Bogusław Łobacz - fot. Twitter / @BogusLWAW
REKLAMA

Bogusław Łobacz: 45 lat na Legii

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Bogusława Łobacza znają wszyscy z mojego pokolenia legionistów. Nawet jeśli im się wydaje, że nie. To on bowiem był kierownikiem drużyny, która grała w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów, on też kierownikował w czasach Ligi Mistrzów. Charakterystyczny wąs rzucał się w oczy na zdjęciach i plakatach. Boguś to jednak przede wszystkim wierny kibic Legii, a jego staż sięga już 45 lat.
Na początku aktywnie działał w Sekcji Sympatyków, jeździł na wyjazdy, potem odsłużył w Legii wojsko, w końcu został kierownikiem drużyny. Przede wszystkim jednak kocha na zabój ten klub. A że lubi i ma o czym opowiadać, to postanowiliśmy odwiedzić go w jego warsztacie na Woli. Zapraszamy do lektury!

* * *

Pierwszy raz na Legię zabrał mnie starszy brat w 1970 r., ale też bardzo dobrze pamiętam jego wcześniejsze wyjścia na mecze. On z tą swoją wolską bandą jeździł na Łazienkowską, a to były jeszcze czasy, że dzielnice między sobą regularnie się prały. Były różne fankluby, wszyscy spotykali się razem na „Żylecie”, była wielka, wspólna miłość do klubu. Mecze były prawdziwą świętością, co jednak nie przeszkadzało, by towarzystwo wzajemnie się odwiedzało na dzielnicach i tak się tłukło, że daj Boże zdrowie!

Moje kontakty z Sekcją Sympatyków zaczęły się od tego, że trafiłem na jedno ze spotkań z piłkarzami, które organizował wówczas klub. Do tego czasu chodziłem na „Żyletę”. Chciano wtedy zorganizować też doping na krytej.



Dostaliśmy do klubu takie eLki na agrafce i mieliśmy dbać o doping. Jedynym warunkiem było, by nie krzyczeli „sędzia ch…”, ale jak zaczynał ryczeć cały stadion, to i tak przecież nie mogło być na nas. Wcześniej na „Żylecie” były zomowskie akcje, w czasie których kroili nam flagi, szaliki, nie można było wejść na stadion z kijami na flagi. Kitraliśmy je i przeważnie się udawało, ale jak znaleźli, to pałowali. Na krytej też coś tam próbowali, ale wtedy postawiliśmy sprawę jasno – chcecie spokoju na meczach, to trzymajcie ZOMO z daleka.



Potem zaczęły się wyjazdy na mecze. Była „Liga stadionów”, w której oceniano doping kibiców, kulturę i fair play. Klubowi zależało na tym, by być w miarę wysoko. Układ był prosty – jak było w miarę spokojnie na meczu, to dostawaliśmy potem autokar. Zarabialiśmy na wyjazdy sprzedając pamiątki. W Sekcji robiliśmy też program meczowy. Szczepłek napisał nawet o nas w „Życiu Warszawy”, że to program na europejskim poziomie. Nie składało się tego komputerowo, tylko układało ręcznie, tworzyło się makietkę – wyklejankę. Jedyny skaner był na Bokserskiej. Na Żoliborzu robiliśmy skład tego. Pod Kozienicami nam to drukowali. Nie dość więc, że trzeba było się pracować, to jeszcze najeździć, a wszystko robiliśmy to za swoje pieniądze. Bardzo dobrze wspominam te czasy, bo Sekcja Sympatyków, jeśli weźmiemy jeszcze pod uwagę komunistyczne realia, była naprawdę niezależna. Nikt nam niczego nie narzucał, realizowaliśmy swoje pomysły. Pojawiły się zjazdy klubów kibica. A potem… Potem poszedłem do wojska. I też trafiłem na Legię.

