Grzegorz Kalinowski
REKLAMA

Graj tak, jakby był to twój ostatni mecz - rozmowa z Grzegorzem Kalinowskim

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Browar Konstancin ma w swym asortymencie piwo Warszawiak Mocny. Ta nazwa bardzo pasuje do niego, warszawiaka z urodzenia i z zamiłowania. Wielu z Was zna go z pewnością z transmisji meczów. Skomentował ich kilkaset. Nie wszyscy jednak wiecie, że jako jeden z niewielu komentatorów nie boi się przyznać, że jest też kibicem. Wiernym i oddanym Legii. Jest też autorem wyjątkowych książek „Kici” i „Śmierć Frajerom”. Poznajcie Grzegorza Kalinowskiego.

Legia towarzyszy ci od zawsze?
- Od małego w moim życiu była piłka nożna. Choć na początku, to się w nią głównie grało. Pierwszy kontakt z Legią zaliczyłem w podstawówce, ale to tak bardziej pośrednio. W szkole była legijna atmosfera, którą nasiąkałem każdego dnia. Wszędzie wymalowane eLki. Wtedy jeszcze nie miałem ekipy, z którą chodziłbym na stadion. Byliśmy za mali, no i doszło nawet do pewnego rozbicia, bo nad szkołą patronat roztoczyła Polonia. Paru kolegów nie ograniczyło się do grania w piłkę, wsiąkli po drugiej stronie. Regularne wizyty na Łazienkowskiej zaczęły się w liceum. Chodziło się z kumplami i kumplami kumpli. W czasach studenckich bywało, że i w 30 osób. „Przegląd Sportowy” organizował wówczas „Ligę stadionów”, w której założeniu kibice mieli rywalizować ze sobą w kulturalnym dopingu, zachowaniu fair play. Na Legii więc robiło się wszystko, by zbyt wysoko w tej klasyfikacji nie być (śmiech). To były trochę inne czasy, niezapomniany „Kojak”, jogin ćwiczący w przerwie, no i więcej było tak zwanych „solówek”. Wstawał ktoś i wydzierał się na cały sektor, a później było słychać salwę śmiechu. Witold Sikorski miał trochę problemów z kondycją, a do tego dostał z łokcia i zwalił się przy otwartej ciężko dysząc, wtedy jakiś gość zerwał się i ryknął „porządkowy, butlę z tlenem dla Witka!”. Jeszcze lepszy był gość, który na krytej chciał podać piłkę, już jak szedł do niej to było widać, że ma kłopoty z grawitacją. Dramat nastąpił jak wszedł na ławkę i chciał odkopnąć piłkę na boisko, wyszła z tego efektowna przewrotka. Pół stadionu ryczało ze śmiechu, a napranego pechowca wyprowadziła milicja.

Początki na Legii miałeś dziwne. Z jednej strony mogłeś oglądać w akcji wspaniałych zawodników, a z drugiej, oni niczego nie wygrywali.
- Nie tylko ja, całe pokolenie. Rok temu przypominałem to Andrzejowi Saramonowiczowi, który narzekał po pierwszej połowie meczu z Celtikiem. „Andrzej, cała nasza edukacja to był niedosyt! Jak byliśmy w przedszkolu to była Wielka Legia, ale przez całą podstawówkę, liceum i studia ani jednego tytułu!“. To były trudne sportowo czasy na Legii. Przez wiele lat czekaliśmy na tytuł, choć przecież grali u nas wspaniali zawodnicy. Miałem to szczęście, że oglądałem w akcji Dziekanowskiego, ale w tym zespole byli i inni wybitni piłkarze. Mistrzostwa jednak nie zdobyli. Zresztą, trudno o to było, bo cała liga grała przeciwko nam. Te wszystkie spółdzielnie śląskich klubów to prawda. Inna sprawa, że piłkarze nie chcieli u nas zostawać, bo Legia miała im mało do zaoferowania. To nie był bogaty klub, w dodatku rządzony po wojskowemu, bez dyskusji i sprzeciwów. W klubach resortu górnictwa płaciło się znacznie więcej, większe też były przywileje. Od ręki dawali samochody, przydziały mieszkaniowe. A u nas jedyną możliwością był etat oficerski i oczekiwanie na mieszkanie. Zresztą, trudno się dziwić. Wtedy górnictwo miało ogromną siłę przebicia.

