Historyczne proporce z gry Legii w Lidze Mistrzów - fot. Woytek / Legionisci.com
REKLAMA

20. rocznica awansu do Ligi Mistrzów. Legia `95 oczami kierownika drużyny

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Dziś mija 20. rocznica awansu Legii do Ligi Mistrzów. Legioniści byli pierwszą i przedostatnią polską drużyną, która grała w tych rozgrywkach. 23 sierpnia 1995 r. „Wojskowi” zapewnili sobie promocję po wygraniu na wyjeździe 2-1 z IFK Goeteborg. Szczegółowo historię tę opisywaliśmy na łamach LL!. Tym razem oddajemy głos Bogusławowi Łobaczowi, ówczesnemu kierownikowi drużyny, który wspomina wydarzenia sprzed dwóch dekad oraz przedstawia wszystkich zawodników ówczesnego I zespołu Legii. Zapraszamy do lektury.

Wszystko zaczęło się rok wcześniej, gdy w eliminacjach dostaliśmy lanie od Hajduka Split. Tamto spotkanie przegraliśmy w głowach, bo piłkarsko wcale nie byliśmy od nich gorsi. Najważniejsze, to wyciągnąć wnioski z porażki i piłkarze to wtedy zrobili. Do meczów z IFK Goeteborg podeszli już zupełnie inaczej. Ze świadomością własnej wartości, a przede wszystkim siły. Przy tym prezes Janusz Romanowski zadbał, by drużyna została odpowiednio wzmocniona. Tuż po meczach z Hajdukiem doszli do nas wyróżniający się w lidze Jacek Bednarz z Ruchu i wracający z Logrones Grzegorz Lewandowski. Prawdziwa ofensywa transferowa nastąpiła jednak latem 1995 r. Tomek Wieszczycki - gwiazda ŁKS, reprezentant Polski, Rysio Staniek – medalista z Barcelony, gracz Pampeluny, Czarek Kucharski – strzelający masę bramek w Szwajcarii, Andrzej Kubica – ograny w Austrii Wiedeń. Do tego nie odszedł żaden z zawodników I składu. Byliśmy niesamowicie silni.

Pieniądze na Legię organizował wtedy Janusz Romanowski. Skupiał wśród Legii grupę inwestorów. Mówiło się o nim nawet „polski Berlusconi”. To bardzo inteligentny facet. Otoczył się dobrymi doradcami i potrafił ich słuchać, a ci go nie okłamywali. Niewątpliwie był to ojciec chrzestny tego sukcesu. Bez niego nie byłoby Ligi Mistrzów, a my wtedy na mecze dalej jeździlibyśmy rozklekotanym wojskowym Ikarusem…

Najczęściej graliśmy systemem 4-4-2, ale tamta Legia, to był nie tylko świetny, ale i bardzo mądry zespół. Oni nie trzymali się sztywno wytycznych trenera. „Szęśniak”, „Mandzia”, czy nawet Bednarz, potrafili krzyknąć: „Panowie, k…, nie idzie! Zmieńmy coś!”. No i zmieniali, nie czekali na wskazówki z ławki. Kiedy było trzeba, to przechodzili na grę trójką w obronie, a kiedy trzeba, to w linii grało pięciu obrońców, a prawoskrzydłowy zmieniał się stronami z lewym. Świetnie się rozumieli. Nikt im nie tłumaczył, kiedy jeden ma asekurować drugiego i który którego. Oni to dobrze wiedzieli. Janas pozwalał im na improwizację na boisku, bo rozumiał, że to nieodłączny element futbolu.

Przygotowania do tych eliminacji prowadzone były na szeroką skalę. Do pierwszego meczu wszystko było dopięte na ostatni guzik. Ja jako kierownik nie miałem żadnych problemów ze sprzętem, lekarze z wyposażeniem medycznym, odżywkami, a masażyści z maściami. Do tego należy przypomnieć o świetnych przygotowaniach. Graliśmy z silnymi rywalami – MSV Duisburg, Besiktas Stambuł, Olimpique Lyon i Auxerre. A co więcej – nie przegrywaliśmy z nimi. Wszystko było cacy. Przy tym każdy wiedział o co walczy. Awans do Ligi Mistrzów to przecież sportowe Himalaje, również i finansowe, a pierwsza taka promocja, to dodatkowo przejście do historii.



