Łukasz Broź - fot. Woytek / Legionisci.com
REKLAMA

Wywiad LL!: "Diabeł" z Giżycka będzie świętował mistrza dwa dni

Małgorzata Chłopaś, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Trafił do Legii w ubiegłe lato, jednak dopiero na początku 2014 roku wywalczył sobie pewne miejsce w podstawowym składzie. Łukasz Broź twierdzi, że dopiero się rozkręca, a jeśli Legia zdobędzie mistrzostwo Polski, to będzie je świętował dwa dni. Początkowo cichy, powoli staje się w szatni duszą towarzystwa. W młodości trenował zapasy, a w rodzinnym Giżycku wszyscy wołają na niego "Diabeł". Zapraszamy do naszego wywiadu z obrońcą "wojskowych".

Kiedy stwierdziłam, że Łukasz Broź wygląda na spokojnego chłopaka, Jakub Rzeźniczak od razu sprostował, że się mylę, i to bardzo.
Łukasz Broź: - Ja się dopiero rozkręcam (śmiech).

Czego się możemy po tobie spodziewać?
- Taki już jestem, że w nowym otoczeniu wchodzę raczej w rolę obserwatora, staram się spokojnie rozejrzeć i zobaczyć jak wszystko funkcjonuje. Legia to duży klub, w którym pracuje dużo więcej ludzi niż w Widzewie, ale odnalazłem się tu i będzie już tylko lepiej. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to jedynie zmiana otoczenia na takie, w którym będę mógł rozwinąć swoje umiejętności i grać lepiej u boku lepszych piłkarzy. Czas na wprowadzenie w drużynę jest jednak bardzo ważny. Poznajesz styl chłopaków, wiesz czego możesz się po nich spodziewać, aż w końcu zaczynasz grać z nimi na pamięć i czujesz się na boisku oraz w szatni swobodnie. Jestem typem zawodnika, który lubi sobie na boisku pogadać, podpowiedzieć, pobudzić siebie i kolegów do działania. Cisza nie prowadzi do niczego dobrego.

Chłopaki z drużyny już to doceniają. Usłyszałam opinię, że ty i Inaki Astiz przekazujecie pomocnikom najwięcej pożytecznych informacji.
- Kto to powiedział? Bardzo mi miło. Czasem zwykła podpowiedź typu "plecy" czy "sam" daje bardzo dużo - to swoboda przyjęcia piłki przy szybszym zagraniu czy obróceniu się w stronę bramki. Wszystkim gra się dużo łatwiej.

To jeszcze jeden głos z szatni: "Broziu" nie jest toksyczny, nie krzyczy pod publiczkę.
- Nie chodzi o to żeby drzeć się na innych i wprowadzać nerwową atmosferę. Wiadomo jakie emocje towarzyszą nam podczas meczu. Jedna sytuacja może być punktem zapalnym. Ja jestem zwykłym chłopakiem, który stara się wykonywać swoją robotę jak najlepiej. Nie interesuje mnie gra pod publiczkę, tylko lepsza gra drużyny i lepsza komunikacja.

fot. Mishka / Legionisci.com

Skoro jesteśmy przy komunikacji, to spytam o interakcję z kibicami. Jesteś aktywny w internecie? Widziałam, że na facebooku można znaleźć twój fanpage.
- Oficjalny fanpage rzeczywiście jest, ale nie prowadzę go sam. Zajmuje się tym mój zaufany kolega, a ja staram się tam po prostu do niektórych kwestii odnosić i w pewnych sytuacjach reagować. Jeśli mogę komuś pomóc, wziąć udział w jakiejś akcji, to dlaczego nie? Nie jestem natomiast typem człowieka, który lubi pokazywać się w internecie czy w czasie różnych spotkań. Wolę robić swoje po cichu, mimo wszystko z boku.

Nie lubisz być na świeczniku?
- Lubię, ale na boisku. Tam chcę być "number one" i pokazywać się z jak najlepszej strony. Wolę błyszczeć w meczu niż w mediach czy wywiadach. Ale nie popadajmy w paranoję. Normalnie rozmawiam, jestem otwarty, zresztą sama widzisz.

Widzę też, że ciężko dowiedzieć się czegoś o tobie z gazet.
- Po prostu nikt nie chce ze mną rozmawiać, jesteś pierwsza od jakiegoś czasu (śmiech).

