Marcin Rosłoń w centralnej części zdjęcia pokazuje eLkę - fot. Mishka / Legionisci.com
REKLAMA

Tune(L) czasu - Marcin Rosłoń

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Postać wyjątkowa i to z kilku powodów. W Legii spędził 18 lat. Przeszedł wszystkie juniorskie szczeble, zadebiutował w ekstraklasie, a na kolejny mecz w barwach „Wojskowych” czekał 8 lat. Jest przy tym prawdopodobnie jedynym warszawiakiem, który Łazienkowską zamienił na Bułgarską. I niewątpliwie jedynym etatowym komentatorem piłkarskim, który może szczycić się tytułem mistrza Polski. Zapraszamy na Tune(L) czasu z Marcinem Rosłoniem.

Jesteś panem z nc+, który komentuje mecze, prowadzi programy, ale pewnie wielu nie wie albo nie pamięta, że zaliczasz się do wąskiego grona wychowanków Legii, którzy dotarli do I zespołu. Ba, zostałeś nawet mistrzem Polski.
Marcin Rosłoń: - W Legii przeszedłem wszystkie szczeble juniorskie, a zaczęło się od tego, że w 1988 r. tata przyniósł „Express Wieczorny”, w którym było ogłoszenie: „Następcy Deyny pilnie poszukiwani!”. Tak Legia wówczas zachęcała dzieci do podjęcia treningów. Z Deyną połączyło mnie w piłce nożnej jedno – obaj lubiliśmy rogale. Kazio genialnie wkręcając je do bramki, a ja wcinając je przed meczami na śniadanie. Więcej piłkarskich podobieństw nie odnotowano. (śmiech) Na zapisy zabrał mnie dziadek. Wojskowy dziadek, wojskowy klub – było mi to najwyraźniej pisane. Chętnych było jednak bardzo dużo i nabór oznaczał też selekcję. Zorganizowano turniej, ci najlepsi dostawali zaproszenia do drużyny. Było nas czterdziestu szczęśliwców. Na Legii wyrosłem. Trenowałem, jeździłem na mecze, turnieje, obozy, podawałem piłki na meczach I zespołu. I tamta Legia jest mi najbliższa, mam wspaniałe wspomnienia.

Ale zaczynałeś jak każdy – na podwórku.
- FC Podwórko. Najlepszy klub. Wychowałem się na Ursynowie. Znałem tam każdy dół, metr kwadratowy budowy nomen omen metra. Uwielbiałem przy tym grać w piłkę. Byłem trochę lepszy od większości rówieśników i dzięki temu włączany do gry ze starszymi kolegami. Byłem w drużynie „100kłosy”, mieliśmy swoje koszulki z dekoltem do pępka, graliśmy na ławki, na bramki bez siatek, na plecaki, na wszystko i wszędzie. Piękne czasy.

Pamiętasz swojego pierwszego trenera?
- Na początku byliśmy pod opieką studenta Tomasza Bieleckiego, który jednak po roku przeniósł się do Lublina. Potem miałem to szczęście, że trenował mnie Bogdan Weisert, rocznik 1935, wspaniały człowiek i trener, z którym do dziś, wraz z kolegami z tamtej drużyny, utrzymujemy kontakt. Uczył nas rzeczy, które wydawały nam się banalne, niepotrzebne, a są najważniejszymi w futbolu. Przyjęcie piłki, podanie, ruch po nim. Na tym przecież bazuje futbol. Jak patrzymy na Barcelonę to wszystko wydaje się takie proste. Perfekcja w tych trzech elementach i fajerwerki rodzą się same. Ale wiadomo jak to dzieciaki – chcieliśmy grać, walić na bramę, a tu podawanie piłki przez pół godziny. Ale było warto, bo to fundament.