Goeteborg to była wtedy niesamowicie mocna ekipa. W składzie mieli pięciu reprezentantów Szwecji, którzy zdobyli brązowy medal mistrzostw świata w 1994 r. Parę miesięcy wcześniej toczyli wyrównane boje w Lidze Mistrzów z Barceloną. Nikt w Legii jednak o tym nie myślał. Mieliśmy swój cel i do niego parliśmy ze wszystkich sił, bez oglądania się na rywala. Nie można się przestraszyć przeciwnika przed meczem. Hajduk nauczył nas, że musimy być bardziej poważni, skoncentrowani i nic się samo nie wygra. Wszystko podporządkowaliśmy temu dwumeczowi. Na bok poszły rodziny i inne sprawy. Liczył się tylko Goeteborg.

Myślę, że wtedy cała Polska wyjątkowo patrzyła na nas przychylnie. Wszyscy bardzo chcieli awansu do Ligi Mistrzów. To był krok do lepszego świata. W Polsce dobrze pamiętało się biedę, czasy nie były łatwe. Dostaliśmy szansę, by wydostać się z szarzyzny. Zobaczyć wielkie stadiony, zmierzyć się z wielkimi zespołami. Właściwie wszyscy piłkarze osiągnęli wówczas swój szczyt możliwości. Grali tak, jak nigdy wcześniej. Ciężko pracowali, bo jak widzieli, że inni są w wysokiej formie, to chcieli do niego dorównać. Jeden ciągnął w górę drugiego. Kadra była bardzo szeroka, ale i silna. Żaden zmiennik nie był osłabieniem. I wszyscy zasuwali aż miło.



Uważam, że decydującym elementem dwumeczu z IFK Goeteborgiem był manewr Pawła Janasa, który na rewanżowe spotkanie posadził na ławce rezerwowych mózg i kapitana drużyny Leszka Pisza. Leszek tak się wkur…, że jak go trener wpuścił pod koniec I połowy, to zagrał swój najlepszy mecz w życiu. To był prawdziwy koncert. I on z tej swojej malutkiej stópki dał zespołowi wszystko, co mógł. Wszystko zaś okrasił bramką głową, co jak na gościa o wzroście 167 cm jest nie lada wyczynem. Dziennikarze czepiali się Janasa, że pomięcie Leszka w składzie było błędem, do którego musiał się szybko przyznać, bo zespół przegrywał. Tymczasem Janas doskonale znał Pisza. Wiedział, jak bardzo wkur.. tym Leszka, ale też wiedział, że Pisz to taki typ, którego w ten sposób najlepiej zmotywuje. Jestem pewien, że gdyby „Piszczel” zagrał od początku, to byśmy nie zagrali w Lidze Mistrzów. To był najlepszy pomysł Janas w Legii!



Jak się czuliśmy po? Przyznam, że niewiele pamiętam. To jest tak, że jak coś chcesz zrobić i to robisz, to potem myślisz: „Aa, no zrobiłem”. Po meczu zeszło ze mnie całe ciśnienie. W jego trakcie byłem tak zdenerwowany, że nie potrafiłem i do dziś nie potrafię ułożyć sobie tego, co się tam działo. Mimo, że graliśmy w przewadze jednego zawodnika, że wyrównaliśmy, co w praktyce dawało nam awans, byłem jakby w amoku. Niby już jest Liga Mistrzów, ale może coś jeszcze sędzia wykręci? A może jakaś kartka, kontuzja, cokolwiek? Radość była oczywiście ogromna. Wiedzieliśmy, jak wyjątkowej rzeczy dokonaliśmy.