Pewnie się zniechęcili. Po przyjściu do Legii nie chciałeś na przykład poruszać tematu Widzewa.
- Zwyczajnie męczyły mnie te pytania. Wszyscy pytali tylko o Widzew, Widzew i Widzew. W ubiegłe lato mógłbym właściwie nagrać sobie na płytę jedną wypowiedź i puszczać ją kolejnym dziennikarzom. Było to dla mnie trochę niezrozumiałe. Spędziłem w Łodzi siedem lat, co mogłem mówić...

Na przykład jak to jest nie dostawać pensji przez dłuższy czas. Jak się motywować. Jaki jest stan psychiczny piłkarza w takiej sytuacji.
- Ciężka sprawa. Naprawdę. Jeśli do tego masz rodzinę, kredyty które musisz spłacać, a w klubie nie płacą ci przez cztery miesiące, nie jest wesoło. Człowiek jest jeszcze okłamywany, że pieniądze będą za miesiąc, za tydzień, ale jakoś nie może się ich doczekać. Nie jest przyjemne zapożyczać się u znajomych, którym obiecujesz, że oddasz daną kwotę zaraz, a to zaraz przeciąga się w nieskończoność. Nie jest łatwo skoncentrować się wtedy na piłce, ale musieliśmy i chcieliśmy to robić - w końcu jesteśmy piłkarzami, to nasz zawód i skoro nie można wykonywać go w jednym miejscu, to trzeba szukać innych możliwości. Tak po części stało się z zawodnikami Widzewa, w tym ze mną, że miarka się przebrała. Nie mogłem dalej funkcjonować w taki sposób. Cieszę się, że odszedłem, bo byłem zmęczony ciągłymi kłamstwami. Jestem zdania, że zawsze trzeba rozmawiać, usiąść do stołu i powiedzieć sobie wszystko prosto z mostu. Nie powiem jednak na Widzew złego słowa, bo dużo temu klubowi zawdzięczam, gdy tam grałem wiele ważnego się wydarzyło - urodziły się moje córeczki, ożeniłem się, zmieniło się całe moje życie.

fot. Mishka / Legionisci.com

Wspomniałeś o pieniądzach, których - podobnie jak stabilizacji - w Legii nie brakuje.
- I co ważne nie brakuje także wyzwań. A stabilizację sobie bardzo cenię, chociaż w życiu piłkarza nie wszystko da się zaplanować. Czasem przychodzi naprawdę konkretna oferta i człowiek ma bolączkę co zrobić. Na razie chcę jak najwięcej grać i odnosić z Legią sukcesy, zdobywać tytuły i walczyć w europejskich pucharach. Jeśli i mi, i klubowi będzie po drodze, to mogę tu nawet skończyć karierę. Kontrakt podpisałem na dwa lata z możliwością automatycznego przedłużenia go o rok. Wszystko zależy od tego ile minut rozegram.

A ile musisz?
- Siedemdziesiąt procent.

Pierwszy krok wykonałeś. Wiosną "wygryzłeś" ze składu Bartka Bereszyńskiego, chociaż pomogła ci w tym jego kontuzja.
- Taki jest sport. Nigdy nie wiadomo kiedy wskoczysz do składu, zawsze musisz być na to gotowy. Każdy z nas musi liczyć się z kartkami i kontuzjami. Teraz trafiło na "Beresia", a ja znalazłem się w podstawowej jedenastce.

Jesienią, u Jana Urbana, były momenty, że wychodziłeś w pierwszym składzie, jednak potem wracałeś na ławkę.
- Meczów było wówczas naprawdę dużo i trener rotował składem. Nie było może jednej, sztywnej jedenastki, ale każdy z nas się cieszył, bo dostawał szansę gry. Z drugiej strony niektórzy pewnie woleliby grać cały czas. Trzeba jednak podkreślić, że jesienne rotacje wynikały w dużej mierze z konieczności. Najpierw "Bereś" coś naciągnął i w składzie znalazłem się ja, potem z kolei w Poznaniu zderzyliśmy się głowami z "Kosą", miałem rozciętą głowę i musiałem odpocząć od piłki, a szansa gry otworzyła się przed Bartkiem. Tym razem "Bereś" złamał na treningu nos, a trenerowi Bergowi spodobało się to, jak gram, i zdecydował się na mnie postawić.