Wojsko w Legii załatwiał mi sekretarz generalny klubu Olszak. Sportowcy z Legii trafiali najpierw na unitarkę do Kielc, a potem wracali trenować na Legię. Odeszli lekkoatleci, pływacy, poszli zapaśnicy, a ja zostałem. Przylatuje do mnie pisarz i mówi, że Legia nie zgłosiła na mnie zapotrzebowania. Okazało się, że nie zadziałała jedna osoba w klubie, bo ktoś tam się bał, że jak trafię na kompanię, to będę uchem Olszaka. Trafiłem na trochę do Celestynowa. Tam po pewnym czasie przysymulowałem chorobę nerwową i poleciałem do Warszawy na badania. Zaraz po badaniach popędziłem na Legię. Olsza pyta: „A ty co jeszcze nie u nas?!”. Chwila moment i byłem już na kompanii przy Łazienkowskiej.
Szybko jednak podpadłem. Nie dawali nam wtedy przepustek. Po prostu wychodziliśmy sobie na miasto, przymykano na to oczy. Poczułem się na tyle mocny, że przyprowadziłem na Legię swojego „Maluszka”, no bo co będę łaził, jak mogę jeździć, nie? I tak po paru dniach trafiliśmy na zlot trepów. My w czterech w „Maluchu” w mundurach. Patrzymy, trepy idą. No to na bezczela przejechaliśmy koło nich i jeszcze strąbiliśmy. Na następny dzień wylądowałem już na Fortach Bema. Znalazłem jednak sposób, by chodzić na mecze. A właściwie jeździć. Karetką. Od nas na mecze latała „sanitarka”. Kładłem się na noszach i tak mnie wwozili na stadion.



Po wojsku dalej były mecze, wyjazdy, życie kibicowskie. Przez parę lat byłem taksówkarzem w MPT, aż na początku 1991 r. zostałem kierownikiem Legii. Przez parę lat ciągle mnie nie było w domu. To były też czasy, gdy na Legii była masa roboty. Bo albo na nic nie było pieniędzy i trzeba było mocno kombinować, łącznie z robieniem kanapek drużynie na mecze wyjazdowe i praniem strojów, albo graliśmy bardzo dobrze i trzeba było często latać na mecze pucharowe. A tymczasem mój syn potrzebował ojca, a żona męża. Moja praca na Łazienkowskiej to na pewno duża zadra w sercu najbliższych .Piłka i kibicowanie to bardzo dobry dodatek do życia. Ale najważniejsza jest rodzina.

Wiem, że teraz się nie liczy, czy chodzisz na Legię, ale czy za Legią jeździsz. Z drugiej strony jednak trzeba pamiętać też, że wyjazdy w latach 70. i 80. wyglądały zupełnie inaczej niż teraz. Nie było pociągów specjalnych. Jeździliśmy na wyjazdy przeważnie w kilkunastu, w kilkudziesięciu. Wyjątkiem był tzw. pociąg grozy do Krakowa, gdzie pojechało nas naprawdę wielu. Tu ci ZOMO-wcy wpieprzyli, tu cię w pociągu obrzucili kamieniami. Często to były kilkunastogodzinne podróże. Taki Mielec leży na końcu świata, a kiedyś gonili nas tam traktorami. Mimo dużych problemów z kasą, nikogo nie trzeba było namawiać na takie wyprawy.




Nazbierało się tych wspomnień, choć nie wykluczam, że po tylu latach nie wszystko mogę dokładnie pamiętać. Któregoś dnia wchodzę do „Sportsbaru”, a tam Janek Malarz. „Pamiętasz mnie?” – pyta. No pewnie, że pamiętam! „A pamiętasz, jak siedzieliśmy na dołku w Gdyni?”. Pojechaliśmy wtedy do Gdyni na mecz z Arką, gdzie gładko przegraliśmy. Zasadzał się na nas ŁKS, który specjalnie przyjechał nad morze. My po meczu w Gdyni wybraliśmy się do Lechii. Problem w tym, że pociąg ŁKS się mocno opóźnił i gdy my czekaliśmy na swój do Warszawy, to oni dopiero wjechali. Daliśmy im popalić, poleciały szyby, psy wokół, wiadomo. Wyszło, że to przez nas, więc trafiliśmy na dołek. Trzymali nas potem w malutkiej celi, rozkręcili na full kaloryfery, a to wiosną było. Brali nas po sztuce, oklep i spisywanie. Stałem na końcu kolejki, a że zawsze wyszczekany byłem, to zagadałem jednego z tych psów: „My winni? A po co ci z ŁKS przyjechali? Przecież nic by się na dworcu nie wydarzyło. Wsiedlibyśmy w swojego „Kaszuba” i pojechali do Warszawy. Mamy za chwilę kolejny ekspress do Warszawy, to można by nas puścić”. A ten pies do mnie mruknął: „Jak was puszczę, to mi pociąg rozwalicie”. A ja: „Przecież ma pan nas wszystkich spisanych. Nie trzeba nawet nikogo z nami wysyłać do Warszawy. Jakby co przecież w domach nas dzielnicowi odwiedzą”. Popatrzył na mnie, popatrzył i nas wypuścił. Wsiedliśmy do pociągu i z miejsca opanowaliśmy wagon restauracyjny. Tak porządziliśmy, że potem kelnerzy prosili nas, byśmy o nich nie zapomnieli i częściej korzystali z „WARS-u”.