No i mistrzostwa, jak nie było, tak nie było. Jak to znosiliście?
- Na tytuł doczekaliśmy się dopiero w 1993 r. i poczułem wielką ulgę. Nie spodziewałem się jednak, że szybko nam go odbiorą. Jak obejrzałem mecz z Wisłą i posłuchałem różnych opowieści... Paru zawodników od razu puściło farbę, ale nikt nikogo za rękę nie złapał. Wyrok zapadł bez dochodzenia, choć wtedy trzeba by było przesłuchać cała ligę. Wcześniej sami już szydziliśmy z kolejnych zmarnowanych szans. Wiedzieliśmy, że jak Legia ma wygrać ważny mecz, to na pewno tego nie zrobi, a jak go może przegrać, to z pewnością przegra. Jedyne na co można było liczyć, to wygrane w spotkaniach o nic. Na przełomie lat 80. i 90. wydawało się jednak, że jesteśmy tuż tuż, że w końcu musi być lepiej. Takim zwiastunem miało być zdobycie Pucharu Polski w 1989 r. Tyle tylko, że ten finał został całkowicie przyćmiony przez wybory czerwcowe. Mieliśmy poczucie, że dzieje się coś wyjątkowego, epokowego, że komuniści w końcu przegrywają. Wiedzieliśmy, że takie mecze mogą się jeszcze nie raz powtórzyć, a tamte wybory będą tylko raz. Puchar przeszedł więc bez echa.

Chwilę potem Legia gościła na stadionach w Genui i Manchesterze.
- Półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów w 1991 r. był piękną przygodą. Przecież my zatrzymaliśmy się dopiero na Manchesterze United! Równocześnie jednak strasznie cieniowaliśmy w lidze. To trochę tak, jak w ostatnich sezonach. Nigdy nie umieliśmy jakoś pogodzić dobrej gry w pucharach z wygrywaniem ligi. Zresztą dawniej duży wpływ na wyniki w Europie miało … boisko. Mieliśmy z reguły bardzo nierówną płytę i Legia u siebie potrafiła wykręcić takie wyniki, jak 1-1 w 2001 r. z Valencią, ówczesnym finalistą Ligi Mistrzów. W rewanżu z taką ekipą byliśmy już bez szans. Oni nie tylko byli znacznie lepsi przecież, ale i grali na równiutkiej płycie, gdzie mogli w pełni rozwinąć skrzydła. No i rozwinęli. Skończyło się 6-1. Co ciekawe, parę dni później Legia rozbiła w Szczecinie Pogoń 3-0.

Legia to pucharowy zespół...
- Tak, nadrabiamy pucharami, a najcenniejsze jest mistrzostwo, które wymknęło się Legii kilkanaście razy. Ostatni sezon był pod tym względem symbolicznym. Warto by przy tym zaznaczyć, że mamy nieuzasadnione wynikami poczucie wyższości. W swej niemal stuletniej historii, Legia zdobywa tytuł mniej więcej raz na 10 lat, wychodzi więc na to, że żyjemy w złotych czasach, których komletnie nie doceniamy. Czasem mam wrażenie, że ludzie nie pamiętają jak śpiewano „pieśń dziadów kościelnych“ - „Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud, słuchaj z Legii mistrza Polski zrób! My czekamy już dwadzieścia lat, Jezu, Jezu, chyba nadszedł czas…”. A teraz coś takiego jest nie do pomyślenia! Tak, druga dekada XXI wieku należy do Legii, ale to Górnik, Ruch i Wisła wciąż mają więcej tytułów niż Legia. Legii brakuje okresów długoletniej dominacji, takich dobrych pięciu sezonów z rzędu, to jest ten ból. Może to jest ten czas? Na razie można być dumnym z tego, że choć mistrzostw jest zdecydowanie za mało to innych trofeów nazbierało się tyle, że nikt w Polsce nie może o tym nawet pomarzyć. Szkoda, że tej statystyki nikt nie promuje, ponad trzydzieści trofeów krajowych pierwszego zespołu to statystyka, którą warto zestawiać z osiągnięciami innych klubów.

