Marcin Mięciel - fot. Fumen / Legionisci.com
REKLAMA

Tune(L) czasu - Marcin Mięciel

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Jego historia w Legii jest pełna wzlotów i upadków. Od famy następcy Wojtka Kowalczyka, poprzez poważną kontuzję, do długich problemów ze stabilizacją formy. Od lidera ofensywy jednocześnie wyszydzanego przez kibiców, przez nieudane próby podboju Bundesligi, do wracającego po latach gwiazdora ligi greckiej. Zapamiętaliśmy go z nieszablonowego stylu. W połowie lat 90. był najbardziej charakterystycznym piłkarzem polskiej ligi. Dziś do Tune(L)u czasu wchodzimy z Marcinem Mięcielem.

Jak to się robi, że ma się 18 lat i wchodzi się do pierwszego składu mistrza Polski? A nie dość, że się wchodzi, to gra się w 3/4 meczów, z czego w większości w wyjściowym składzie. Niecodzienny wyczyn.
Marcin Mięciel: - A przy tym do 14-15 roku życia grałem na podwórku, bo, gdy mieszkałem w Tczewie grałem właściwie tylko w drużynach osiedlowych. Potem zgłosiła się po mnie Lechia i po dwóch latach treningów z juniorami zacząłem występować w II lidze. Ale to były inne czasy, ciągle spędzało się czas na dworze, biegało się, miało inną koordynację ruchową niż obecne dzieciaki, które masę czasu spędzają przed komputerem. Kariera piłkarska czasem idzie szybko. Spójrzmy teraz na Arka Milika – to bardzo młody chłopak, 3 lata temu grał gdzieś w III lidze, a teraz strzela gole dla Ajaxu i reprezentacji. Podobnie było ze mną. Choć nie spodziewałem się, że to tak dobrze pójdzie. Nigdy nie łapałem się do juniorskich reprezentacji, nie grałem w żadnych kadrach regionów, dopiero pod koniec juniorów miałem epizod w młodzieżówce u trenera Jabłońskiego. Zaraz też zgłosiła się Legia, było wypożyczenie do Hutnika i nagle – pierwszy skład przy Łazienkowskiej. Gdy grałem jeszcze na Bielanach przyszedłem na mecz Legii. Obserwowałem jak wspaniale grają „Kowal” z Podbrożnym. Myślałem wtedy: przepaść, nigdy tu nie trafię. A tu za pół roku byłem już zawodnikiem pierwszego składu Legii.

Furtkę do wyjściowej jedenastki otworzyło odejście Wojtka Kowalczyka do Betisu latem 1994 r.
- Byli jeszcze Grzesiak i Szeląg. Pierwszy mecz w Legii zagrałem w spotkaniu o Superpuchar Polski w Płocku przeciwko ŁKS…

Pamiętny hokejowy wynik 6-4 (śmiech)
- Świetny mecz, mam go wciąż jeszcze nagranego na kasecie. Strzeliłem wtedy gola i było to moje pierwsze trofeum. Ale za taki mój prawdziwy debiut uważam ligowe spotkanie w Katowicach, gdzie Podbrożny usiadł na ławce, a ja od pierwszej minuty zagrałem w parze z żegnającym się z Legią „Kowalem”. Są takie zdarzenia, które pomagają albo przeszkadzają w karierze. Mi na pewno wyjazd Wojtka pomógł. Nie oszukujmy się, jakby był „Kowal”, reprezentant Polski, to bym nie grał.



Jakim systemem grała wówczas Legia? Legendarne 3-5-2?
- Wtedy nie było takiej taktyki, jak teraz. Był stoper, dwóch kryjących obrońców, pomocnicy i zawsze dwóch napastników. Nie było kombinacji, że ten w ataku gra wyżej, a ten niżej. Trener Janas mówił: porozmawiajcie ze sobą, żebyście się dobrze czuli na boisku. Pełna inicjatywa własna (śmiech).



Jak pan wspomina Pawła Janasa jako szkoleniowca? Z jednej strony szybko postawił na pana, a z drugiej strony szybko oddał pana na wypożyczenie do ŁKS.
- Trener miał wtedy świetny zespół. W Legii występowali wtedy niemal sami reprezentanci. Jak jechało się wtedy na kadrę, to z Łazienkowskiej ruszały dwa busiki. Samograj... Z jednej strony rzeczywiście dał mi szansę gry w bardzo młodym wieku, ale z drugiej też szybko mnie skreślił, gdy zostałem oddany na wypożyczenie do ŁKS latem 1995 r. Miałem 18 lat, wszedłem do pierwszego składu, grałem w większości meczów, radziłem sobie świetnie, dostałem pierwsze powołanie na seniorską kadrę. Nie spodziewałem się zsyłki. Nie mam urazy do trenera Janasa, ale do dziś uczucia pozostały mieszane.

Tym bardziej, że koło nosa przeszła panu Liga Mistrzów.
- Odszedłem latem, przed meczami eliminacyjnymi. Potem koledzy awansowali do fazy grupowej i zajęli 2. miejsce, dające awans do ćwierćfinału. Wtedy trener Janas zadzwonił i powiedział, że potrzebuje mnie w Legii. Nie bardzo chciałem wracać. Była duża rywalizacja, a ja potrzebowałem gry. Nie bardzo jednak miałem wybór, do tego mieliśmy przed sobą ćwierćfinał Champions League. Wróciłem.