Sprawnie pokonywałeś kolejne szczeble. Jeszcze jako dzieciak znalazłeś się w rezerwach.
- Miałem 16 lat, gdy trafiłem do drugiej drużyny. Ktoś uznał, że jestem większy i silniejszy od kolegów z mojego rocznika i „mam papiery” na seniorskie granie, więc powinienem zostać wypróbowany w rezerwach. To był duży przeskok. Przede wszystkim pierwszy raz grałem z seniorami, nierzadko z ekstraklasowym przebiegiem. Do tego treningi były nieporównywalnie cięższe, a dla młodego nie było większej taryfy ulgowej. Jeździłem na zgrupowania i wykonywałem te same ćwiczenia, co koledzy. To była mordęga, jeszcze wtedy królowała „stara szkoła”. Piłki leżały i się śmiały, a swoje trzeba było na mrozie i hali na treningu stacyjnym wypocić. Na szczęście w juniorach nie byłem nadwyrężany dzięki wspomnianemu Trenerowi Weisertowi, więc myślę, że organizm łatwiej mógł znieść obciążenia w rezerwach. Niewątpliwie jednak gra w tej drużynie, to był dla mnie sportowy awans i bardzo popchnęła mnie do przodu.

W 1995 r. Leszek Pisz, zapytany o najlepszych piłkarzy w lidze, powiedział: Legia, rezerwowi Legii, a potem pojedynczy piłkarze z innych drużyn. Czułeś siłę drugiej drużyny?
- Nie sposób to porównać. Wydaje mi się, że wtedy była inna piłka, bazowała na lepszym przygotowaniu fizycznym, wyszkoleniu technicznym. Niemniej sądzę, że rzeczywiście mieliśmy bardzo silny zespół. Oczywiście część kolegów dobrze się czuła w rezerwach, była tam od lat, wręcz się zadomowiła. Było wygodnie grać w rezerwach, była III liga (obecnie II) bez prawa awansu wyżej. Byli przy tym na tyle dobrzy, że nawet jak do rezerw kierowani byli zawodnicy I zespołu, to oni i tak grali. Dlatego też nie było łatwo wywalczyć sobie miejsca w składzie.

Z kim z drużyny znanej z Ligi Mistrzów zdarzało ci się grać w rezerwach?
- Ratajczyk, Kacprzak, Jałocha, Mosór, Mięciel, Kubica, w bramce Szamotulski. Zdaje mi się, że i „Mandziej” kilka razy. Było od kogo się uczyć.

W rezerwach szybko dostrzegł cię Paweł Janas. Zimą 1996 r. pojechałeś z wielką Legią na zimowe zgrupowanie do Ustronia.
- Zaczęło się pechowo. Wyjazd był chyba w poniedziałek, a w sobotę wystąpiłem w gierce I zespołu. Na bocznym boisku leżał śnieg, a pod jego warstwą był lód. Nikomu nic się nie stało, poza mną. Wywaliłem się i mocno stłukłem kolano. Pierwsza diagnoza brzmiała: nie jedziesz. No to rozpacz! W domu lód, okłady, rodzice biegali z miednicą po dostawy świeżego śniegu… Przed wyjazdem na obóz był jeszcze rozruch i doktor Machowski stwierdził, że jednak pojadę, a w razie czego na miejscu ściągnie się wodę z kolana, ale ładnie się wchłaniało. Przez parę dni ćwiczyłem indywidualnie, a potem wszedłem w normalny trening.

I jakie wrażenia?
- Jak jeszcze nie trenowałem z drużyną, to chodziłem oglądać jej popołudniowe zajęcia z antresoli nad halą. Na koniec zawsze organizowali turnieje. Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Co tam się działo… Nie było przebacz. Wyglądało to poważniej niż mecz. Szarpaniny, pretensje, a przecież wszystkie składy bardzo wyrównane. W końcu i ja dołączyłem do gry. Tam nie było czasu, jak w grze w juniorach, czy nawet w drugiej drużynie. Ciągle był pressing, ostre wejścia, żaden tam futsal. Twarda piłka, twardy parkiet. Prawdziwa jatka o zwycięstwo. Rozegraliśmy też sparing: „ludzie Romanowskiego” na „Wojskowych”. Pamiętam, że grałem w środku pomocy z „Piszczykiem” i „Wieszczem”. Niesamowicie mi pomagali, dużo podpowiadali. Ten jeden występ dał mi wówczas bardzo wiele. Legia miała wtedy piłkarzy, z których można było zbudować dwie czołowe ekstraklasowe drużyny. Może wyjmując mnie… A nawet ze mną, bo oni i tak wszystko nadrabiali. (śmiech) Wiadomo, że lepiej być najgorszym wśród najlepszych. To zgrupowanie dało mi dużo pewności siebie.