Zabawnie bywało też na Śląsku. Przy okazji meczów odwiedzałem też moją ówczesną dziewczynę, a obecnie żonę i zabierałem na mecze. Bywały takie spotkania, na które jechaliśmy w kilkunastu i z partyzanta je oglądaliśmy wśród miejscowych. No i któregoś razu, jak Legia strzeliła bramkę, to kto wyskoczył z radości? Moja żona! Ś.p. Stasiek „Góral” ją uciszał, ale i tak spotkaliśmy się z reakcją Ślązaków. Na szczęście skończyło się tylko na nieprzyjaznych pomrukach. „Góral” był ze Starego Sącza. Specjalnie dla Legii przeprowadził się do Warszawy, szukał tu pracy, ułożył sobie życie. Został taksówkarzem. I tym jego polonezem zjeździliśmy całą Polskę na mecze. Straszna szkoda, że nie żyje…



Przez 23 lata czekaliśmy na mistrza Polski. Mieliśmy ten hit „Słuchaj Jezu…”. Gdy doszliśmy do 20 lat oczekiwania, to sądziliśmy, że to już po prostu musi być tytuł. Inna sprawa, że jako kibice mieliśmy świadomość lokali, które znajdowały się w okolicy stadionu, a w których przepadali nasi piłkarze. W takiej „Arce” niejeden tytuł został utopiony… Z perspektywy czasu jednak uważam, że przez wiele lat graliśmy o mistrza z różnymi spółdzielniami. Nienawidzili Legii w całym kraju i po prostu układali się przeciwko niej. A my ze względu na swoją wojskowość nie byliśmy w stanie dogadać się z kimś, by grać razem. Wojskowe Śląsk i Zawisza zawsze mieli o coś pretensje. Reszta klubów wymyśliła, że kradniemy zawodników, co było wierutną bzdurą. Legia dawała pobór do wojska, a zawodnik mógł nie chcieć i odsłużyć swoje gdzie indziej. W tamtych czasach wiele drużyn podkładało się Górnikowi, czy Widzewowi tylko po to, by Legia nie wygrała. Przy tym wchodziły w grę resortowe układanki. A to bezpieka, a to ministerstwo górnictwa. Hanysy zawsze mieli więcej kasy, lepsze układy i potężne wsparcie u władz. Szkoda, że o tym się nie mówi. Legia takich możliwości nie miała.



Najlepiej pamiętam nasze mecze w Pucharze Zdobywców Pucharów w sezonie 90/91. Spośród nich najmocniej wbiło mi się w pamięć spotkanie w Genui. W tamtych czasach Legia latała na mecze zagraniczne ze specpułkiem. Drzwi do kabiny pilotów były zawsze otwarte i regularnie część drużyny wisiała nad sterami. Zawsze latali z nami ci sami piloci, więc dobrze się znaliśmy. Cuda się działy. Na przykład spadanie na zamówienie. Towarzystwo zasypiało, a ktoś prosił szeptem sterujących: „400 metrów w dół…”. I buuum! Przeginaliśmy strasznie. No i lądujemy w Genui, a pilot odwraca się i mówi, że my stąd wrócimy jako zwycięzcy. Okazało się, że wieża lotów powitała nasz samolot z życzeniami sukcesu. Pracowali na niej bowiem kibice Genoa CFC. To były takie czasy, gdy gospodarz płacił za pobyt drużyny gości. My ich gościliśmy najlepiej, jak się dało. A oni nas przyjęli w jakimś obskurnym hoteliku w Rapallo. To tylko wzbudziło dodatkową złość, którą potem wyładowaliśmy w trakcie meczu. Wspaniały mecz. Niesamowita walka, nie tylko z Sampdorią, ale i z kręcącym nas od początku sędzią. Pewnie mało kto wie, że do szatni sędziowskiej w przerwie przyszła cała delegacja wąsatych mafiozów. I ten Ziller robił cuda, by nas wypierdolić! W końcówce zrobiło się nerwowo, zwłaszcza, gdy arbiter wyrzucił Maćka Szczęsnego. W bramce stanął „Beret” i został jedynym bramkarzem w historii europejskich pucharów, który nigdy nie puścił bramki (śmiech). Już po wyjściu ze stadionu podjechał do nas Gianluca Vialli. Wyglądaliśmy jak wycieczka z Jezioran na wyjeździe zakładowym. A tu nagle zatrzymuje się Mercedes 500. Wysiada facet w najlepszym garniturze od Armaniego, pachnący najlepszą wodą i podchodzi do tych łapserdaków. Z każdym przybija piątkę i powtarza: „Grazie, grazie, grazie”.