Pamiętam taką sytuację w rewanżowym meczu z Panathinaikosem w marcu 1996 r., gdy przegrywaliście już 0-2, albo 0-3. Wydawało się, że w takiej sytuacji nic tylko posłać w bój młodego Mięciela, by poczuł jak smakuje Liga Mistrzów, by dał drużynie impuls do walki choćby o honorowego gola. Janas się jednak na to nie odważył.
- Cofnę się jeszcze bardziej w czasie. W 1994 r. graliśmy w eliminacjach do Champions League z Hajdukiem Split i też wysoko przegrywaliśmy. Trener wpuścił mnie na boisko, zrobiłem super akcję, byliśmy bliscy strzelenia gola. Tym bardziej więc byłem zdziwiony, że tego nie powtórzył w Atenach. Co ciekawe, Panathinaikos mocno się wtedy mną interesował. Dużo się też o tym pisało w greckiej prasie, dziennikarze przyjechali do hotelu. Pamiętam, że nawet lokalni kibice mnie bardzo ciepło przywitali. Byłem bardzo podbudowany, przygotowany do gry i miałem ogromne chęci, by się pokazać. Czułem, że jestem w gazie. Trener wystawił jednak w ataku Podbrożnego ze Stańkiem, a w końcówce wszedł Kucharski. A mecz zawaliła nam czerwona kartka dla Jałochy. Posypaliśmy się i skończyło się na 0-3.

Czuł pan, że jest w formie, ale w lidze też była głównie ławka.
- Nie grałem chyba w 5 czy 6 meczach. W końcu dziennikarze niejako wymusili na trenerze wpuszczenie mnie do wyjściowego składu na mecz z Lechią/Olimpią.

I skończyło się hattrickiem…
- A ja grałem już od pierwszej minuty niemal we wszystkich pozostałych meczach sezonu.

Na Panathinaikosie wzięliście rewanż we wrześniu 1996 r.
- Panathinaikos, drużyna, która doszła do półfinału Ligi Mistrzów, same gwiazdy, kontra Legia, z której w lecie odeszło 12 zawodników, skazywana na spadek w lidze. Pamiętam, że w pierwszym spotkaniu w Atenach znów dostałem brawa od kibiców. Władze tego klubu wciąż chciały mnie kupić. W Legii mieliśmy jednak wtedy świetną atmosferę. Mogliśmy wygrać z każdym. W Atenach przegraliśmy 2-4, a rewanż… To był historyczny mecz… Walka na całego, do końca. Niesamowita atmosfera wytworzona przez kibiców. Otworzyłem wynik, a w już w doliczonym czasie gry asystowałem przy rozstrzygającym trafieniu Czarka Kucharskiego. Do dziś czasem oglądam sobie ten mecz na YouTube.



Tamta Legia to była prawdziwa drużyna. Charakterna, waleczna.
- Początek mieliśmy słaby. Przełomem był mecz z Rakowem Częstochowa. Do tej pory, kto by się w Legii przejmował Rakowem?! A tu długo mecz był wyrównany i dopiero w samej końcówce Jacek Zieliński strzelił bramkę na 2-1. Radość była szalona, zupełnie, jakbyśmy walczyli o Ligę Mistrzów. Po tym meczu wytworzyła się w zespole wspaniała atmosfera. Zaczęły się wspólne wyjścia na kawę, na dyskoteki. Wszyscy wtedy wspinaliśmy się na wyżyny swoich możliwości. Dla niektórych zawodników, jak dla Darka Solnicy, to był jedyny taki sezon w życiu. Czuliśmy się ze sobą bardzo dobrze i to miało przełożenie na postawę na boisku.

Jesienią dużo pisało się w prasie o Miro Radoviciu, który zdobył 12 bramek w pierwszych 15 meczach sezonu. Pan miał bardzo podobne statystyki na początku sezonu 1996/97 – 12 goli w pierwszych 17 spotkaniach. Oj wtedy to dopiero był gaz.
- Zauważył to trener Piechniczek i zagrałem w kadrze.

Mecz w Bełchatowie z Cyprem. 2-2 i pana gol z przewrotki, z której strzały stały się potem pana znakiem rozpoznawczym.



- I ta kadra to był początek końca mojej wielkiej formy. Oprócz kadry seniorskiej dostawałem powoływania do drużyny U-21. Przed jednym z meczów trener Piechniczek zapytał mnie, czy wolę zostać w pierwszej drużynie, ale siedzieć na ławce, czy zagrać w młodzieżówce. Wolałem grać. I złamałem nogę. Wtedy złamana noga, to był gips na 6 miesięcy, a potem rehabilitacja. Po złamaniu noga była już słabsza i ta moja kariera przyhamowała. Tak jak w życiu, są wzloty i upadki. To był taki upadek, z którego na szczęście wyszedłem.

W połowie lat 90. był pan postacią wyróżniającą się nie tylko sportowo, ale i wizerunkowo. Po raz pierwszy w lidze pojawił się facet, który jeździł na motocyklu, nosił skóry, kolczyk, modnie się czesał, dbał o swój wygląd. Został pan niejako twarzą tej głównie wąsatej przecież ligi, idolem nastolatków, takim powiewem nowoczesności.
- Bardzo dobrze się z tym czułem. Byłem rozpoznawalny, ludzie mnie kojarzyli. Ktoś mi ostatnio powiedział, że gdybym grał w dzisiejszych czasach, to zostałbym gwiazdą Facebooka i zarabiał miliony z reklam (śmiech). Mam wycinki z gazet i jak je czasem przeglądam, to właściwie wtedy nie było dnia, by moje zdjęcie w którejś się nie znalazło. Ale to nie było tak, że chciałem się na siłę wykreować. Po prostu spełniałem swoje marzenia. Koledzy w dzieciństwie mieli motory, ja nie miałem, to sobie kupiłem Kawasaki Ninja. Jak nim wtedy jeździłem, to wyglądało to tak, jakby teraz ktoś z kosmosu przyleciał. Lubiłem się dobrze ubrać, dbałem o fryzurę, co dla dziennikarzy było nowością. Wówczas dominowały dość proste fryzury, wąsy (śmiech). Ten mój styl może mi nie pomagał w grze, ale dzięki niemu czułem się lepiej ze sobą. Przykręcił się wtedy koło mnie menadżer, który proponował, by coś z tej rozpoznawalności wycisnąć, tak, jak to teraz robią celebryci: jakieś imprezy charytatywne, otwarcia, gale. Nie zgodziłem się, bo nie jestem człowiekiem, który potrzebuje sztucznie się promować.