Awansowaliśmy, bo graliśmy fajnie w piłkę. W fazie grupowej godnie reprezentowaliśmy Polskę. W premierowym spotkaniu byliśmy stremowani, a przy tym trochę zlekceważyliśmy Rosenborg Trondheim. Długo nie mogliśmy wejść na właściwe tory. Dopiero stracona bramka nas obudziła. Chwilę później było już 1-1 po pięknym trafienie z dystansu „Piszczela”. I zaczęło się parominutowe tornado, w trakcie którego dołożyliśmy jeszcze dwa gole – Rysia Stańka i znów Pisza, który został bohaterem.



Mecz w Moskwie przegraliśmy, bo przegrać musieliśmy. Spartak był wtedy bardzo mocną ekipą, skupiał najlepszych rosyjskich piłkarzy. Do tego, już po fakcie, dowiedzieliśmy się, że przez dwa dni poprzedzające spotkanie działacze Spartaka gościli węgierskiego sędziego i jego żonę. No i nad Balaton wrócili z dwoma futrami, a my do Warszawy z dwiema straconymi bramkami, w tym jedną po karnym z kapelusza, a i nam należała się wówczas „jedenastka”.

Potem w Warszawie podjęliśmy Blackburn Rovers. Śmialiśmy się wtedy, że ich atak Shearer – Sutton kosztował więcej niż cała nasza liga. Rozegraliśmy jednak świetne spotkanie, a rajd Czarka Kucharskiego, w czasie którego ograł trzech rywali, w tym m. in. obecnego trenera Legii Henninga Berga, był najwyższej klasy. Wyobrażacie sobie?! Mistrz Polski pokonał mistrza Anglii!



Na rewanż pojechaliśmy świadomi, że wygrać będzie bardzo ciężko. A więc trzeba było ten mecz zremisować. Czyhaliśmy przy tym na kontrataki. Anglicy dominowali, ale świetne zawody rozgrywał Zbyszek Mandziejewicz, który czyścił dosłownie wszystko. Nie odstawał Leszek Pisz, który umiejętnie przetrzymywał piłkę w środku boiska, regulował tempo gry zespołu. Jak już jednak udało się im rozerwać nasze szyki obronne, to na posterunku zawsze był Maciek Szczęsny. „Szczęśniak” już w doliczonym czasie gry wygrał pojedynek sam na sam z Shearerem. Wspaniała historia.



Do Trondheim polecieliśmy ze złym nastawieniem. Sądziliśmy, że mecz sam się wygra. Tymczasem Norwegowie nie zamierzali się przed nami położyć. Ba, zamierzali nas zlać. I to zrobili! Bardzo szybko strzelili bramkę, a na domiar złego kontuzji doznał Leszek Pisz i było pozamiatane. Wchodzili w nas jak w masło. Skończyło się na 0-4.



W ostatniej kolejce przy 15. stopniowym mrozie podejmowaliśmy Spartaka. Rosjanie mieli komplet zwycięstw. My, by być pewnymi awansu i nie oglądać się na mecz Blackburn – Rosenborg, musieliśmy wygrać. Niestety, mimo dwóch doskonałych okazji bramkowych „Gumy” i „Kucharza” na początku spotkania, przegraliśmy 0-1. Spartak grał jakby od niechcenia i strzelił nam gola dopiero wówczas, gdy był pewny, że my i tak awansujemy. Mam bowiem wrażenie, że gdybyśmy potrzebowali lepszego wyniku, to Rosjanie by nam specjalnie nie przeszkadzali. Obie ekipy jednak wiedziały, że Blackburn wygrywa wysoko z Rosenborgiem, a to dawało awans również Legii. Zagraliśmy więc w ćwierćfinale, ale w dwumeczu przeciwko Panathinaikosowi mnie już w klubie nie było.