U Henninga Berga czujesz się już pewniakiem? Wygląda na to, że na dobre odpaliłeś.
- Szczerze mówiąc... nie czuję. Dlatego właśnie wspomniałem o stanie ciągłej gotowości - w piłce jedna sytuacja może wszystko zmienić. Z ławki możesz powędrować na boisko i odwrotnie. Wiem, że przez cały czas muszę być w stu procentach skoncentrowany na każdym kolejnym treningu. Na pewno nabrałem już pewności siebie i czuję się w Legii dużo lepiej niż jesienią.

Latem wprowadzał cię do szatni Jakub Rzeźniczak?
- Obecność Kuby była pomocna, bo wcześniej w Widzewie spędziliśmy w jednej drużynie półtora roku, ale przychodząc do Legii znałem przecież nie tylko jego. Na zgrupowaniach reprezentacji Polski spotykałem "Wawrzyna", "Kosę", "Furmiego", z "Miłym" czyli Danielem Łukasikiem też złapałem kontakt na kadrze. Wiedziałem, że jest z moich okolic i teraz co jakiś czas rozmawiamy sobie o mazurskich klimatach. "Miłka" pamiętam z czasów gdy był jeszcze naprawdę młody i przyjeżdżał do Giżycka do kuzyna, który mieszkał w moim bloku. Zawsze chciał grać z nami w piłkę na osiedlu, a grało się wówczas wszędzie. Najpierw mieszkałem na Trzydziestolecia, potem przeprowadziłem się na Jagiełły i kopaliśmy piłkę na piasku między blokami aż się kurzyło. A że kurzyło się porządnie i pył osiadał na balkonach, to gra szybko się skończyła - zasadzili drzewa, ułożyli chodnik i trzeba było szukać innych miejsc, ustawiać bramki z kosza na śmieci, kamieni i krzaków. Fajne, beztroskie czasy dzieciństwa. Teraz w Giżycku jest gdzie pokopać, są dobre boiska, orlik. Chętnie tam wracam, bywam często, staram się wspierać kolegów, którzy prowadzą w Giżycku akademię piłkarską dla dzieciaków. Jak jest okazja to poprowadzę trening albo zagram w jakimś charytatywnym turnieju.

fot. Małgorzata Chłopaś / Legionisci.com

W Giżycku nie mówią na ciebie inaczej niż "Diabeł". W Legii ten pseudonim nie funkcjonuje.
- Rzeczywiście, to mój pseudonim z dzieciństwa i młodości, który zupełnie nie przebił się na dalszym etapie kariery. Już w Kmicie Zabierzów poszedł w zapomnienie, a chłopaki krzyczeli i krzyczą na mnie od nazwiska - "Broziu". Skąd wziął się ten "Diabeł"? No cóż, po prostu w wieku 7-8 lat byłem dzieckiem-diabłem. Wszystko robiłem "na diabła", jak się gdzieś pojawiałem, to zawsze coś się działo i wszędzie było mnie pełno. W dodatku byłem zupełnie nieogarnięty, potrafiłem chwilę po wyjściu z domu przewrócić się na schodach i rozbić głowę, mama miała trochę problemów z upilnowaniem mnie.

Myślałam, że to ze względu na fryzurę - długie, kudłate włosy.
- Nie, to akurat wzięło się z lenistwa, zwyczajnie zapomniałem, że istnieje fryzjer (śmiech). Jak włosy po zimie trochę urosły, to na tyle mi się spodobały, że postanowiłem zostać z długimi. Z taką fryzurą wyruszyłem zresztą do Widzewa, dopiero po jakimś czasie definitywnie się ich pozbyłem. "Rzeźnik" śmiał się ostatnio, że przyjechałem na pierwszy obóz Widzewa do Zakopanego, a on, widząc mnie i te moje włosy pomyślał: Jezu, co to jest za gość?!

