają Ariela i "Rybkę"... Zostałem, a potem złapałem kontuzję. Ostatecznie przegraliśmy i mistrza, i wszystko. Koszmarna wiosna.

fot. Legionisci.com

Przedłużyłeś kontrakt do 2017 roku, więc nie myślisz już o wyjeździe?
- Nie myślę. Dla mnie najważniejsze jest to, że rodzina i ja sam jesteśmy zadowoleni z pobytu w Warszawie. Nie musiałem przedłużać tego kontraktu, ze strony menedżera był wręcz nacisk żebym go nie przedłużał i jeszcze się zastanowił, bo miałem ofertę wyjazdu do Korei, gdzie w rok skasowałbym tyle, ile w Legii zarabiam przez 3,5 roku. Zawsze mogę też wrócić do domu, do Partizana, gdzie drzwi są dla mnie otwarte. Uwierzcie, że te same pieniądze mogę zarobić w Belgradzie, ale dla zawodnika najważniejsze jest to, że jest doceniany i szanowany. To właśnie dlatego chciałem jak najdłużej zostać w Legii. Nie mam zamiaru się stąd ruszać, pieniądze to nie wszystko.

A więc szacunek i popularność. A do tego wygodnictwo i niechęć do zmian?
- Rzeczywiście lubię spokojne życie. Niewiele mi trzeba do szczęścia i tego żebym był zadowolony. Wszystko to dostaję w Legii i jeśli jestem tu szczęśliwy, to po co mam szukać dalej? Mam poukładane życie prywatne i piłkarskie, do którego podchodzę z maksymalnym zaangażowaniem. Jestem dobrym przykładem na to, że obcokrajowiec potrafi na dłużej związać się z jakimś klubem. Czy to jest złe? Jest tylu zawodników przez lata zadowolonych z gry w swoich klubach, a przecież mogli pojechać gdzie indziej - Gerrard, Lampard, Totti... Z jakiegoś powodu i oni nie chcieli zmieniać klubu, bo dla każdego zawodnika najważniejsze jest być szczęśliwym w swoim miejscu pracy. Co do szacunku - nie zdobyłem go z dnia na dzień tylko solidnie na niego zapracowałem, zostawiając na boisku wiele zdrowia.

W 2017 roku, kiedy skończy ci się kontrakt z Legią, będziesz chciał powoli kończyć karierę?
- Może tak być, nic na siłę. Jeśli klub nie będzie ze mnie zadowolony lub ja nie będę z siebie zadowolony, to nie ma co się męczyć. Kiedy jedna ze stron zacznie się męczyć, trzeba będzie to przerywać.

Masz polski paszport. Myślisz już o tym, co będzie po karierze?
- Mam dużo pomysłów, ale żaden nie jest jeszcze konkretny. Jeśli klub będzie mnie widział w jakiejś roli to na pewno chciałbym zostać w Legii. Drugi pomysł to prywatny biznes. Może restauracja? Zobaczymy.

fot. Legionisci.com

W Legii nie masz konkurencji?
- Wprost przeciwnie. Konkurencja z przodu jest teraz bardzo mocna. Zawodnicy, którzy przyszli, Guilherme i Duda, potrafią grać w piłkę i teraz wszystko zależy od nich. Jeśli wykorzystają swój talent mogą zajść w piłce daleko. Ja nadal wykorzystuję każdy trening w stu procentach. Lubię być ważny dla drużyny.

Nie spałbyś spokojnie, gdyby młodzi cię ogrywali?
- Dziadek im na to nie pozwoli, bo dziadka stać jeszcze na parę lat dobrej gry. Rado jest jak wino - im starszy, tym lepszy.