Kiedy zacząłeś poznawać Legię od środka?
- Bliżej Legii zacząłem pojawiać się we wczesnych latach 90. To były początki mojej pracy dziennikarskiej w różnych redakcjach, nie tylko sportowych. Przypadkowo zacząłem też komentować mecze. Był taki kanał FilmNet i ktoś mnie wówczas poprosił, bym skomentował mecz. Kanał wprawdzie szybko przestał istnieć, ale ja przy komentatorce zostałem. Zakumplowałem się wówczas z kilkoma piłkarzami Legii – z Jóźwiakiem, Bednarzem, Szczęsnym. Dobry kontakt miałem też z Piszem, to była otwarta ekipa. Pamiętam jak rzecznik Austrii Wiedeń ostrzegał mnie przed Ratajem – uważaj, on jak wychodzi z szatni to daje z łokcia w brzuch, tym co się chcą do niego za bardzo zbliżyć, on nie lubi rozmawiać! Lubi i to jak! Najbliższą Legią była mi jednak ta z ostatnich 10 lat. Pracowałem już w nSport i robiłem cykl „Legia – stawka większa niż mecz”. Nakręciłem tego ponad 300 odcinków. Byłem na niezliczonych treningach, zgrupowaniach i meczach. Bardzo zbliżyłem się do drużyny.

Jako chyba jedyny komentator w Polsce stawiasz sprawę jasno – tak, jestem kibicem Legii.
- W środowisku dziennikarskim nigdy nie ukrywałem komu kibicuję. Zresztą każdy ma jakieś sympatie, tylko nikt się nie chce przyznać. Mateusz Borek na przykład zawsze kibicuje kumplom, przynajmniej jest stały, inni są sezonowcami, jeszcze inni ukrywają się jak mogą i są zaskoczeni jak ktoś zna ich preferencje. To dość zabawne. Kiedyś kibice Widzewa zarzucali Dariuszowi Szpakowskiemu, że wspiera Legię, bo jest z Warszawy. Już przed meczem krzyczeli: „Gdzie jest ta Legia?!”. No i w Goeteborgu, gdy „Wojskowi” awansowali do Ligi Mistrzów, Szpakowski w przypływie emocji pięknie im odpowiedział „I na pytanie, gdzie jest ta Legia, odpowiadam: w Lidze Mistrzów. Halo, Warszawa”. Ludzie się z Dariusza Szpakowskiego śmieją, a ja uważam, że wielu mu po prostu zazdrości tego, co zrobił i przeżył. To wszystko jest jego i nikt mu tego nie odbierze, a poza tym ma jaja, bo odciął się od serca i elegancko.



Nie miałem problemu z komentowaniem meczów Legii, robiłem to obiektywnie. Nie licząc oczywiście meczów z zagranicznymi rywalami. Inna sprawa, że w takich spotkaniach zawsze wspieram polskie kluby. Uważam, że Legia potrzebuje silnej ligi, by się rozwijać. To zaś może nastąpić tylko wówczas, gdy kilka klubów będzie grało w fazie grupowej Ligi Europy, a najlepsza w Champions League.

Mam wrażenie, że dziennikarze sportowi mają problem z Legią. Wszystko co się z nią wiąże wyolbrzymia się.
- Legia nie jest obiektywnie postrzegana przez dziennikarzy. Wystarczy przywołać burzę, jaką rozpętano po majowym spotkaniu przeciwko Jagiellonii. Wszystkie powtórki pokazały, że sędzia miał podstawy, by podyktować rzut karny dla Legii, jak również nie musiał odgwizdywać jedenastki dla białostocczan. Gdyby rzecz dotyczyła jakiegokolwiek innego klubu, komentarze ucichłyby zaraz po meczu. A tu mieliśmy wałkowanie tematu przez parę dni. Wyobraźmy sobie taką sytuację: na koniec rozgrywek Legia, nie mając szans na cokolwiek, gra mecz z kandydatem do tytułu. Kibice idą na trening i dają ultimatum – nie macie prawa wygrać tego meczu, taki mistrz nam pasuje, a trener wystawia eksperymentalny skład. Często Legii dokładają jej zwolenicy, ci o których wiadomo, że jej kibicują. Starają się być obiektywni i poza podejrzeniem jak przysłowiowa żona Cezara, więc czasem próbując zachować równowagę traktują zespół i klub surowiej, dają ojcowskie klapsy na goły tyłek, żeby pokazać, że nie rozpieszczają swojego ulubieńca.


fot. turi / Legionisci.com
Od lewej Grzegorz Kalinowski, Stanisław Machowski i Bogusław Leśnodorski - fot. turi / Legionisci.com