A legendarne biegi górskie?
- A były, były. Pamiętam, że zasuwałem pod górę, a w gaziku leśniczego minęli mnie Piszczyk z „Beretem” i krzyczeli: „Dawaj młody, dawaj, super ci idzie!”. (śmiech) Darli łacha z rumieńcami na twarzy, bo pewnie ciepło było w leśniczówce, hahaha. A ja gnałem szlakiem w dół. Ostra robota w śniegu po kolana.

Nie byłeś jedyną nową twarzą w drużynie. Pojawił się bowiem pamiętny Roman Oreszczuk.
- Siedziałem przy stoliku z nim i Maciejem Skorżą, który był szefem banku informacji. Pamiętam, że Roman siorbał zupy na pół stołówki i zagryzał je dziarsko tonami chleba. Złego słowa nie mogę powiedzieć, miałem kompanów do rozmowy.

Gwiazdy też dobrze cię traktowały?
- „Piszczyk” mnie lubił, nie żebyśmy byli kumplami i spędzali godziny w „garażu”, ale naturalnie lubił. Tuż przed jego odejściem do Grecji mieliśmy trening. Strzeliłem Grześkowi Szamotulskiemu gola wcinką. A „Szamo”, jak to „Szamo”, zagotował się…

Szamotanina!(śmiech)
- Jednostronna. Jak to młody będzie mu takie gole strzelał? Zaczął mnie gonić i huknął we mnie piłką. Wtedy Leszek powiedział: „Dość!”, zapadła cisza jak makiem zasiał, potem poklepał mnie po ramieniu i graliśmy dalej. To bardzo budowało nie tylko mnie, że najważniejsza postać w drużynie wstawiła się za młodym. Choć Szamo był niewiele starszy, hahaha, ale mieliśmy inne charaktery i inną pozycję w szatni.

Wielka Legia rozpadła się w czerwcu 1996 r. Odeszło 9 podstawowych piłkarzy.
- To co zostało z zespołu, przy tym co było, wskazywało, że pozycja Legii w czołówce ligi jest nie do uratowania. Okazało się jednak, że wciąż mamy drużynę zdolną do walki o mistrzostwo. Kilku piłkarzy dostało szanse, na które długo przecież czekali. Do bramki wskoczył utalentowany „Szamo”. W obronie rządził „Zielek”, a grali tam też znakomici zawodnicy, jak Piotrek Mosór, Jacek Bednarz, czy Marcin Jałocha. Niesamowite rzeczy wyczyniał Darek Czykier, który akurat wyszedł z jednego ze swych wielu życiowych zakrętów. „Lejba” miał zmysł do gry kombinacyjnej w ataku. Zagrywał podania, które wydawały się być za szybkie, robił to jakby niechlujnie, ale wtedy z reguły piłki trafiały tam, gdzie chciał. Życiową formę osiągnął Rysiek Staniek, przez długi czas borykający się w Legii z dużą krytyką. To był świetny piłkarz. Świetny. Niby nieco powolny na boisku, niezbyt energiczny w sposobie bycia, ale doskonale operujący piłką. Nie grał widowiskowo, lecz wszystko miał nienaganne: przyjęcie, podanie, wizję gry, no i skok do górnej piłki, niesamowite wyczucie. Choć wydawało się, że nie jest za szybki, to umiał w odpowiednim momencie się rozbujać. Razem z Jackiem Kacprzakiem, który wreszcie doczekał się regularnych występów w Legii, tworzyli niesamowity środek pola. Fantastycznie wymieniali podania, rozumieli się bez słów. Przyjemnie patrzyło się na ich małą grę – krótkie podania, zmiany pozycji. Na skrzydełku zaś szarpał Tomek Sokołowski, który też osiągnął wyborną formę. Objawieniem był Darek Solnica. W ataku mieliśmy Marcina Mięciela z Czarkiem Kucharskim, ładujących gola za golem. Trenerzy Stachurski i Jabłoński fajnie poukładali te klocki.

Poczułeś, że to może być szansa dla ciebie, by zaistnieć w I drużynie?
- Byłem bardzo zależny od ludzi, którzy mogli na mnie postawić. Albo nie. Zawsze dawałem z siebie wszystko. Ktoś jednak musiałby się odważyć na mnie postawić. Miałem nadzieję, że tak się stanie. Znalazło się dla mnie miejsce na zgrupowaniu w Austrii, więc liczyłem, że się przebiję. Udało się, zadebiutowałem w ekstraklasie, ale nie myślałem w ten sposób.