Dbał pan o siebie nie tylko poza boiskiem, ale także i na nim. Białe skarpetki do czarnych getrów, białe buty, frotki na nadgarstkach, czy plasterki na nosie.
Marcin Mięciel na okładce Bravo Sport- Oglądałem ligi zagraniczne, w których piłkarze już tak się prezentowali. Spodobało mi się to, spróbowałem tego u nas. Dodawało mi to pewności siebie. Dziś nikt nie ma czarnych butów, a wtedy dziennikarze czepiali się, że gram w białych. Piłka nożna jest lepsza, gdy jest kolorowa. Dzieciaki też chętniej utożsamiają się z charakterystycznymi postaciami. Tak to też wygląda zagranicą. Piłkarze lubią dobrze wyglądać w trakcie meczu i w szatni spędzają czas przed lustrem. Nikt nie robi z tego problemu.

A jak to było w tej starej Legii? Wszedł pan odważnie z tym nowoczesnym stylem do szatni pełnej doświadczonych zawodników, jeszcze z poprzedniej epoki, i skutecznie walczył o swoje. Nie jest tajemnicą, że w drużynie istniał wówczas podział na starych i młodych.
- Młodzi mieli siedzieć cicho w kącie, nosić piłki i mówić „dzień dobry”. Było ciężko. Taka fala, jakby w wojsku. Tymczasem do szatni weszli młodzi gniewni: „Szamo”, Mosór i ja, którym się te porządki nie podobały. Do naszej grupy dołączyło kilku starszych piłkarzy i rzeczywiście dochodziło do poważnych zgrzytów. Przełomem było zgrupowanie w Norcii we Włoszech. Tam się zaczęła mała wojenka. Na obiadach były dwa stoły: starsi i młodsi. Na treningach były złośliwości np. karnego strzelało się z całej siły w bramkarza… Przez parę dni było naprawdę ostro, a to był przecież środek sezonu. W końcu starsi zawodnicy siedli wieczorem i uradzili, że tak dalej być nie może, bo walczymy o wspólne cele. Zaprosili nas na rozmowę, wyjaśniliśmy sobie wzajemne pretensje i zrobiła się fajna atmosfera. Zatarły się bariery stawiane przez starszych, my też mieliśmy więcej do powiedzenia. W efekcie zdobyliśmy tytuł mistrzowski.

Można powiedzieć, że kamień trafił na kosę. Starsi zawodnicy chyba po raz pierwszy mieli do czynienia z tak pewnymi siebie młodziakami.
- Byliśmy bardzo charakterni, nie baliśmy się walczyć o swoje i dopięliśmy tego. Ale duża tu zasługa starszych kolegów, którzy przemyśleli sobie sprawę i odpuścili. Najważniejszym było ciągnąć wózek w jedną stronę, a był czas, że ta drużyna zaczęła się rozłazić.

Do Warszawy trafiliście razem z „Szamo”. Ale nie wylądowaliście przy Łazienkowskiej.
- Dziwna sprawa była z tym transferem. Dostaliśmy telefon, że jest oferta z Legii. „Szamo” grzał w Lechii ławę, ja wchodziłem na końcówki, otarłem się o młodzieżówkę. Wprawdzie w juniorach szło nam świetnie, byłem królem strzelców makroregionu, a Grzesiek świetnie bronił, ale od razu Legia?! To był chyba piątek. Jeden dzień na zastanowienie i wyjazd. A to wielka niewiadoma. Nie było komórek, internetu. Porozmawialiśmy z rodzicami i zdecydowaliśmy się ruszyć do Warszawy. W niedzielę prezesi po cichu się dogadali. Wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy. Mieliśmy zagwarantowaną grę w Hutniku Warszawa. Zaryzykowaliśmy i się opłaciło. Pograłem pół roku w II lidze, strzeliłem parę bramek i trafiłem już do Legii. „Szamo” dołączył rok później.

fot. Legionisci.com

To Janusz Romanowski (ówczesny sponsor Legii – przyp. red.) was wykupił?
- Tak, Romanowski wykupił grupę zdolnych, młodych piłkarzy i mieszkaliśmy razem w hoteliku na Bielanach. Oprócz „Szamo” i mnie był jeszcze Marcin Szulik i Igor Kozioł. Bardzo dobrze wspominam ten czas. Mieliśmy świetną atmosferę, doskonałe warunki do treningu, gry i życia.

Bielany opuścił pan po przyjściu do Legii.
- Wtedy wynajęliśmy mieszkanko na Muranowie z „Szamo” i Igorem. To była prawdziwa mieszanka wybuchowa. Trzy pokoje, jedna lodówka i trzy półki, każdy swoją miał (śmiech). Dobrze nam się razem mieszkało.

Trzech młodzieńców w sercu miasta.
- Mi się w Warszawie od początku podobało. Zawsze lubiłem duże miasta, gdzie coś się dzieje, jest zgiełk.

Starsza ekipa, wiadomo, przesiadywała w „Garażu”. A wy mieliście swoje ulubione miejsca?
- Często się chodziło do dyskoteki Colosseum pod namiotem na Górczewskiej. Oczywiście odwiedzaliśmy też wówczas najmodniejsze: Ground Zero i Tango.

I było się rozpoznawalnym, i były dziewczyny? (śmiech)
- No było i były (śmiech). Z tym, że my raczej wychodziliśmy po meczach, nie przesiadywaliśmy tam codziennie, jak starsi w „Garażu”. Zwykle po treningu szliśmy wspólnie na obiad, wchodziły też pierwsze gry komputerowe. Mieliśmy inne zainteresowania niż piwo.