Ale gdy już wyjeżdżaliśmy autokarem, to nie było tak sympatycznie. Miejscowi bombardowali nas czym się dało. Ale dyrektora Mazurka nie to frapowało najbardziej. Siedział z głową w dłoniach i biadolił: „Skąd ja tę kasę wezmę?”. Władze klubu obiecały wtedy piłkarzom bardzo wysokie premie za przejście Włochów, bo i tak były pewne, że odpadną.

Przed meczami z Sampdorią przyszło do Legii pismo, w którym Manchester United złożył zapytanie o transfer Szczęsnego. Mazurek schował to do szuflady i z przyczyn tylko sobie znanych nie powiedział o tym Maćkowi. Jestem więcej, jak pewien, że gdyby Maciek o tym wiedział, to nie chciałby przyłożyć Manciniemu w ryj. Ból jest tym większy, że on tego Włocha nawet nie dotknął! Gdyby skurwysyna trafił, to by go przecież zabił! No i dostał za darmo czerwoną kartkę, a przy tym dyskwalifikację na mecze w pucharach. Po tym wszystkim Manchester przysłał pismo, że grzecznie dziękują, bo im jest potrzebny bramkarz do gry w pucharach. Wówczas te pisma w jakiś sposób trafiły do Maćka. Od tamtej pory on ma duży żal do Legii, choć to przecież nie klub zrobił mu krzywdę, a konkretny człowiek.

W półfinale PZP trafiliśmy na Manchester United i pierwszy mecz też był w Warszawie. Mam wrażenie, że musieliśmy go przegrać. Marek Jóźwiak wyleciał z boiska za faul, ale moim zdaniem niesłusznie. Anglik nie wychodził na czystą pozycję, nie miał opanowanej piłki. Wszyscy natomiast zapomnieli, że zagraliśmy świetny mecz w rewanżu i gdyby „Kowal” trafił na 2-1, to nie wiem, naprawdę nie wiem, jakby się ten mecz skończył.

Cała przygoda z PZP zaczęła się śmiesznie. Mieliśmy jakieś dziadowskie zgrupowanie w Wyszkowie. Dotargałem tam telewizor marki Rubin, magnetowid i jak Gmur zobaczył, jak grają nasi rywale z Aberdeen, to powiedział: „Trenerze, nie ma sensu. Jak ci Szkoci nas powkręcają, to przez tydzień nas stamtąd nie odkręcicie”. A potem okazało się, że można. Wszystko jest w głowie.

Mam straszny sentyment do tego klubu. Moja mama też chodziła z nami na ważniejsze mecze na „Żylecie”. Były ze dwa mecze, na które poszła moja babcia. I bardzo im się podobało. Brat potem już chodził sporadycznie, ale ja zostałem na stałe. Legia odcisnęła piętno też na mojej żonie. Gdy się poznaliśmy, mieszkała na Śląsku i tańczyła i śpiewała w zespole pieśni i tańca „Śląsk”, miała nawet swoje solówki. W tamtych czasach dawało to ogromne możliwości – diety na wyjazdach zagranicznych, handelek. Mogłem przeprowadzić się na Śląsk, dostalibyśmy mieszkanie, miałbym pewną pracę. Nie wyobrażałem sobie jednak życia bez Legii. Można powiedzieć, że złamałem tym karierę żonie, bo potem w operetce już takiej pozycji nie miała. Ale mimo to gorąco kibicuje Legii i zagląda na Łazienkowską. Zawsze jest na bieżąco, analizuje grę zespołu i jest bardzo krytyczna.