A jak radziłeś sobie w tamtej szatni?
- Na tym letnim zgrupowaniu zakumplowałem się z Jackiem Bednarzem i on otoczył mnie koleżeńską opieką. Byłem grzeczny, kulturalny, chętny do pomocy, więc z nikim nie miałem problemu. Szatnia wtedy dzieliła się na młode wilczki, jak Piotrek Mosór, „Miętowy” i „Szamo”, którzy byli w klubie od dłuższego czasu, ale rej zaczęli wodzić dopiero, jak szatnia się przerzedziła. Był Jacek Zieliński, któremu nikt nie fiknął, ale też Jacek pozwalał młodym nieco poszumieć. Co ciekawe, pamiętam, że raz Rysio Staniek solidnie przytemperował Grześka Szamotulskiego. Mocno, stanowczą wypowiedzią, ale bez krzyku. Zrobiło to na nas ogromne wrażenie. Ważny był też Jacek Bednarz, choćby dlatego, że reprezentował nasze interesy w kontaktach z władzami klubu. Był Sylwek Czereszewski, fenomen, który bez rozgrzewki mógł naparzać prostym podbiciem na bramkę torpedami. Sylwek, jak to Sylwek, z każdym kumpel. Znaczącą postacią był Czarek Kucharski. Atmosfera od początku była świetna, bo i mieliśmy wyniki.

W Legii zadebiutowałeś na wyjeździe w Luksemburgu, gdzie dostałeś 20 minut. W rewanżu zastąpiłeś kończącego grę w Legii Leszka Pisza. Pierwszy raz cały mecz zagrałeś w Lubinie. Trzy dni później wybiegłeś „w podstawie” już przy Łazienkowskiej, by zmierzyć się z ŁKS-em i również dostałeś 90 minut. Co się stało, że się... zepsuło?
- Zagrałem, bo Piotrek Mosór musiał pauzować z powodu kartek. W obu spotkaniach nie straciliśmy gola, a ja przeciw ŁKS-owi zagrałem lepiej niż w debiucie. Może gdyby Mirosław Jabłoński dostał z klubu sygnał, że należy postawić na wychowanka... No bo skoro chłopak gra nieźle, rozwija się, nie tracimy bramek, to może warto, żeby jakiś dzieciak z Warszawy grał regularnie. Trudno jednak mieć pretensje do trenera Jabłońskiego, bo miał w drużynie piłkarzy bardziej ogranych i to na nich stawiał. Piotrek Mosór, Marcin Jałocha, Igor Kozioł, który był podopiecznym trenera jeszcze w młodzieżówce. W następnej kolejce graliśmy w Olsztynie. Usłyszałem: „Młody, dobrze grałeś, teraz odpoczniesz, pojedziesz na ławkę, oczywiście dostaniesz jeszcze szansę”. Zimą do składu dołączyli Paweł Skrzypek, Jacek Magiera i Sylwek Czereszewski, czyli zawodnicy grający na moich pozycjach. I tak na lata ugrzęzłem w rezerwie. Byłem zawodnikiem pierwszego zespołu, z którym odbywałem treningi, ale na mecze schodziłem już do rezerw.

W Legii wychowanków do niedawna traktowało się po macoszemu.
- Nie było takiego przeświadczenia, że warto na nich stawiać, bo są stąd, bo zostawiają serce, bo można na nich zarobić. Gdyby tak wtedy było, to dziś może miałbym na koncie 400 meczów w Legii. Ale tak się nie stało. Trzeba cieszyć się z tego co się miało i ma. Na wiele spraw człowiek, a tym bardziej młody człowiek, nie ma wpływu. Grunt, to robić swoje. Z sercem, każdego dnia, to może zaprocentować, choć nie musi.