Motocykle!
- Na motocyklach jeździłem ja i chyba Piotrek Mosór. Po wypadku Marka Saganowskiego w Legii pojawił się zakaz jazdy na motocyklach. Porozmawiałem jednak z prezesem, powiedziałem, że jeżdżę już długo, jestem doświadczony i będę ostrożny. Prezes dał mi zgodę, no i przy okazji „Mosórkowi”. Z tym, że Piotrek wkrótce się wysypał, coś poważnego zrobił sobie w nogę. Potem udawał, że doznał kontuzji na treningu. Gdy sprawa wyszła na jaw, to prezes zgodę cofnął. Myślę, że taki zakaz mógł nam uratować karierę. Motocykle to fajna zabawka, ale bardzo niebezpieczna. Kiedyś wprawdzie nie było tylu samochodów i na drodze było jakby bezpiecznej. Ale i było się bardziej zwariowanym. Jeździłem bardzo szybko, szalałem. Pędziło się po 250 małą dróżką… Jeden kamyczek i mogłoby mnie nie być. Zresztą, tak było z „Saganem”. Leciał prostą drogą, pani wyjechała mu z boku i ledwo się wylizał. Teraz nie mam już motoru. Na działce bawię się czasem quadem.

Mocno interesował się panem Panathinaikos, były też propozycje z Feyenoordu, FC Nantes. Czemu pan jednak został wtedy w Legii.
- Legia odkupiła mnie od pana Romanowskiego za milion dolarów. Zgodnie z umową miała oddać Romanowskiemu jeszcze 50% od kolejnego transferu, więc klub był gotowy sprzedać mnie przynajmniej za dwa razy tyle. W tamtych czasach za nikt nie kupował zawodników z polskiej ligi za takie pieniądze. Nie oszukujmy się zresztą, nie byłem Zbigniewem Bońkiem, by ktoś wydawał na mnie 2 mln.

Jest pan jednym z niewielu zawodników Legii, którzy zagrali w obu nieszczęsnych meczach z Widzewem przesądzających o tytułach mistrzowskich w 1996 i 1997 r…
- ... I dwa razy schodziłem przy dobrym wyniku! (śmiech)



W 1996 r. wielu zawodników Legii miało już propozycje z zagranicy i mówiło się, że zdobycie tytułu nie bardzo było im na rękę, bo klub nie zgodziłby się na ich wyjazd.
- Nie wiem… Może byłem wtedy głupi, by coś zauważyć? A może zbyt młody? Wydawało mi się, że mecz przebiega normalnie. W przerwie trener mnie zmienił, patrzyłem na to z boku i nie zauważyłem niczego podejrzanego. Bardziej przeżyłem ten drugi mecz…

W tym przypadku mówiło się, że przy wyniku 2-0 Widzew podbijał stawkę, by was przekupić…
- Nie wierzę, by można było sprzedać mecz o mistrzostwo Polski. Poza tym, niemożliwe, by można było zrobić to w 5 minut. Wiem zresztą, co działo się w szatni po tym spotkaniu. Wiem, jak wszyscy to przeżywaliśmy. Doskonale znałem tę drużynę i jestem przekonany, że wszystko odbyło się uczciwie. Niesamowite, co się wtedy stało... Przez dwa miesiące nie mogłem się pozbierać. W 85. minucie, gdy sędzia Czyżniewski doznał kontuzji i nastąpiła przerwa w meczu, prowadziliśmy 2-0, graliśmy świetnie, mieliśmy kolejne okazje, mistrz Polski wydawał się pewny, przybijaliśmy już piątki. Wystarczyło wtedy parę razy wybić piłkę w trybuny i byłoby po sprawie. Każdy z nas popełnia błędy. Na naszą klęskę złożyło się wiele czynników. Powinniśmy w końcówce bardziej powalczyć, nie pozwolić sobie na rozprężenie, które się wkradło. Trener Jabłoński zaś powinien był zostawić przynajmniej jednego napastnika, by chociaż przytrzymać piłkę z przodu. Nie wiem, jak to mogło się stać…

Wkrótce minie 18 lat od tamtego meczu, a to wciąż w was siedzi.
- Cały czas. Mam kasetę z tego meczu i nigdy jej jeszcze nie obejrzałem. Nie odważyłem się. Przeżyliśmy to niczym śmierć kogoś bliskiego. Dramat. Nadal ciężko o tym mówić.



W końcówce 1996 r. Legię przejęło Daewoo. Wiązaliście duże nadzieje z zainwestowaniem w klub przez Koreańczyków?
- Ja bardzo duże. Miałem wtedy wybór: Panathinaikos za duży kontrakt i Legia. Rozmawiałem z ludźmi z Daewoo. Miał być nowy stadion, wielkie pieniądze na transfery, całkiem inny klub, na miarę Europy. Pomyślałem sobie, że jestem młody, mam jeszcze czas na wyjazd, podoba mi się w Legii, świetnie mi się gra, są wspaniali kibice. Zostałem. Stadion był wielkim wabikiem, bo nowoczesnych obiektów w Polsce nie było wówczas w ogóle. Pieniądze na transfery nawet były, ale za to nie było ludzi potrafiących zarządzać klubem na tym poziomie. Z taką kasą, jaką wówczas dysponowaliśmy, to powinniśmy brylować w lidze przez lata. Niestety, było w Legii kilka osób, które robiło transfery pod siebie, bez konsultacji z trenerem i wydawane były ogromne sumy na zawodników o niskiej jakości. Zamiast tytułów mieliśmy więc ciągle 2., 3., 4. miejsce. Trafiliśmy też na początek ery pana Cupiała w Wiśle, który pościągał najlepszych polskich zawodników i szybko zbudował, choć za dużo mniejsze pieniądze niż wykładało Daewoo, silny zespół. To mnie denerwowało, bo zostałem, chciałem wygrywać z Legią, widziałem, jak wielkimi kwotami dysponujemy i jakie są marnowane. Wzięto „Sokoła”, „Czeresia”, a można było wtedy wszystkich wziąć: Kałużnego, „Żurawia”…