Po tylu latach wielu rzeczy się już nie pamięta. Jednego jestem jednak pewien. Tamten skład by spokojnie zamiatał naszą ligą i teraz. O awans do Ligi Mistrzów też byłbym spokojny. Mieszanka rutyny młodości i koleżeńskości. Nikt nikomu nie przeszkadzał i wszyscy wiedzieli, co mieli robić. Byliśmy naprawdę silni i czasami człowiek żałował, że może na plac wyjść ograniczona ilość zawodników. Tamta ekipa idealnie nadawałaby się do systemu rotacji, stosowanego przez Henniga Berga.

Maciej Szczęsny – „Szczęśniak”, bramkarz. Charakter mędrca, ale zawsze go bardzo lubiłem. Przede wszystkim dlatego, że był świetnym bramkarzem, a przy tym bardzo pracowitym, pełny profesjonalista. Zawsze chciał się rozwijać, iść w górę. Z Luckiem Brychczym trenował wręcz tytanicznie. W czasach Ligi Mistrzów czuł się bardzo pewnie, bo do ŁKS odszedł Zbyszek Robakiewicz i to sprawiło, że „Szczęśniak” złapał luz. Maciek był zawsze poza drużyną. Jak na zgrupowaniu, czy wyjeździe zagranicznym w czasie wolnym wszyscy lecieli do galerii, to on wolał coś zobaczyć, zwiedzić miasto, okolicę. Miał swoje życie, swoje sprawy. Kumplował się tylko z Jackiem Bednarzem. Nie chodził natomiast z chłopakami do „Garażu”. Ale z pewnością był przez nich szanowany. Po tym właśnie poznaje się dobry zespół – respektuje „odmieńców”. Co ciekawe, pierwszą karę, jaką wlepiono mi w Legii, dostałem za palenie z nim papierosów.

Grzegorz Szamotulski - „Szamo”, bramkarz. Grześka bardzo lubiłem, a jego koszulkę mam do dzisiaj. Wariat, to wariat, ale bardzo pozytywny. Zawsze było go pełno. Kiedyś Szczęsny powiedział, że „Szamo” mógłby być w Legii pierwszym po Bogu, ale przez swoje szczere, niczym nieskalane chamstwo nigdy nie będzie. Tymczasem uważam, że lepiej być szczerym chamem niż chamem ukrytym. Wolę kogoś, kto robi z siebie małpę i się z tego śmieje, niż bułkę przez bibułkę, a za plecami donosi. Grzesiek – super postać.

Marek Jóźwiak - „Beret”, prawy obrońca. Największy żartowniś drużyny. Zawsze pierwszy, by wylać na kogoś kubeł z wodą, przybić buty, czy związać łańcuchem torbę. Ksywka „Beret” wzięła się od tego, że kiedyś miał wypadek i jakiś zabieg na głowie, po którym wygolono mu właśnie taki berecik na głowie. W tamtym okresie reprezentant Polski. Liga Mistrzów, to jego najlepszy czas w Legii.

Marcin Jałocha - „Jałoszkin”, prawy obrońca/prawy pomocnik/defensywny pomocnik. Krakus. Twardziel! Ogromne serce do walki. Zasuwał za dwóch. Jako jeden z niewielu obrońców grał wtedy wślizgami. Doczekał się nawet przyśpiewki: „Marcin Jałocha! Marcina Warszawa kocha!”. Strasznie bluzgał, ale z wdziękiem. Prosiłem tylko, by czasem gdzieś przecinek wstawił, bym mógł ułożyć sobie, to co akurat powiedział. Usłyszałem kiedyś od niego następujące zdanie „Idę k…, patrzę k…, a tu k… ch…!”. W Lidze Mistrzów głównie zmiennik, znacznie więcej grał w lidze.

Jacek Zieliński - „Zielek”, środkowy obrońca. Ostoja defensywy. Spokój, opanowanie. Bardzo grzeczny. Wydawało się czasem, że przeprasza, że żyje, ale jak było trzeba, to potrafił dać w zęby. Na boisku nie dawał sobie w kaszę dmuchać. Niezwykle efektywny w grze, choć bardzo niepozorny. Profesor.