W 1996 r. Legia organizacyjnie to była wielka niewiadoma. Odszedł dobrodziej Janusz Romanowski, wojsko nie miało pieniędzy.
- Szybko koło klubu zaczęło kręcić się Daewoo. Były więc nadzieje, że Koreańczycy na poważnie zainwestują w Legię. Na początku wyglądało to jednak rzeczywiście średnio. Mieliśmy fatalne stroje, które chyba były szyte pod Warszawą, a nie w USA. W końcu jednak pojawiły się pieniądze od Daewoo i zrobiło się bardzo stabilnie finansowo.

A wy wygrywaliście.
- Nastroje dobre, jeszcze lepsi piłkarze, nic tylko wygrywać. Mirosław Jabłoński może nie był trenerem rządzącym twardą ręką, ale miał pomysł na tę drużynę. „Szamo”, „Miętowy” i „Moskit”, którzy bardzo lubili coś odpysknąć w niekontrolowany sposób, próbowali wejść mu na głowę, ale ich zapędy hamowała starszyzna. Ten zespół stawał się samograjem.

Aż do legendarnego 2-3 z Widzewem.
- Oglądałem ten mecz z trybun, nie załapałem się wtedy na ławkę. Byłem w szoku, jak wszyscy. Do dziś uważam, że wszystko odbyło się w sportowej rywalizacji, nie było żadnych nieczystych akcji. Wystarczy spojrzeć na euforię legionistów po nieuznanym golu Marcina Jałochy. Po to są takie mecze, które można wspominać dekadami. Kogoś musi zaboleć. Bolało.

Właśnie, trybuny. Zaczęło brakować dla ciebie miejsca w zespole.
- W szatni zrobiło się bardzo ciasno. Poza wspomnianą trójką do drużyny dołączył jeszcze Jurek Wojnecki. Nie miałem szans na grę. Ale zasuwałem na każdym treningu, walczyłem w drugiej drużynie. W końcu spróbowałem gdzie indziej.

Zdecydowałeś się odejść.
- W 1998 r. poszedłem na półroczne wypożyczenie do Świtu Nowy Dwór Mazowiecki. To była ówczesna II liga. Groził nam spadek i rzeczywiście się nie utrzymaliśmy. Pograłem jednak na pozycji defensywnego pomocnika na zapleczu ekstraklasy. Latem znów byłem w rezerwach.

I w Legii znów nie dostawałeś szans.
- Zmieniali się trenerzy. U każdego trzeba było zaczynać wszystko od początku, budować do siebie zaufanie. Wydawało się, że zagram wreszcie u Stefana Białasa w 1999 r., ale naderwałem mięsień przywodziciela uda. Wypadłem na parę tygodni i szansa przepadła bezpowrotnie.

Potem wybrałeś dość nietypowy dla warszawiaka kierunek, bo wylądowałeś w Poznaniu.
- W 2000 r. za 5 tys. zł. wykupiłem swoją kartę zawodniczą. Stałem się „zawodnikiem z kartą na ręku”, ale rynek z tego powodu nie oszalał. (śmiech) Na przeprowadzkę do Lecha namawiał mnie wówczas Jerzy Kopa, który trenował wcześniej Legię. Wtedy poznaniacy sprzedawali do Wisły Arka Głowackiego i szukali kogoś, kto mógłby wypełnić dziurę po nim.

Jak cię przyjęła poznańska szatnia? Nazywali cię „Stołeczny”.
- Jakieś drobne złośliwości były. Ostro oberwałem też na chrzcie, właśnie dlatego, że byłem „stołeczny”, taką zresztą miałem ksywkę. Parę osób na starcie było wobec mnie mocno napiętych. Może dlatego, że górę wzięły jakieś uprzedzenia do warszawiaków? Jednak większych problemów sobie nie przypominam. Byłem uzupełnieniem składu, nie stanowiłem dla nikogo wielkiego zagrożenia. Trener Marian Kurowski na mnie nie stawiał, zostałem dosztukowany do zespołu, nie byłem autorskim pomysłem trenera. Spędziłem tam świetny czas pod względem życiowym i towarzyskim. Poznałem wspaniałych przyjaciół, których mam do dzisiaj, usamodzielniłem się – zarabiałem pieniądze, żyłem na swoim, 300 km od domu, jeszcze w czasach, gdy w sieciach komórkowych królowały telefony-cegły z antenkami i rozmówki „pięciosekundówki”. Poznałem inny region Polski, pyry z gzikiem, często przyjeżdżała moja dziewczyna, teraz żona.