Obaj byli zresztą blisko Legii…
- Oczywiście, ale brało się innych, bo dyrektor miał swoją koncepcję, prezes swoją, a trener swoją. Wszystkie pieniądze zostały przejedzone. Szkoda, bo mam na koncie tylko jedno mistrzostwo Polski, a przy ówczesnych możliwościach w Legii mogliśmy zdominować ligę na lata. A tak na marginesie: za ten tytuł to nie mam medalu! Za wicemistrzostwo Polski juniorów mam, choć bez podpisu, sam sobie na karteczce wypisałem (śmiech).

Pierwszym niepokojącym sygnałem, że nie jest dobrze z organizacją w klubie był sprzęt, który otrzymaliście od Nike.
- Został rzucony nam drugi, czy trzeci sort sprzętu. I nikt nie zadbał o to, by było porządnie. Zupełnie inne czasy. Walczyliśmy o pralnię na Legii, co dziś jest niepojęte. Taki wielki klub, a po treningu każdy prał sobie ciuchy w domu. Nie było sprzętu, nie było butów, podstawowych rzeczy. Trzeba było o wszystko się starać. Grzyba się zamalowywało co pół roku. Inny świat.

W szatni i na boisku liderem był Jacek Zieliński.
- Oprócz niego liczył się głos Rysia Stańka, Darka Czykiera, „Kucharza”, mój. Do tego „Szamo” zawsze miał coś do powiedzenia (śmiech). W drużynie jednak każdy mógł się wypowiedzieć i panowała równość. Nie było wśród nas gwiazd. Zapanowała stabilizacja.



Ale niczego dobrego ona nie przyniosła. A wręcz doprowadziła do marazmu. Okazało się, że najlepszym sezonem tej nowej Legii był pierwszy, w którym mieliście tytuł na wyciągnięcie ręki. Nie miał pan dość niespełnionych obietnic Daewoo?
- Kibice byli sfrustrowani, my też, bo wiedzieliśmy, jakie sumy się marnotrawi. Fani więc swoje pretensje powinni byli kierować do władz klubu, a adresowali je do nas. Atmosfera się popsuła. Co roku trzeba było się kibicom tłumaczyć dlaczego nie idzie. A my też mieliśmy ogromne nadzieje. Ja zostałem, inni przyszli, bo wszyscy chcieliśmy grać o Champions League, co nam obiecywano. Nie było jednak dostatecznej sportowej jakości. Myślałem wówczas o odejściu z Legii, mówiłem o tym głośno. Ale, jako, że, jak już wspomniałem, Legia chciała za mnie te 2 mln dolarów, to siedziałem tutaj do czasu, aż weszło w życie prawo Bosmana i mogłem odejść prawie za darmo.



Kulminacją tych fatalnych wyników i atmosfery było pamiętne 0-3 z Lechem w Poznaniu w 1998 r.
- Gdy w sezonie 96/97 graliśmy praktycznie cały czas tym samym składem, to wszyscy byli pewni miejsca, a jednocześnie wzajemnie się pilnowaliśmy. Nawet jak jechaliśmy na piwo, to wszyscy razem. Dbaliśmy o siebie. Czykier też świetnie się wtedy prowadził. A jeden szedł za drugiego. Potem przyszły pieniądze, przyszły kiepskie transfery. Ci co byli pewni siebie, potracili tę pewność i widać to było na treningach, a zwłaszcza na meczach. Gra była bardzo nierówna. Mieliśmy też problem z trenerami. Często się zmieniali, a najgorszym pomysłem było zatrudnienie duetu Białas – Kopa. Obaj się nie lubili. Jeden mówił jedno, a drugi drugie. Doszły do tego pretensje do prezesów. Wszystko tak bez ładu i składu.

Kopa zasłynął z tego, że wywiózł was na Mazury na dziwne szkolenie motywacyjne.
- Takie coś organizuje się dla firm za grube pieniądze. No i my pojechaliśmy na parę dni. Właziliśmy na jakieś skrzynki, zamiast spokojnie potrenować. Absurd. To wszystko odbijało się na wynikach. Wspomniany mecz z Lechem był dla nas bardzo ważnym spotkaniem, kluczowym w grze o europejskie puchary. Pamiętam, że nawet prezes Pietruszka pojechał z kibicami na wyjazd i siedział na sektorze gości…

I po drodze oberwał pałą od policji…
- Tydzień wcześniej rozmawialiśmy z kibicami i obiecywaliśmy, że tam wygramy. W pierwszej połowie wszystko nam się układało, mieliśmy swoje szanse bramkowe. No i skończyło się 0-3…

Wszyscy zagraliście tam wtedy uczciwie?
- Nikt nikogo za rękę nie złapał, nie mamy dowodów, że ktoś odpuścił z przyczyn pozasportowych, więc ciężko powiedzieć.



„Kowal” po powrocie do ligi w 2001 r. nie bał się głośno o tym mówić.
- Po meczu w Płocku „Kowal” poszedł do programu w TVN. Tak samo, jak Janusz Wójcik, który chciał rozganiać towarzystwo. Grałem w tym spotkaniu w Płocku i wiem, że grałem czysto. Jestem przekonany, że chłopaki też. Ale zagraliśmy dramatycznie słabo. I jak taki pan Wójcik, który potem został skazany za korupcję, może nam zarzucać przed milionami widzów sprzedanie meczu?