Boli mnie, że dla jednych Legia stała się towarem, a dla innych jakimś cyklem filmów lepszej albo gorszej kategorii, które sobie wybierają. Niedawno zdałem sobie sprawę, że w moim życiu mało jest sytuacji, w które nie byłaby zamieszana Legia. Za czasów mojej młodości nie wybierało się meczów. Chodziło się na wszystkie. Ktoś mi niedawno napisał na Twitterze, że realia się zmieniły, ale jak one się mogły zmienić, jak wciąż w Sportsbarze spotykam chłopaków, z którymi znam się od ponad 40 lat. Wartości, które nam są bliskie są ponadczasowe. I z Legią też tak jest – na dobre i na złe. Odnoszę wrażenie, że teraz najwięcej do powiedzenia mają osoby, które najmniej na mecze chodzą. Teraz mają ból jajec, bo nie było mistrzowskiej fety i nie można zaśmiecić Facebooka fotkami.

Jak wytłumaczyć małoletniemu gimbusowi, że 40 lat temu sami sobie robiliśmy koszulki Legii? Kupowałeś koszulkę, potem szukałeś uzdolnionego plastycznie kolegi. Kupowałeś brystol, wyciąć szablon, a następnie zdobyć, co wcale nie było proste, farbę Wilbrę do skór w kolorach czarnym, czerwonym i zielonym, wziąć tampon i punkt po punkcie, precyzyjnie nanosić ją na materiał. Śmiejemy się teraz, że byliśmy prekursorami sitodruku. Jedyny szpas polegał na tym, by idealnie nasmarować klejem ten brystol, żeby on spod niego się nie rozlewał. Ale te koszulki przetrwały lata, a wzory były nie do sprania. Żeby uszyć sobie pierwszą flagę Legii, musiałem się przejechać do Łodzi pociągiem. Tam na Piotrkowskiej były sklepy włókiennicze, gdzie można było kupić bawełnę w różnych kolorach. Wybrałem sobie legijną zieleń. Babka pyta: „Ile metrów?”. A ja na to, że całą belkę! A jaka była radocha, jak sobie walnąłem flagę 2 na 3 metry, a jeszcze kumple się posilili!? (śmiech). Najmniejszy problem był z białym i czerwonym, bo to wiadomo – ściągaliśmy flagi przy okazji 1 maja, czy 22 lipca. Doszywaliśmy potem zielone i gotowe. A teraz? Mamy w Warszawie pod dostatkiem różnorodnych pamiątek klubowych. Tymczasem tak się zrobiło, że ludzie jakby wstydzili się Legii. Za rzadko można spotkać kogoś na mieście, kto wyrażałby swoją miłość do klubu choćby przez jakąś wpinkę w marynarce. Chcą być popularni na portalach społecznościowych, chodzić na mecze, gdy przyjeżdża jakiś Lech, czy Wisła. Sam mam obecnie tyle koszulek Legii, że codziennie zakładam inną. Brakuje mi tego eksponowania przywiązania do Legii.



Uważam, że miasto powinno dogadać się z klubem i z ludźmi, którzy inwestują swoje pieniądze. Legia to Warszawa, Warszawa to Legia. Miasto musi się bardziej identyfikować z klubem. Druga sprawa, to sponsor. Klub bez sponsora sobie radzi, ale jednak jest ograniczony, choćby w ten sposób, że nie stać nas na naprawdę dobrych zawodników. 4 mln euro na transfery, o których mówią w Legii, to w dzisiejszych czasach jest na waciki. I to te najtańsze. Jakby Leśnodorski mógł kupić trzech po 4 miliony, to tak… Proste przełożenie – gdyby znalazł się ktoś, kto daje taką kasę na takich zawodników, to gwarantuję, że na każdym meczu byłby prawie komplet. Ludzie przychodzili na Ljuboję, wcześniej na Edsona i Rogera, a jeszcze wcześniej na Pisza. Sam jako małolat uwielbiałem wręcz, gdy stadion wył „Zygmunt krwi!”, gdy występował ostro grający Andrzej Zygmunt. Potem czekałem na wolne Deyny. Uwielbiałem „Żmiję”, Pieszkę, Trzaskowskiego, czy Stachurskiego. Natomiast chodziłem i chodzę na Legię, a nie oglądać poszczególnych piłkarzy. Legia to spotkanie z kumplami, to dobra atmosfera, to dawno nie widziani znajomi. Jasne, że chciałbym oglądać drużynę orającą boisko i zdobywającą tytuły, ale nie chodzi tylko o to.