Sportowo na pewno liczyłeś na więcej.
- W sumie zagrałem w trzech meczach w lidze, ale dopiero po zwolnieniu trenera Kurowskiego. Wszystkie przegraliśmy, a „Kolejorz” ostatecznie spadł. Uratował się wtedy m. in. Groclin. Sportowo do bani, życiowo na plus.

Planowałeś więc powrót do Warszawy?
- Nie, chciałem zostać. II liga i walka o awans to było wyzwanie, z którym chciałem się zmierzyć. Trenerem Lecha został jednak Adolf Pinter i to była jakaś degrengolada. Pojechałem jeszcze na obóz do Austrii, ale w jego trakcie zdecydowałem się wrócić do Polski. Jako że nie miałem podpisanej umowy, to po prostu zahaczyłem się znów w drugiej drużynie Legii, gdzie przyjęto mnie z otwartymi ramionami. W sumie okazało się, że mogłem jeszcze poczekać, bo Austriaka szybko zwolniono po serii wpadek, a nowy trener Bogusław Baniak widział mnie w zespole.

Ty już jednak zacząłeś podwójne życie.
- Trafiłem na staż do CANAL+. Spodobało mi się, zaczęło mnie to wciągać. Bardzo dużo pracowałem. W redakcji rządził niepodzielnie Janusz Basałaj, byli młodzi ludzie i już doświadczeni dziennikarze jak Andrzej Twarowski, Tomek Smokowski, Jacek Laskowski, czy Edward Durda. Panowała świetna atmosfera, mieliśmy wspólne pasje. Byłem dla nich bardzo interesujący, bo przecież byłem zawodowym piłkarzem, choć z epizodami w ekstraklasie. Zacząłem przesiąkać oboma światami. Łączyłem to z grą w rezerwach i wtedy po raz pierwszy pojawiły się myśli, że dziennikarstwo to jest coś, co chciałbym robić.

Zdaje się też, że studiowałeś?
- Tak, Dziennikarstwo na UW. Staż odbywałem w ramach specjalizacji TV na III roku. Ale ten III rok zaliczałem w sumie kilka lat. Ostatecznie studia skończyłem dopiero w 2013 roku, już jako ojciec, mąż, 35-latek. Potraktowałem to jako wyzwanie. Było warto!

W 2001 r. trafiłeś na Radarową. Trzecia liga w Okęciu.
- Były tam niezłe pieniądze i jasny cel – awans do II ligi. Grałem tam z Piotrkiem Czachowskim i Jackiem Cyzio. Nie powiodło nam się, byliśmy w czubie, ale bez awansu, więc znów wróciłem na Łazienkowską, do moich ukochanych rezerw.

Bardzo się zmieniła druga drużyna od czasów, gdy zaczynałeś w niej grać?
- To już był zupełnie inny zespół i inne podejście do niego. Tak samo jak wcześniej były codzienne treningi, ale zaczęto przeszczepiać wzorce z I drużyny. Pojawili się ciekawi, młodzi piłkarze. Miałem mocną pozycję, dużo grałem, strzelałem gole w III i IV lidze, stałem się wiodącą postacią, często kapitanem.

Miałeś wciąż nadzieję na grę w „jedynce”?
- Robiłem swoje. Omijały mnie dłuższe kontuzje, ciężko zasuwałem, ważny był każdy trening, każdy mecz. Myślę, że żaden z trenerów nie powie, że Rosłoń się opieprzał. Nigdy nie brakowało mi motywacji do treningów. Nie czułem się zniechęcony, nie narzekałem, że ciągle omija mnie ekstraklasa. Był trening w II drużynie, codziennie rano chciałem na niego iść i chodziłem z uśmiechem. Był mecz, to trzeba było go wygrać, zaangażować się, powalczyć, spocić. Mecz to mecz, nieważne w której lidze, nieważne z kim. Ja miałem we krwi dobry nawyk zwyciężania. Do tego przecież zarabiałem pieniądze, były premie. Piłka była moją największą pasją. Zwyczajnie niezwyczajnie kochałem to, co robiłem.