Pan zakończył przygodę z Legią tylko z jednym mistrzostwem, jednym Pucharem i Superpucharem Polski. Mało.
- Bardzo szkoda tego czasu. Wszystkie te tytuły zdobyłem tak naprawdę u progu kariery. To wszystko to jest bardzo mało, jak na taki klub… Z drugiej zaś strony jestem dumny, że spędziłem tu tyle czasu. Dane było mi zagrać z "10" na plecach w Legii, a wcześniej przecież grali z nią Deyna, Dziekanowski, Kosecki i Kowalczyk. To piękne wspomnienia.

Ale i pan miał kiepskie statystyki. Dopiero ostatni sezon w Legii był porównywalny do tego, co prezentował pan na początku.
- W dużej mierze przyczyniła się do tego ta kontuzja. Po powrocie na boisko miałem problemy ze ścięgnami Achillesa i byłem dużo wolniejszy. Po tym złamaniu piszczela brakowało mi też pewności siebie. Nosiłem ochraniacze z przodu i z tyłu (śmiech). Do tego warto pamiętać, że nigdy nie byłem super strzelcem. Choć łącznie w Polsce, Niemczech i Grecji strzeliłem ponad 100 bramek, to zawsze brakowało mi regularności. Wróciłem do formy strzeleckiej dopiero w ostatnim sezonie, ale kibice i tak mieli do mnie pretensje.

„Manuela za Mięciela…”
- Strzeliłem 13 bramek w lidze, byłem najlepszym strzelcem zespołu. Fani jednak byli bardzo rozczarowani naszą postawą, a swą złość skupili na mnie. Nigdy tego nie zrozumiem. Tym bardziej, że byłem takim piłkarzem, który zawsze, gdy były problemy, szedł rozmawiać z kibicami. Tak np. było po wspomnianym 0-3 w Poznaniu. Zadzwonił mój kolega Andrzej „Bosman” i powiedział, że kibice chcą z nami pogadać. Pojechaliśmy z Mosórem, „Szamo” i Jackiem Zielińskim. Nie mieliśmy nic do ukrycia. Boli mnie to, że kibice nie mieli pretensji do zawodników, dla których Legia nic nie znaczyła, a nie szanowali nas, którzy byliśmy w klubie od lat i mieliśmy go głęboko w sercu.



Pewnie wynikało to z tego, że kibiców nie obchodzą jacyś przypadkowi piłkarze. Jeśli ktoś może ich urazić, to tylko ci, z którymi się utożsamiają.
- Byłem kojarzony z Legią, odczuwałem ogromną sympatię kibiców i ja też byłem z tym klubem mocno związany. Tym bardziej mi przykro, że w ostatnim sezonie, w którym prezentowałem się na tyle dobrze, że wzięła mnie drużyna z Bundesligi, byłem wyszydzany. Myślę, że była to ogólna frustracja, ale nie pojmuję dlaczego skupiała się na mnie.

Czy przez te 7 lat w Legii zarabiał pan dobre pieniądze?
- Na początku, gdy byłem w Legii, to zarabiałem grosze, bo byłem... w wojsku. Odbierałem więc żołd.

O masz (śmiech)
- Co więcej, przypadkiem trafiłem na przysięgę. Teraz nie ma wojska, ale wówczas trzeba było odsłużyć 1,5 roku. Grałem w Legii, ale raz na miesiąc jeździłem do jednostki na Bemowie, gdzie odbierałem pieniądze. Któregoś miesiąca pojechałem z Mosórem i z „Bosmanem” po żołd, a tu okazało się, że jest przysięga. No i pytają mnie, czy jestem przygotowany. A ja zdziwiony: jaka przysięga, ja gram w Legii! A tam nie było dyskusji. Dali mi mundur i żyletkę, bo ja zawsze byłem nieogolony. Do tego miałem grzywę i kolczyk w uchu. Rozbawieni Mosór z „Bosmanem” pognali po kamerę. Wyszedłem na plac, a tam stoją rodziny, wszyscy goście. Wziąłem udział w uroczystości i wszystko zostało nagrane przez kolegów. Było dużo śmiechu.

A jak już pan odsłużył wojsko, to jak było z tą kasą?
- Niezłe pieniądze były już za prezesa Romanowskiego. Jak przyszedłem i zobaczyłem ile chłopaki zarabiają, to sądzę, że tyle nie dostawał nikt w Polsce. Natomiast naprawdę duże zaczęły się po wejściu Daewoo. Było na tyle dobrze, że stać było mnie nie tylko na drogi motor, ale i na oszczędności. Szybko zacząłem odkładać pieniądze. Inna sprawa, że finansowo dużo brakowało nam wówczas do klubów zagranicznych. Na przykładzie: gdy szedłem do Grecji, to najlepszy polski zawodnik zarabiał 400 tys. zł, a Rivaldo w Olimpiakosie dostawał 2 mln euro.

Najpierw jednak trafił pan do Bundesligi. Stukał pan te brameczki w sparingach. Wydawało się, że będzie pan pewniakiem w Borussi Moenchengladbach.
- Wyjechałem z Polski do Niemiec, gdzie to był inny świat. Wszystko mnie zachwycało: stadiony, ośrodki treningowe, organizacja klubu. W 2001 r. byliśmy w Polsce daleko w tyle. Byłem pełen entuzjazmu, dzięki czemu czułem się świetnie, również na boisku. W pierwszym sparingu strzeliłem chyba z 5 bramek…

Ale przygoda z Borussią skończyła się raptem na 18 meczach i 2 trafieniach…
- Bardzo liczyłem na miejsce w wyjściowym składzie. W sparingach strzelałem gole, prezentowałem się wyśmienicie. Graliśmy tam jednym napastnikiem. W pierwszej kolejce przeciwko Bayernowi nawet nie wszedłem na boisko. Potem graliśmy w Hamburgu, przegrywaliśmy 2-3. Wszedłem w II połowie i w ostatniej akcji meczu trafiłem nożycami na 3-3.