Przeżywam porażki, oglądanie Legii wiosną, to była prawdziwa męczarnia. Dwa dni po finiszu ligi chodziłem w koszulce „Legia albo śmierć”. Dałem wszystkim wyraźny sygnał, jak samiec w okresie godowym, masz ochotę zaczepić – proszę bardzo, ale licz się z konsekwencjami. Przegrany tytuł, to splot przeróżnych okoliczności. Gdyby sędzia tendencyjnie nie wyrzucił Brzyskiego we Wrocławiu, gdyby Guilherme strzelił gola z paru metrów, gdyby Górnik nie podłożył się Lechowi, gdyby Berg, nie wiadomo czym się kierujący, nie olewał Orlando, to byłoby zupełnie inaczej. Według mnie tytuł przegraliśmy po meczu w Amsterdamie. Rozegraliśmy tam świetne zawody, mimo porażki. I wszyscy daliśmy się omamić, że Ajax, to słaba drużyna, że w rewanżu, to my im pokażemy. Pograliśmy radosny futbol przez 10 minut, a potem dwie szybkie bramki i koniec. Wydaje mi się, że wówczas coś w tym zespole pękło. Zeszło powietrze i nie byli w stanie się już zebrać. Byli rozprężeni, lekceważyli przeciwników i tak to się musiało skończyć. Za dużo było gadania, powtarzania, że jesteśmy najlepsi. To najpierw trzeba było udowodnić na boisku.

Bardzo liczyłem, że w tym roku wejdziemy Ligę Mistrzów, a na stulecie klubu wyjdziemy z grupy. Nie udało się, ale chciałbym byśmy doceniali to, co mamy. Jesteśmy wicemistrzem, zdobyliśmy czwarty Puchar Polski w ostatnich pięciu sezonach. Jeśli ktoś tego nie zepsuje, to przed nami świetlana przyszłość. Jestem przy tym jednak przekonany, że to był ostatni raz, w którym pomylono się co do możliwości zawodników. Bardzo szanuję Leśnodorskiego i nie mogę go krytykować za to co zrobił, ale na jego miejscu zareagowałbym inaczej. Jakbym wpadł do tej szatni, to te bidony by kurwa latały. Kiedyś Władek Stachurski wszedł w przerwie meczu do szatni. Kopnął wielki termos z odżywkami. Jak zapierdolił w stół pięścią, to nie było co zbierać. Powiedział wówczas tylko jedno zdanie: „Chuj mnie obchodzi jak to zrobicie, ale ten mecz wygrywamy”. W szatni zrobiła się totalna cisza. W drugiej połowie strzeliliśmy trzy bramki i wygraliśmy. Szatnia Legii potrzebowała wstrząsu, którego nie potrafił zrobić trener. Mógł to zrobić więc prezes. Ja jednak nie jestem prezesem. Może i na szczęście?

Z Orlando była taka sama sytuacja jak była z Ljuboją. Kto wie, czy gdyby Danijel nie został z nami, to nie zagralibyśmy wówczas w Lidze Mistrzów? W dwumeczu ze Steauą zabrakło właśnie kogoś, kto potrafiłby wziąć grę na siebie. „Ljubo” był takim zawodnikiem. A gdybyśmy grali Orlando, to Lech mógłby nas tylko cmoknąć. Jeśli nauczymy się szanować gwiazdy i z nich korzystać, to zrobimy kolosalny krok naprzód. Można oczywiście stworzyć zespół z 25 pizd, które będą się zawsze słuchały trenera i zawsze będą grzeczni, a z tego się urodzi wynik. Może są takie ugrzecznione gwiazdy, ale na nie nas nie stać. W tej sytuacji trzeba się pogodzić z tym, że ktoś jest inny i przyjąć tę inność w zamian za to, że strzela gole. Jak tego nie będzie, to zapomnijmy o sukcesach.