Jak z perspektywy wielu lat bycia blisko Legii oceniasz funkcjonowanie naszego klubu obecnie?
- Podoba mi się, że wreszcie, mimo pewnych potknięć, wszystko zmierza w dobrą stronę. Leśnodorski ma nad wszystkim większe panowanie, niż się nam wydaje. Widziałem, jak Legia była zarządzana za czasów Romanowskiego, Daewoo, Pol-motu i ITI. Teraz są bez wątpienia najlepsze czasy pod względem decyzyjnym i organizacyjnym. Kiedyś były szybkie decyzje, ale był bałagan, później był porządek ale proces decyzyjny trwał za długo. Teraz jest prawie OK, ci ludzie zbierają doświadczenie, czasem nawet bolesne lub bardzo bolesne, ale kiedyś powinno to zaowocować. Legia jest co prawda znów na zakręcie, ale w końcu inni nie jadą tak szybko nawet po prostej. Czy ktoś w Polsce gra trzeci raz z rzędu w fazie grupowej Ligi Europy, czy mimo straty do Piasta Legia nie pozostaje faworytem numer jeden do wygrania ligi? Oczywiście mogłoby być lepiej. Pewnie że tak i wiedzą o tym w Manchesterze, Paryżu, Londynie i nawet w Madrycie.

Którego z zawodników cenisz najbardziej?
- Widziałem wielu świetnych piłkarzy w Legii. Dla mnie najlepszym był Dziekanowski, a ostatnio Radović. Dobrze jednak, że Miro odszedł. Klub nie był w stanie go zatrzymać, a Miro... Zrobił dla Legii wiele, więc nie krzyżujmy go za to, że chciał zarobić na emeryturę. Żeby go zatrzymać Legia musiałaby stworzyć komin płacowy dla 31-letniego zawodnika, a to spowodowałoby wybuch w szatni. Całkiem niedawno tak było (Blanco), więc nie warto było ryzykować jeszcze bardziej.

A kogo brakuje w drużynie Legii?
- Chciałbym, by do Legii trafił znów piłkarz pokroju Ljuboji. Bo piłkarze najlepiej rozwijają się przy gwieździe, żaden trener nie wpłynie tak na ich progres. Wszyscy pamiętamy, że Radović przy „Ljubo” osiągnął życiową formę, ale warto też przypomnieć, że ogromny postęp zanotował też Maciek Rybus czy Rafał Wolski. Ljuboja potrafił też wziąć na siebie ciężar gry, był bardzo doświadczony, umiał odciążyć kolegów, przytrzymać piłkę. Kogoś takiego brakuje teraz w drużynie. Z całym szacunkiem dla Nemanji Nikolicia, to nie jest piłkarz, „na którego się chodzi“. Zresztą cały projekt Berga to nie był „zespół, na który się chodzi“. W Europie taka gra cieszyła, bo była efektywna, ale kibic w Warszawie potrzebuje fajerwerków. Tu grali Brychczy, Deyna, Dziekanowski, Pisz i paru innych wirtuozów, to duże miasto z atrakcjami, więc futbol traktorzystów nikogo nie oczaruje. Mecz z Termaliką, która rządziła przy Ł3 przelał szalę goryczy.

Wielu kibiców zarzuca, że drużynie przede wszystkim brakuje charakteru.
- Znajomy ksiądz ma maksymę: „Odprawiaj mszę tak, jakby miała być twoją ostatnią”. Idealnie pasuje to do piłki nożnej. Graj tak, jakby każdy mecz miał być twoim ostatnim! Zawodnicy często zapominają, że w ogólnej opinii są tak dobrzy, jak ich ostatni występ. Tak to też wyglądało w Legii w ostatnim sezonie. Zabrakło pełnego zaangażowania no i... głowy. Widać że Czerczesow potrafił uruchomić pokłady drzemiące w zespole. To facet z jajami, silny i wesoły. Berg próbował tylko grać silnego i jechał na tak zwanej „pompce“. Napompował chłopaków tak, że na wszystko mieli alibi. Drugi zarzut do Norwega to nieumiejętność panowania nad sytuacją. Nie poradził sobie z Orlando Sa i jedynym, na co było go stać to zmarginalizowanie tego zawodnika i wmawianie, że jest słaby. On tak kreował rzeczywistość, że przestał chyba kojarzyć co się dzieje. Gdy parę dni po finale Pucharu Polski Lech przyjeżdżał ponownie do Warszawy, legioniści mieli wszystkie atuty w ręku – mecz u siebie, wygraną w finale. Wystarczyło tylko poznaniaków docisnąć. Tymczasem warszawiacy przed spotkaniem powtarzali, że niczego nie muszą i, zamiast przypomnieć poznaniakom ostatnie minuty meczu na Narodowym, cofnęli się i dali im grać, dali im uwierzyć we własne siły. Lech to wtedy wykorzystał, a w efekcie straciliśmy tytuł. Czyja to wina? Trenera i jego arogancji, której nauczył się od Brytyjczyków. Kto pracował na Wyspach, ten wie o co chodzi.