Z Mazur trafiłeś na siedem lat do Łodzi.
- Wcześniej był wyjazd do Kmity Zabierzów. Grałem w Mamrach, w okręgówce, wracałem właśnie znad jeziora z ręcznikiem na karku kiedy zadzwonił do mnie ówczesny trener z Giżycka i zakomunikował, że mam się pakować, bo jadę na testy do Zabierzowa. Nie było czasu się zastanawiać. Na drugi dzień powędrowałem na dworzec, odprowadzili mnie oczywiście kumple z osiedla, i pojechałem. Wcześniej zadzwonił do mnie jeszcze ojciec, który poinformował mnie, że przyszły wyniki egzaminów na AWF w Gdańsku i że dostałem się na studia. Wybór był ciężki, ale uznałem, że w razie niepowodzenia będzie jeszcze czas żeby pojechać do Gdańska. Tak się jednak nie stało - w Kmicie szybko przekonałem do siebie trenerów i rozegrałem tam jeden sezon, w którego trakcie zrobiliśmy awans ze starej trzeciej ligi do drugiej, a po nim poszedłem do Widzewa. Przy okazji transferu do Łodzi miałem zresztą trochę szczęścia - leczyłem uraz mięśniowy i zdołałem wykurować się właśnie na sparing Kmity z Widzewem. Zaprezentowałem się w nim na tyle dobrze, że trener Michał Probierz oświadczył, iż chce mnie w zespole. Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Po dwóch dniach zadzwonił Zbigniew Boniek, który podobnie jak teraz był prezesem, tyle że wówczas Widzewa, i spytał czy chcę grać w Łodzi. Jak dzwoni taka osoba, to się nie odmawia, zresztą był to dla mnie duży awans sportowy, więc w jeden dzień się spakowałem i zameldowałem na zgrupowaniu w Zakopanem, gdzie jak wspomniałem poznałem m.in. "Rzeźnika".

Potem do Widzewa trafił także twój brat Mateusz. Miałeś w tym swój udział?
- Wydaje mi się, że tak. Kierownikiem drużyny był wówczas Tadeusz Gapiński i to on zainteresował się tematem transferu brata do Łodzi. "Masz brata w Wiśle? Dawaj, trzeba go tu ściągnąć, pogadaj z nim żeby przyszedł" - powiedział. Mateusz nie miał jeszcze skończonych 18 lat, można go było sprowadzić za ekwiwalent, zastanawialiśmy się więc co będzie dla niego najlepsze. Brat był wówczas w Wiśle II i jak to zwykle bywa w takich przypadkach oferta z Widzewa sprawiła, że mógł jeszcze negocjować z krakowianami nowe warunki. Ale gdyby Widzew wówczas się po niego nie zgłosił, to pewnie... Hm, możemy tylko gdybać czy by tam grał, czy by się przebił. Co ciekawe brat wyjechał z Giżycka przede mną, chociaż jest trzy lata młodszy. Za dzieciaka wiercił mi dziurę w brzuchu żebym zabrał go na trening. Ćwiczyliśmy wówczas na wielkiej hali wojskowej i nie uśmiechało mi się go pilnować. W końcu jednak zabrałem go na zajęcia i wkrótce zaczęliśmy razem grać. Potem on wyjechał i gimnazjum zaczynał już w szkółce Wisły. Mieszkał w internacie, więc było gdzie waletować podczas wypadów do Krakowa. Oni wstawali do szkoły, a ja gniłem w łóżku.

fot. Mishka / Legionisci.com

To brat był tym bardziej zdolnym z rodziny Broziów?
- Tak to było postrzegane, że ma duże umiejętności, będą z niego ludzie i zagra na wysokim poziomie. Życie piłkarza przebiega jednak różnie. Czasem jedna sytuacja może cię wybić z rytmu i jesteś w innym miejscu niż byś chciał.

Co wybiło z rytmu twojego brata?
- Nie chciałbym dyskutować na temat brata, bo to jego życie. Teraz gra tam gdzie gra (w trzecioligowym Porońcu Poronin - przyp. LL!) i życzę mu jak najlepiej. W piłce nożnej karta zawsze może się odwrócić. Wspieramy się w każdym momencie i to jest najważniejsze.

Na przedramieniu masz tatuaż "Fraternity".
- Chcę w ten sposób podkreślić, że braterstwo jest dla mnie bardzo ważne. Jesteśmy braćmi, rodziną i w każdej sytuacji możemy liczyć na swoją pomoc. Trzymamy się z bratem blisko. Często do mnie wpada, pilnuje moich dzieci (śmiech). Dziewczynki tak się do niego przyzwyczaiły, że ciągle pytają gdzie jest "Deda", bo tak na niego wołają.