Wiesz kiedy będziemy wielkim klubem? Kiedy będziemy potrafili poradzić sobie z wielkimi gwiazdami. Ale nie tak, że będziemy ich niszczyć karami, tylko wykorzystywać ich potencjał dla dobra zespołu. Gwiazdy mają coś z głową na własnym punkcie. Jeśli gwiazda mówi, że chce 64 białe róże i wodę mineralną w temperaturze 17,5 stopnia, to jej to dajesz, bo on za chwilę strzeli dwa gole w meczu. I nie interesuje mnie, czy on sobie lubi potańczyć, czy wydyma pół miasta, czy ma kurewski charakter. On ma robić swoje na boisku.

Trener jest jak wychowawca. Jednak jak masz wykształconego już „przeroślaka”, to go nie zmienisz. Orlando nie chciał integracji z drużyną? No to jego sprawa. Wystarczy, że muszą się widzieć parę godzin w klubie. Integracja na siłę nie ma sensu. Prawdziwa integracja jest na boisku i w szatni. To jest wtedy, gdy jednego kopią, a cała drużyna rzuca się na przeciwnika. 20 lat temu chłopaki chodzili do „Garażu”, ale oni spędzali razem 2 godziny w klubie na treningu i to było wszystko. Teraz przyjeżdżają rano a wychodzą popołudniu. Spędzają ze sobą masę czasu. Po tym wszystkim można mieć siebie dość. Sytuacja z Sa była do ogarnięcia. Jest w klubie taryfikator kar i można było z niego skorzystać. Orlando miał świadomość tego, jak wiele daje i jak wiele może jeszcze dać drużynie, ale też tego, że trener nie umie go wykorzystać. To go na pewno frustrowało. Nie akceptował go też zespół. Widać przecież było, że specjalnie nie dogrywają do niego piłek. Gdy on do nas przyszedł, to miał kontuzję, którą przeoczono przy badaniach. Piłkarze na pewno mu zazdrościli wysokiego kontraktu. Jednocześnie jednak liczyli, że on będzie od razu grał, strzelał, zapewniał zwycięstwa. Tymczasem Orlando długo się leczył. Miejsce w składzie złapali Duda i Radović, no to przecież po jego powrocie ktoś trafiłby na ławkę. Gdy Sa zaczął być już wpuszczany, to się z nim nie grało. Nie dostawał podań, musiał sam się napracować, by mieć piłkę. Uważam, że Berg zniszczył Sa, a przy okazji Saganowskiego, któremu zrobił krzywdę. Marek nie nadaje się już fizycznie do gry na wysokim poziomie przez 90 minut.

Przez te 45 lat kibicowania mało było ważnych wydarzeń w moim życiu, które nie wiązałyby się z Legią. Pierwsze wagary? Na Legii. Pierwszy telefon do matki nad ranem, że mnie nie zaciukali, ale jestem w Szczecinie? Wyjazd za Legią. Pierwsza samodzielna eskapada pociągiem? Wyjazd na mecz. Pierwszy wyjazd zagraniczny? Wyjazd do Sofii na Legia – Slavia. Pojechaliśmy we dwóch „Maluchem”. Jak nas zobaczył dr Soroczko, to powiedział, że to jest niemożliwe, że to auto dojechało.

Mam dwa marzenia. Chciałbym kiedyś zobaczyć w Warszawie coś podobnego do tego, co widziałem w Genui. Przed meczem pod hotel przyszedł fanklub Sampdorii, w którym średnia wieku wynosiła gdzieś 70 lat. Mieli wszystko w barwach Sampdorii! Ale to i tak był mały pikuś. Cała Genua była czerwono – biało – niebieska. Calutka! Wywieszano flagi w oknach, jakieś szarfy w barwach. Ludzie na każdym kroku podkreślali swoje przywiązanie do klubu. Wtedy w Polsce coś takiego było możliwe tylko na 1 maja. Natomiast drugie… W 1978 r. Wisła zdobyła mistrzostwo praktycznie samymi krakusami. Jak ja im tego zazdrościłem! Od tamtej pory marzę, by Legia wychowankami wygrała ligę. Jak to zrobią, to mogę umierać.



Autor: Qbas
Twitter: QbasLL
KO na FB

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.