Dobrze czujesz się na stadionie?
- Jest super, ale mogłoby być lepiej. Łazienkowska to magiczne miejsce, ale chciałbym jednak, by pamiętano o tym, że Legia, to nie tylko „Żyleta”. To też tysiące „Januszów” i „Andrzejów” wspierających ten klub choćby poprzez kupno biletów i pamiątek, którzy też mają Legię w sercu. Szanujmy ich.

Jesteś współautorem „Kiciego”, biografii pana Lucjana Brychczego. Jesteście jedynymi dziennikarzami, przed którymi nasz Mistrz się otworzył.
- Bardzo cenię sobie, że udało mi się zbliżyć do Lucjana Brychczego. Poznać nie tylko jego, ale i jego rodzinę. Pan Lucjan jest człowiekiem skromnym, wręcz nieśmiałym i trudno do niego dotrzeć. Brychczy jest jedną z najważniejszych postaci w historii polskiego futbolu, postacią która wyrażała „swoje ja” tylko poprzez piłkę nożną. To dla mnie zaszczyt, że jestem współtwórcą jego biografii. Pierwsze próby zdobycia zaufania pana Lucjana podjąłem kilkanaście lat temu. Przeszedłem typową dla młodego dziennikarza drogę – obserwowałem, przyglądałem się, wyciągałem wnioski. Szybko zrozumiałem, że jest legendą, a nie typowym członkiem sztabu szkoleniowego, z którym można sobie zwyczajnie pogadać. Nie ta klasa. Niektórzy tak próbowali. Pamiętam moje pierwsze podejście w roku 2005. Brychczy wówczas pytał: „A co pana interesuje?”. „Mecz Legia – Wisła 12-0”. „A daj pan spokój! Pan się mnie pyta, co było 50 lat temu, jak ja nie pamiętam, co jadłem dziś na śniadanie!”. Wszystko zaczęło się od tego, że Wiktorowi Bołbie, po wieloletnich staraniach, udało się w 2004 r. namówić pana Lucjana na wspomnienia w „Naszej Legii”. I tak, krok po kroku, udało nam się z Wiktorem napisać tę biografię. Gdybyśmy napisali książkę na Wyspach o legendzie brytyjskiego futbolu, to sprzedałaby się na pniu, a my zostalibyśmy milionerami. „Kici” zaś rozszedł się tylko w nieco ponad 6. tysiącach egzemplarzy… Czuję się trochę nieswojo, bo moja debiutancka powieść pobije niedługo dwukrotnie sprzedaż biografii pan Lucjana. Cieszę się ze swojego sukcesu, ale jestem zdumiony, że kibice nie są ciekawi tego, jak wyglądała kariera jednej z największych ikon polskiego futbolu.

fot. Grzegorz Kalinowski

Po biografii wziąłeś się za powieść i powstała fantastyczna książka „Śmierć frajerom”. Juliusz Machulski określił ją mianem „łotrzykowskiej powieści”. Lepiej się chyba nie da jej scharakteryzować.
- Tak po prawdzie jest to powieść sensacyjno-historyczna, ale postacie głównych bohaterów – ludzie działający na pograniczu prawa, a najczęściej poza nim są trochę jak zbójcy z dawnych powieści, fajni goście, którzy budzą sympatię czytelnika.

W jednym z wywiadów mówiłeś, że książka to sposób na zainteresowanie dziejami Warszawy, a Ty poprzez powieść akcji chciałeś zainteresować czytelników nie tylko meczem i jego wynikiem, ale i samym przebiegiem. Przebieg gry jest zaś dynamiczny, są zwroty akcji. Oddajesz w ten sposób też losy Warszawy?
- Chciałem żeby tak było. Jeden z pierwszych recenzentów zapytał mnie nawet: o kim właściwe jest ta książka? O Heńku Wciśle czy o Warszawie?

Duży atut to przemieszanie prawdziwych wydarzeń i postaci z tymi fikcyjnymi. Bardzo płynnie to zrobiłeś.
- Dziękuję, mam nadzieję, że nie tylko ty tak uważasz. Zależało mi na tym, żeby pokazać losy ludzi takich, jak Tata Tasiemka i Doktor Łokietek czy Stefan Starzyński, Dobiesław Damięcki i Władysław Broniewski, z trochę innej, mniej znanej strony. Ale bez fantazjowania, bo to byli goście, których życiorysy były wystarczająco interesujące. Żeby je ubarwić, musiałbym ich chyba wysłać w kosmos.