Zbigniew Mandziejewicz - „Mandzia”, środkowy obrońca/defensywny pomocnik. Bardzo doświadczony, dobry zawodnik. Człowiek, który nawet grając na alibi, zawsze wiedział gdzie ma się ustawić. Ucieleśniał piłkarskie powiedzenie: „Lepiej mądrze stać, niż głupio biegać”. Stalowe płuca. Wiedział kiedy i co może. Równy gość.

Krzysztof Ratajczyk - „Rataj”, lewy obrońca. Młoda głowa. Byczek. Wszędzie chciał być, o wszystkim się wypowiedzieć, pełno go było. Prawdziwy boiskowy zakapior. Budził prawdziwy postrach wśród rywali. Kolczyk, ekstrawagancka fryzura. Wielu kibiców Legii strzygło się wtedy „na Rataja”.

Piotr Mosór - „Ino”, prawy/lewy obrońca, defensywny pomocnik. „Ino to, ino tamto”. Góral. Ostry jak brzytwa. Szczery, fajny chłopak. Był wtedy jeszcze bardzo młody, trzymał się z „Szamo”, „Miętowym”. Zaliczył parę występów w Lidze Mistrzów. Lubimy się do dzisiaj.

Radosław Michalski - defensywny pomocnik/środkowy obrońca. Jego prawie nie było widać. Z rzadka zabierał głos w szatni. Duży spokój w grze, świetna robota w defensywie, a przy tym ogromny ciąg na bramkę. Często podłączał się do akcji ofensywnych, pędził środkiem boiska, wpadał w pole karne i dzięki temu strzelał sporo bramek. Grał w III lidze w Stoczniowcu Gdańsk. Bez problemu przeskoczył na najwyższy poziom. Wcześniej pracował w stoczni na jednym wydziale z Lechem Wałęsą.

Jacek Bednarz - „Mecenas”, „Ben”, lewy pomocnik. Duże opanowanie w grze. Chłodna głowa. Elokwentny, wygadany, ale ważący słowa. Bardzo szybki, dynamiczny lewonożny zawodnik. Nigdy potem nie grał już tak dobrze, jak wówczas. Potrafił pogodzić studia prawnicze i aplikację adwokacką z zawodową grą w piłkę na najwyższym poziomie. Zawsze woził ze sobą jakieś kajety, siedział w książkach.

Leszek Pisz - „Piszczyk”, środkowy pomocnik. Cichy, spokojny. Nie rzucał się w oczy. Nie musiał wiele mówić, naturalny lider. A jak tę swoją stopkę 5,5 zwinął, jak przycelował z dystansu, czy wolnego… Ach… Grał niesamowicie. Zasłużenie został wówczas wybrany piłkarzem roku. Miał niesamowite zdrowie i … problemy z zębami. Nic mu jednak nie przeszkadzało, by dowodzić Legią.

Adam Fedoruk - „Fedor”, prawy/lewy/ofensywny pomocnik. Po prostu Adaś. Bardzo fajny facet. Wesołek. Czasem nieco szalony. Taki trochę ścichapęk. Trzymał się z Piszem i Mandziejewiczem. Miał ten swój jeden zwód, który Lucek Brychcy nazywał „chłopskim zwodem”. Ale tym zwodem na pełnej szybkości mijał całą ligę.

Tomasz Unton - ofensywny pomocnik. Był prawdziwą gwiazdą w Trójmieście. Przyszedł do nas z Lechii i chyba nie czuł się najlepiej w zespole. Nie mógł odnaleźć w nim swojego miejsca. Męczył się u nas. Wrócił do Gdańska.

Annor Aziz - ofensywny pomocnik. Pierwszy czarnoskóry gracz w Legii. Pamiętam, że baliśmy się, że przyjdzie ramadan, on nie będzie pił i jadł, że będą problemy. Był w Legii krótko.