- Moje nadzieje na miejsce w wyjściowej jedenastce odżyły. Strzeliłem też gola w Norymberdze. Pewniakiem jednak był Niemiec Arie van Lent. Mi przypadła rola zmiennika. Byłem tam tylko wypożyczony z Legii. Cena wynosiła ponad milion euro. Niemcy zaproponowali Legii mniejszą kwotę i strony nie doszły do porozumienia. Wróciłem więc do Polski, a w międzyczasie weszło w życie Prawo Bosmana i po pewnym zamieszaniu trafiłem w końcu do Grecji.

W wywiadach wspominał pan, że treningi w Niemczech były niesamowicie ciężkie. To jest ta największa różnica między ligą polską, a Bundesligą?
- Tam przede wszystkim jest niesamowita rywalizacja o miejsce w składzie. Jest 20 piłkarzy, sami reprezentanci krajów i każdy walczy o swoje. Jak jest gra w „dziadka”, to zawsze gra się na 50 podań i ci co zostają w środku płacą np. 5 euro. I zawsze dochodzi do tych 50 wymian piłki, więc trzeba się przy tym solidnie napocić. W Polsce w „dziadka” gra się do 30 podań i traktuje się to bardziej jako zabawę. W Niemczech trening trwa 1,5 godziny i zajęcia są głównie z piłką, ale wszystko na wysokich obrotach. W ogóle nie ma przestojów, jak to bywa w naszych klubach, gdy między jednym strzałem na bramkę, a drugim mija 5 minut. Zajęcia są nagrywane, a potem poszczególni zawodnicy rozliczani z tego, jak pracowali. Nigdy tak w Polsce nie trenowałem, nie było takiej rywalizacji, w której wszyscy jeżdżą na wślizgach i nie odstawiają nogi. Tam też regularnie zostawało się po treningach, albo przyjeżdżało się wcześniej. Każdy ćwiczył tyle, ile potrzebował. Trener nie miał nic przeciwko, by więcej popracować, nie bał się, że ktoś będzie za bardzo zmęczony. A tak zawsze było w Polsce. U nas szkoleniowcy powtarzali, by nie trenować zbyt dużo, bo może brakować świeżości w kolejnym spotkaniu. Zagranicą trenera interesuje tylko to, byś był w gazie na mecz. To twoja sprawa, jak to zrobisz. Dopiero od dwóch lat w Legii zaczęło się trenować podobnie. W innych polskich klubach zajęcia nadal bardzo się różnią od tych w Bundeslidze.

No i w końcu trafił pan do Salonik. Gdy dziś kibic słyszy Saloniki, to myśli: PAOK. Ale wówczas poważnie pieniądze były też w innych tamtejszych klubach: Arisie i Iraklisie. Pan trafił do tego drugiego, podobnie, jak i włoski wicemistrz świata z 1994 r. Giuseppe Signori. I odżył pan!
- Wiadomo, słońce, morze. Tego potrzebowałem (śmiech). A tak poważnie, mieliśmy świetną atmosferę w zespole. Do tego fajna liga, w której roiło się wówczas od gwiazd. Kibiców też było sporo. Świetnie czułem się już na treningach i pierwszy mecz tylko potwierdził, że to miejsce dla mnie.



W 2004 r. byłem na wakacjach na Chalkidiki i mieszkałem w hotelu u gościa, który był zagorzałym fanem PAOK. Bardzo pana cenił i był pewien, że w końcu zagra pan dla nich.
- PAOK to dla mnie drugi klub po Legii. Fantastyczni kibice. 35 tysięcy przychodzi na mecz z czego 30 tys. śpiewa. Jak grałem w Iraklisie i graliśmy na PAOK, to moją pierwszą myślą było: chcę tu grać! I po 2,5 roku dopiąłem swego. W Salonikach dodatkowym smaczkiem był fakt, że co chwilę były mecze derbowe. Iraklis, PAOK, Aris i Apollon Kalamaria. Gdy grałem w Iraklisie, to we wszystkich tych spotkaniach strzelałem gole. Zaś po przejściu do PAOK zaliczyłem hattricka w starciu z Iraklisem, a potem dołożyłem jeszcze dwa trafienia w największych derby z Arisem. Zyskałem wtedy dozgonną miłość fanatyków PAOK.





W wieku 31 lat stwierdził pan jednak, że dość królowania w słonecznych Salonikach i wybrał pan ofertę z ponurego Bochum. Nie miał pan wątpliwości, czy w tym wieku podoła reżimowi treningowemu Bundesligi?
- Bundesliga to było moje niespełnione marzenie. Nie wyszło w Moenchengladbach, to podjąłem wyzwanie w Bochum. Mogłem zostać w Grecji i nadal strzelać bramki, ale nie da się być tu i tu. A ja bym sobie nie podarował, gdybym nie spróbował.

Mówi pan o niespełnionym marzeniu w Bundeslidze, ale takim jest też chyba reprezentacja Polski.
- 5 meczów i 1 bramka... Znacznie gorsi piłkarze ode mnie mają lepsze statystyki. Tak naprawdę, to byłem bardzo często powoływany do kadry. Debiutowałem przecież w wieku 18 lat i trenera Piechniczka. Byłem u Wójcika, Engela i Bońka. Chyba nie dostałem takiej prawdziwej szansy, by zaistnieć. Chłopaki dostawali 3-4 mecze, a ja ciągle tylko jakieś połówki, końcówki… Czy byłem w gazie, czy nie, to nie mogłem w pełni pokazać na co mnie stać. Inna sprawa, że w tamtych latach rywalizacja o miejsce w ataku reprezentacji Polski była ogromna. Juskowiak, Kowalczyk, Podbrożny, „Rejsik”, Frankowski, „Żuraw” – właściwie wszyscy po 100 bramek w lidze. Ale mimo wszystko marzenie się spełniło, zagrałem z orzełkiem na piersi, a to wielka sprawa.