Pomysł na książkę ponoć wziął się od rozmowy z tatą?
- Tata zastanawiał się nad losami sąsiada z Woli. Był wtedy, przed wojną dzieciakiem, ale tak jak inni doskonale kojarzył faceta, który mieszkał w przeciętnej kamienicy domu, ale ubierał się jak lord i miał opinię „poważnego bandyty“. Policja nie była w stanie go dopaść, robili mu naloty, śledzili, aż w końcu przed samą wojną aresztowali typa.

Dobrze zbadałeś międzywojenny półświatek. Wciągnęło cię to?
- Tak, zwłaszcza że ukazało się ostatnio sporo publikacji na ten temat. Jest o czym czytać, stąd na koniec długa lista lektur, które zaliczyłem i które polecam wszystkim, którzy czują po mojej książce niedosyt.

Fajnie powiedział Muniek, że Marek Piegus, Paragon, czy inni bohaterowie z młodzieżowych bestsellerów pozostali dzieciakami. Ty Heńkowi pozwoliłeś dorosnąć, pokazałeś go z różnych stron. Lubisz Heńka?
- Warszawiak; młody, zdolny, utalentowany i leniwy. Kocha życie i zabawę, dobrze kombinuje, trudno go nie lubić, prawda? Co do słów Muńka, to zależało mi dokładnie na tym, żeby zacząć jak Niziurski, Bahdaj i Szklarski, a później podostrzyć akcję zgodnie z metryką bohatera. Na początku powrót do wymarłego w Polsce gatunku, powieści przygodowej dla młodzieży, a finał na poważnie.

W książce przywołujesz drużynę legionową, protoplastę naszej Legii. Zależało Ci, by przemycić ją na karty powieści?
- Oczywiście, zwłaszcza, że jeden z bohaterów był żołnierzem Legionów. Grał w piłkę, ale za słabo, by grać w Legii, zagrał za to przeciw niej jako zawodnik 4. Pułku Piechoty Legionów.

Czy w kolejnej części, niejako wraz ze wzrostem znaczenia klubu w Warszawie i Polsce, pojawi się więcej legijnych wątków?
- W drugiej części Śmierć Frajerom – Złota Maska, która właśnie została wydana, tłem do jednego z rozdziałów będzie pierwszy mecz ligowy rozegrany w Warszawie. Będą na nim obecni bohaterowie książki i ich adwersarz, aspirant Denhel z Urzędu Śledczego, były piłkarz Warszawianki i Polonii.

Nie myślałeś, by podobną gatunkowo powieść napisać w oparciu o losy Legii i jej kibiców?
- Na razie nie, ale mam tytuły „Tajemnica pudełka na buty“ oraz „Na rok przed pięcioma minutami“. Żartuję, ale tak na serio to są to mocne tematy i mecz w Zabrzu i spotkanie Legia – Widzew w roku 1996. Tak, tak właśnie 1996, a nie 1997, prawda czasem boli. Piszę w tej chwili kryminał z elementami obyczajowo-satyrycznymi. Trochę ku czci Joanny Chmielewskiej i trochę na przekór obecnej modzie, która każe autorom stwarzać aurę niezwykłej tajemniczości, prezentować oskórowane zwłoki i epatować działaniami seryjnych morderców. Trochę na przekór u mnie wszystko jest, ale za to jak w realnym życiu. Akcja rozgrywa się w świecie dziennikarsko - piłkarsko - biznesowym. O Legii nie jest zbyt wiele, bo klub z Łazienkowskiej to jest mocny temat, ale niekoniecznie sensacyjny. Piszę bez pośpiechu, bo najważniejsza jest „Śmierć Frajerom” i biografia jednego z najwybitniejszych polskich sportowców. Biografia mistrza... na razie to tajemnica, ukaże się się w lipcu, a trzecia część Śmierci Frajerom we wrześniu. Jak ktoś nie lubi czytać, zapraszam od 8 do 21 grudnia do audycji „Cztery Pory Roku“ w programie I Polskiego Radia. Fragmenty nowej powieści będzie czytał Olek Grom, czyli Olaf Lubaszenko.

Rozmawiał: Jakub Majewski "Qbas"

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.