Grzegorz Lewandowski - „Lewy”, prawy pomocnik. Najlepszy prawy? „Lewy”! Charakterniak. Dużo krzyczał, dużo gadał, ale nie zawsze na temat. Na boisku biegał jednak do upadłego. Przyjaciel „Jałoszkina”. Zawsze razem w pokoju. Trzymali się też z „Gumą”. Trafił wtedy do kadry Apostela.

Tomasz Wieszczycki - „Wieszczu”, ofensywny pomocnik. Sympatyczny, spokojny i inteligentny zawodnik. Bardzo ważne ogniwo pomocy. Strzelał mnóstwo goli w lidze. Szkoda tylko, że tak krótko grał w Legii. Był wypożyczony z ŁKS za duże pieniądze, a do tego w przeciwnym kierunku powędrowało aż trzech piłkarzy – Robakiewicz, Wędzyński i Mięciel. Dziś znany ekspert w nc+.

Ryszard Staniek - „Rynio”, ofensywny pomocnik, napastnik. Typowy Ślązak. Poukładany, cichy, ale na boisku prawdziwy walczak. Człowiek z grupy tzw. bezproblemowych. Przyszedł do nas z Pampeluny, by pomóc w awansie do Ligi Mistrzów. Zdobył gola na 2-1 przeciwko Rosenborgowi, gdy po jego uderzeniu bramkarz Jamtfall wpadł z piłką do bramki.

Jacek Kacprzak - „Kacper”, środkowy/ofensywy pomocnik. Przesympatyczny gość, jeden z takich, których wszyscy lubią. Dobry zawodnik, ale i dobry człowiek, a przy tym fajny kumpel.

Jerzy Podbrożny - „Guma”, napastnik. Na boisku parę bramek strzelił, m. in. był dwukrotnym królem strzelców w barwach Lecha. Taki spokój, jaki miał przy rzutach karnych, to prawdziwy majątek. Cichy, spokojny, nigdy nie widziałem, by się z kimś kłócił. Grał w obu meczach eliminacyjnych – w pierwszym wykorzystał karnego, w drugim po faulu na nim wyleciał z boiska jeden ze Szwedów. Tajemnicze zatrucie na zgrupowaniu kadry wykluczyło go z gry przeciwko Rosenborgowi i Spartakowi. Wrócił, choć jeszcze nie w pełni sił, na Blackburn i zdobył zwycięską bramkę.

Cezary Kucharski - „Kucharz”, napastnik. Motor napędowy w I meczu przeciwko IFK. To po faulu na nim sędzia odgwizdał rzut karny. Sama sytuacja idealnie oddawała jego wrodzony boiskowy spryt – Szwed właściwie go tylko dotknął, a Czarek to wykorzystał. Może nie strzelił bramki w żadnym ze spotkań, ale przy kilku miał wielki udział. Nie wyszedł na Rosenborg, bo dosłownie do ostatnich godzin ważyły się losy jego wykupienia z FC Aarau. Wcześniej był do Legii jedynie wypożyczony na kilka meczów. Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło, a na boisku pojawił się tuż po przerwie. Klasa asysty. Myślenie na boisku jest bezcenne.

Andrzej Kubica - napastnik. Sympatyczny młody człowiek. Na pewno oczekiwania wobec jego gry były znacznie większe. Odszedł od nas po paru miesiącach. Potem zaliczył wiele klubów i z reguły wiodło mu się dobrze. Strzelał sporo bramek. Został nawet królem strzelców w Izraelu.

Marcin Mięciel - „Miętowy”, napastnik. Ekstra chłopak. Człowiek przewrotka. Bardzo dobry zawodnik. Całkowicie bezkonfliktowy, zawsze uśmiechnięty, zawsze „na tak”.

Tomasz Sokołowski - „Sokół”, prawy/lewy pomocnik. Pojawił się w klubie zimą, tuż przed meczami przeciwko Panathinaikosowi, a ja chwilę potem odszedłem z Legii. Nie zdążyłem go poznać.

Roman Oreszczuk - napastnik. Wielki chłop. Dobrze mu było w Legii, bo gdzie mu mogło być lepiej?

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.