Wcześnie założyłeś rodzinę.
- Tak, ale bardzo tego chciałem. Od dawna miałem takie marzenie, żeby mieć dzieci w młodym wieku. To świetna sprawa patrzeć na radość i śmiech takich małych dziabongów. A poza tym kiedy skończę grać dzieciaki będą już odchowane i będziemy mieli z żoną więcej czasu dla siebie. Dzieci pójdą do szkoły, a tata siądzie na kanapie z gazetką i kawką (śmiech). Przy okazji zmiany klubu zdanie rodziny było dla mnie bardzo ważne. Rodzinie podoba się Warszawa, dziewczynki chodzą tu do przedszkola. Łazienki, Starówka, Zoo, Kinderplaneta - na pewno się nie nudzą.

Z rodziną spędzasz czas wolny. A masz jakieś hobby?
- Jest nim właśnie moja rodzina. Lubię zrelaksować się nad wodą na ukochanych Mazurach. Rybki, motoróweczka, skutery wodne. Kiedy jest ciepło wolę pojechać do Giżycka niż podbijać ciepłe kraje. Po co, skoro na miejscu mam wszystko?

Słyszałam, że w młodości trenowałeś sporty walki?
- Kiedy grałem w Mamrach chodziłem dodatkowo na zapasy. Akurat my, piłkarze, trenowaliśmy obok sali zapaśników, dlatego czasem wpadaliśmy do nich na przykład na rozgrzewkę. W wolnym czasie też zdarzało mi się z nimi potrenować, poprzepychać na macie. Zapasy to bardzo fajny sport ogólnorozwojowy. Ćwicząc je można poprawić zwinność i gibkość, ale i porządnie się zmęczyć. Dwie minuty na macie czy walka dwa razy po trzy minuty to jak 90 minut piłkarskiego treningu. Uważam zresztą, że po takich zajęciach każdy poczułby się mocniejszy. Leżysz na macie, musisz wydostać się z uwięzi, poprawiasz tę zwinność.

fot. Mishka / Legionisci.com

W Legii masz "zapaśnika" w postaci Dwaliszwiliego. Były już jakieś sparingi?
- Nie, nie, on walczy w innej kategorii (śmiech). W porównaniu z nim ja jestem w wadze półśredniej lub koguciej.

Od zimy także sztab Legii stawia na ogólnorozwojówkę. Przed treningami robicie "pre", czyli ćwiczenia prewencyjne.
- Nie są to dla mnie nowe zajęcia, bo już w Widzewie wprowadzał je w życie trener Czesław Michniewicz i nieskromnie przyznam, że nieźle sobie z tym radzę. Jestem zwolennikiem "pre", choć czasem te zestawy mogą się wydawać monotonne. Widzę, że te ćwiczenia naprawdę mi pomagają. Obręcz biodrowa jest wzmocniona, koordynacja ruchowa i stabilizacja są na wyższym poziomie.

Dzięki temu stosunkowo rzadko faulujesz?
- Taki mam styl - staram się nisko ustawiać na nogach i czysto odbierać piłkę, bo w mojej strefie boiska, przy szesnastce, każde przewinienie wiąże się z odgwizdaniem stałego fragmentu gry i zagrożeniem pod naszą bramką. Poza tym ja po prostu nie jestem typem boiskowego rozbójnika, który lubi agresywne wejścia. OK, agresja jest ważna w walce o każdą piłkę, ale nie można jej mylić z brutalnością.

fot. Mishka / Legionisci.com

Który z trenerów odcisnął na tobie największe piętno?
- Przy każdym czegoś się nauczyłem i rozwinąłem zarówno jako piłkarz, jak i jako człowiek. Dobrze współpracowało mi się z trenerem Probierzem, który ściągnął mnie do Widzewa. To charyzmatyczny szkoleniowiec, wydaje mi się, że to on zrobił ze mnie zawodnika, który nie odpuszcza i jest zawzięty. Z trenerem Michniewiczem też świetnie mi się współpracowało, za jego czasów grałem zresztą na środku pomocy, co nie było dla mnie wielkim problemem, bo jeszcze w Mamrach grałem w pomocy, a przygodę z piłką zaczynałem na szpicy. Dopiero w Kmicie przestawili mnie, z konieczności, na lewą obronę. Z trenerem Michniewiczem nadal mamy kontakt i czasem rozmawiamy przez telefon. Po raz ostatni w barwach Widzewa zagrałem właśnie przeciwko prowadzonemu przez niego Podbeskidziu. Tam też mnie zapraszał: "Broziu, jest dla ciebie miejsce, jak chcesz, przychodź". Teraz trener nie ma pracy, ale kto wie czy jeszcze kiedyś nasze drogi się nie przetną? Nigdy nie mów nigdy i nigdy nie mów zawsze.