Po dwóch latach w Zagłębiu Ruhry chciał pan już wrócić do Polski. Legia wydawała się optymalnym wyborem. Wszyscy tu na pana czekaliśmy. Liczyliśmy, że tak doświadczony zawodnik, idol sprzed 10 lat pociągnie ten zespół do przodu. A tu rozczarowanie…
- Trafiłem na zły okres w Legii. Dziś uważam, że powinienem był wypełnić do końca kontrakt w Bochum i wrócić do Warszawy rok później, gdy otwarty był już stadion i zakończony był konflikt z kibicami. Nowa otoczka, nowy duch, który wstąpił w drużynę – w takiej sytuacji znacznie lepiej bym się odnalazł. Gdy przyjechałem do Warszawy w 2009 r. była wojna z fanami, ale też i organizacyjnie klub wyglądał kiepsko. Świadectwem tego niech będzie forma, z jaką się rozstano wtedy z zawodnikami. Szala grał w Legii 8 lat, „Jarza” jest wychowankiem, ja też spędziłem tu sporą część swojego życia, a nawet nie mieliśmy pożegnania, gdzie np. w Borussii, choć grałem tam tylko rok, fajnie podziękowano mi przy kibicach. A tu zadzwonił dyrektor sportowy i mówi, żeby przyjechać do klubu, to dostaniemy kwiaty. Po co nam kwiaty w klubie?! Takie rzeczy robi się przy kibicach. Do tego gra zespołu była bardzo nierówna. Szybko odpadliśmy też w pucharach, mimo, że z Broendby nie przegraliśmy meczu. Ogólnie to był słaby sezon.



Jak się pan odnajdywał w drużynie z takim orłem, jakim był Chinyama?
- Rzadko graliśmy razem. „Czini” to specyficzny zawodnik. Nigdzie poza Legią nie zaistniał, bo po prostu nie biegał za dużo. Jego statystyki to było 5-6 km. To przecież rezerwowy na rozgrzewce więcej przebiega. Sprawdzał się jednak jakoś tam w Ekstraklasie. Miał więc jakieś tam zalety, ale nie jest to piłkarz europejskiego formatu.

Ma pan pretensje, że nie przedłużono z panem wówczas kontraktu?
- Mam. Myślę, że nie zagrałem tak słabego sezonu, zwłaszcza, że na przeszkodzie stanął mi uraz mięśnia dwugłowego. W końcówce sezonu zacząłem się dobrze czuć na boisku i wydawało mi się, że jestem w stanie jeszcze pomóc tej drużynie. Marek Jóźwiak miał jednak swoją koncepcję. Wziął jakiegoś gościa z Brazylii za duże pieniądze i ten grał, jak grał. Ja zostałbym za małe pieniądze po to, by się pokazać i udowodnić swoją przydatność.

Tymczasem jednak wrócił pan do Łodzi. I w I lidze nastrzelał pan bramek dla ŁKS.
- W Łodzi odżyłem, zacząłem dobrze grać i pomogłem w awansie do Ekstraklasy.

I zdobył pan swoją ostatnią bramkę na najwyższym poziomie rozgrywek w Polsce. Jednocześnie było to trafienie wyjątkowe, bo w derbach w Widzewem, a pan po golu pozdrowił widzewiaków „eLką”. Fajna klamra spinająca pana karierę.



- Wyszły ze mnie emocje. Najpierw prezentowaliśmy się z ŁKS bardzo słabo. Po przyjściu trenera Probierza zaczęliśmy osiągać dobre wyniki. Widzew, wiadomo… Od lat ma na pieńku z ŁKS, ale i z Legią. A ja miałem z nimi rachunki do wyrównania. Dwa przegrane mistrzostwa. Zawsze też byłem tam obrażany na trybunach. Choć oczywiście do kibiców Widzewa nic nie mam. Gdy się spotykaliśmy na ulicach Łodzi zawsze przybijaliśmy „piątki”. Muszę przy tym podkreślić, że nie tylko w Grecji, ale wszędzie gdzie grałem, miałem nosa do trafień derbowych. W Polsce strzelałem gole Polonii, Widzewowi, czy Lechowi, a w Niemczech przeciwko Borussii Dortmund. Obiecywałem więc kolegom i trenerowi, że w derbach Łodzi też trafię. No i ta „eLka” wyszła tak spontanicznie. Przybiegł „Sagan” największy legionista wśród eł kaesiaków. Fajnie to wyszło, bo po wielu latach ŁKS wygrał derby na Widzewie. Wróciliśmy na nasz stadion, a kibice przywitali nas, jakbyśmy zdobyli mistrzostwo. Choć niedawno słyszałem, że jeden piłkarz za „eLkę” dostał wyrok (śmiech).

Skończył pan karierę piłkarską z powodu problemów zdrowotnych. A czym pan się teraz zajmuje?
- Współpracowałem z Mariuszem Piekarskim w menadżerce, a teraz działam z Jarkiem Kołakowskim. Przede wszystkim jednak mam szkółkę piłkarską z Maćkiem Bykowskim. I wierzę, że to będzie druga po Legii szkółka w Warszawie. Takie mamy marzenia i podchodzimy do tego bardzo profesjonalnie. Jeśli trochę pomogą nam władze Ursynowa, to kto wie? Liczymy też, że ktoś z naszych wychowanków, choć to jeszcze dzieci, zagra kiedyś w Legii. Już widzę, jak wiele nauczyliśmy tych chłopaków.

Rozmawiał Qbas


REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.