Wróćmy jeszcze do twoich gorszych momentów. Enklawa, po której długo miałeś poczucie krzywdy.
- Przepracowałem ten temat. Nie to miejsce, nie ten moment i stało się to, co się stało. Poniosłem konsekwencje tego wyjścia i nauczyło mnie to wielu rzeczy. Bolało mnie, że tematem nie była moja i Ljuboji gra w piłkę, tylko zabawa w Enklawie, ale rozumiem, że gazety muszą z tego żyć. Zmieniłem podejście, będę wybierał lepszy moment i lepsze miejsce. To był zdecydowanie najgorszy moment od kiedy jestem w Legii. Przeżywałem to strasznie, ale wyszedłem z tego mocniejszy i bardziej doświadczony, więc może i dobrze, że coś takiego się stało? Co nas nie zabije, to nas wzmocni...

Cała ta afera dała ci motywującego kopa. Zmiana diety, jogurty Wiśnika.
- Wydaje mi się, że o nadwadze pisze się kiedy nie ma się już do czego przyczepić. Co to znaczy, że jestem gruby? Ważę 78 kg przy 182 cm wzrostu i czytam, że mam nadwagę. Jaką nadwagę? Spójrz na boisko ile zrobiłem treningów i czy umiem grać w piłkę. Dieta jest ważna, ale najważniejsze są umiejętności i gra. Bartłomiej Grzelak to najlepszy przykład. Chłopak naprawdę świetnie zbudowany, a podszedł otworzyć lodówkę i już miał kontuzję.

Z Ljuboją tworzyłeś nierozłączny duet. Nadal ci go brakuje?
- Brakuje, brakuje, i wydaje się, że nie tylko mi, ale całej Legii brakuje zawodnika takiego formatu. Moje skromne zdanie jest takie, że gdyby "Ljubo" grał w meczu ze Steauą, to awansowalibyśmy do Ligi Mistrzów. To moje zdanie, z którym nie musisz się zgadzać. Meczu w Warszawie ze Steauą nigdy nie zapomnę. Byliśmy tak blisko, a okazało się, że tak daleko. Gdybyśmy wytrzymali przynajmniej 20 minut... Tymczasem po dziesięciu przegrywaliśmy 0:2 i musiałby się stać cud, żeby drużyna grająca na poziomie Steauy wypuściła taki wynik z rąk. Awans z Legią do Ligi Mistrzów to moje marzenie, po którym mógłbym stać się sytym piłkarzem, któremu niczego już nie brakuje. A z "Ljubo" mam kontakt, ostatnio dobrze mu idzie.

fot. Legionisci.com

Piłkarsko ciężko było Ljuboję krytykować. Problemem było to, że rozwalał szatnię.
- "Ljubo" ma ciężki charakter, ale jest to też człowiek, który ma dobre serce i potrafi pomóc innym. Różnie się o nim pisało, jednak wydaje mi się, że w Legii było to wszystko pod kontrolą i szkoda, że w taki sposób się to wszystko skończyło. Co by nie mówić, zrobił tu dużą robotę.

Prawie pociągnął cię za sobą na dno.
- Nie, nie, nie. W ogóle tak nie myślę. Wydaje mi się, że to też dzięki "Ljubo" zacząłem grać lepiej, dużo mi pomógł i wydobył ze mnie ten błysk. Od zawsze powtarzam, że jeśli masz obok siebie dobrego piłkarza, to ty sam stajesz się lepszy. Wszyscy wiemy jak gra Messi w Barcelonie, a jak w Argentynie. To nie jest to samo.

fot. Legionisci.com

Zagrałeś w barwach Legii 300 meczów, gonisz pana Lucjana Brychczego.
- Nigdy go nie dogonię, gadam o biciu rekordów bardziej dla śmiechu. Wszyscy wiemy kto to jest pan Lucek i co zrobił dla tego klubu. Bardzo go szanuję. Rzadko spotyka się w klubach takie osoby z taką historią. Nie kojarzę Deyny, bo nie miałem okazji go oglądać, ale Lucek to jest jednak Lucek. Mam z nim od samego początku bardzo dobrą relację i jestem dumny bo wiem, że ma o mnie pozytywne zdanie. Pan Lucek jest małomówny, z niewieloma osobami w ogóle rozmawia, a z Rado zawsze pogada. To dla mnie bardzo ważne.

Rozmawiała Małgorzata Chłopaś


przeczytaj więcej o:
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.