Czy przychodząc do Legii spotkałeś się z czymś, co cię zdziwiło?
- Ciężko to w ogóle porównywać, bo Legia funkcjonuje zupełnie inaczej niż Widzew. To był jednak dużo mniejszy klub, w którym czuć było bardziej rodzinną atmosferę.

Tej rodzinnej atmosfery najbardziej ci brakuje?
- Tak, dobrze mówisz. Zdaję sobie sprawę, że większy klub to rozbudowane struktury i tego nie przeskoczymy. Więcej powinno być jednak tej naszej jedności w drużynie i nie chodzi tu o samo zaangażowanie i koleżeństwo na treningach. Po zajęciach mało kto spędza ze sobą czas, każdy rozchodzi się w swoją stronę. W Widzewie mieliśmy zgraną ekipę, która trzymała się razem, wychodziliśmy na obiady, więcej ze sobą przebywaliśmy. Jeśli poznasz kogoś w życiu prywatnym i zostaniecie kumplami, to lepiej dogadasz się z nim także na boisku. Wiesz wtedy, że zawsze jeden za drugim pójdzie do końca.

Pomijając to, na boisku dogadujecie się chyba coraz lepiej?
- Tak jest. "Zaskoczyliśmy" i jedziemy po właściwych torach, z czego bardzo się cieszymy. Strzelamy sporo bramek, mało tracimy, są powody do radości. Myślę, że podtrzymamy tę formę w ostatnich siedmiu spotkaniach i będziemy grać nie tylko skuteczną, lecz także efektowną piłkę.

Legia to murowany faworyt do mistrzostwa?
- Na pewno. Wszyscy o tym mówią, a my czujemy się mocni, mamy szeroką kadrę dobrych zawodników i w tym momencie nikt z nas nie wyobraża sobie, żebyśmy mieli tego tytułu nie zdobyć.

fot. Mishka / Legionisci.com

Czujecie na plecach oddech Lecha? To jednak tylko pięć punktów różnicy.
- Nie jest to może wielka różnica, dlatego w każdym spotkaniu będziemy musieli zagrać skoncentrowani i po prostu zrobić swoje. Umówmy się - najtrudniejszym rywalem możemy być dla siebie my sami. Wszystko w naszych nogach i głowach.

Gdyby nie reforma ligi już bylibyście mistrzami.
- Tak, byłaby zabawa, ale cóż - mamy tę reformę i trzeba grać dalej. Z dodatkowych meczów trzeba się cieszyć, a ze świętowaniem jeszcze trochę poczekać. Osobiście wolałbym grać w normalnym trybie przy ewentualnie powiększonej lidze, bo dzielona na koniec tabela niezbyt mi się podoba. Nic jednak nie możemy z tym zrobić, musimy więc robić swoje i udowodnić, że reforma w niczym nam nie przeszkodzi. Zdajemy sobie sprawę z wagi rundy finałowej. Jesienią zawiedliśmy w europejskich pucharach i Pucharze Polski, została nam walka o mistrzostwo i zrobimy wszystko, aby je zdobyć. To będzie moje pierwsze trofeum i mówię "będzie", bo głęboko wierzę, że je zdobędziemy. A jak zdobędziemy, to będę je świętował dwa dni (śmiech).

Wyczuwam w twoim głosie optymizm.
- Piszę w Legii nowy rozdział w moim życiu i wierzę, że będzie bardzo dobry, a może już wkrótce dorzucę do swojego dorobku jakieś bramki? Mówisz, że w końcu tu odpaliłem? To teraz postaram się pojechać na maksa!

Rozmawiała Małgorzata Chłopaś


przeczytaj więcej o:
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.