Dobrze zarabiało się w rezerwach?
- Jako zawodnik pierwszej drużyny zarabiałem nieco więcej od kolegów z rezerw, miałem niewysoki kontrakt, przynajmniej brzmiało dumnie. Dochodziły do tego premie, które za czasów trenera Darka Kubickiego zrobiły się, jak na trzecioligowe warunki, bardzo wysokie. Zresztą zasady są proste – wygrywasz częściej, zarabiasz więcej.

Z Kubickim wygraliście III ligę.
- Świetny trener w tamtym czasie. Miał znakomity warsztat oparty na angielskim doświadczeniu, wprowadził ciekawe, dynamiczne treningi, oparte o ciągłą rywalizację. Mieliśmy z nim bardzo dobre relacje. On też się wówczas zmienił. Po powrocie z Anglii dostał do prowadzenia I zespół i tam za bardzo zdystansował się od piłkarzy. Chyba chciał wprowadzić brytyjskie wzorce, ale to wówczas kompletnie nie wypaliło, więc i coach Kuba sam się spalił. W rezerwach był już inny, przerobił swoją lekcję w nowym zawodzie. Potrafił zbudować atmosferę, docenić zmienników. Był przy tym bardzo sprawiedliwy. I tak jak ja nie znosił bylejakości. Gdy graliśmy gierkę wewnętrzną, a jedna z drużyn dostawała ostre bęcki, stanowczo przerywał trening, zabierał zespół, który stracił 5 goli i ustawiał na linii bramkowej. Musieli dmuchać wahadła, tyle ile wynosiła różnica w wyniku. Potem jeszcze raz dzielił składy i już nikomu nie przychodziło do głowy „przechodzenie” obok treningu. (śmiech)

Swego czasu w rezerwach pojawiło się wielu piłkarzy afrykańskich. Wszyscy okazali się być niewypałami, ale to były barwne postacie.
- A to ciekawe, niedawno spotkałem w Amsterdamie Rowlanda Eresabę. Zajmuje się teraz jakimś biznesem. Miewał fochy, ale był pracowity, świetnie wyrzeźbiony, niesamowicie szybki. Nie mogłem mieć do niego zastrzeżeń, jeśli chodzi o zaangażowanie w trening i mecz. Był też Franek Mudoh z wrodzonym luzem, który się niczym w życiu nie przejmował. Duże umiejętności, ale też za dużo tego luzu w nieodpowiednich momentach. Barwna postać, pociecha. Był też Chidi Onukwugha. Śmialiśmy się, że mógłby po wodzie chodzić. Był niewysoki, miał wielkie stopy, z wyraźnie cofniętą piętą. Miałem z nimi dobry kontakt, bo mówiłem po angielsku, ale też byłem wymagający. Oni też z nami mieli dobrze, staraliśmy się im pomagać. I co by nie mówić – wnieśli wtedy do drużyny sporo radości i kolorytu.

Oni tu przylecieli robić kariery, czy raczej kombinować? Swego czasu można było ich spotkać na Stadionie Dziesięciolecia, gdzie robili interesy. Mudoh miał sprawę karną, za przekręty finansowe.
- Myślę, że jak się przekonali, że nie zostaną gwiazdami futbolu, to zaczęli różne kombinacje, pojawiły się dzieci z Polkami, często spotykałem Rowlanda w bloku moich dziadków na Mokotowie, miał tam dziewczynę i dziecko. Z pewnością jednak przylatywali do Europy z dużymi nadziejami na sukcesy piłkarskie. Życie to zweryfikowało i musieli sobie radzić.

Wspomniałeś o Igorze Koziole, zawodniku o potencjale zbliżonym do twojego, a w mojej ocenie niższym. On zagrał w lidze w 266 meczach. Ty masz dziesięć razy mniej. Nie miałeś myśli, by pójść np. do Bełchatowa? Związać się z klubem, miastem?
- Igor grał mało, choć więcej niż ja, przez długi czas. Dopiero w Grodzisku Wielkopolskim odnalazł swoje miejsce na ziemi. Dostał szansę, zbudował swoją pozycję i przez lata był podstawowym piłkarzem. Na takie osiągnięcie składa się jednak wiele czynników, niekoniecznie takich, na które ma się wpływ. Pamiętajmy też, że Igor grywał regularnie w młodzieżowych reprezentantach, miał inną pozycję startową do kariery. A ja? Nie miałem wtedy menadżera, żadnego przebiegu w kadrze, sukcesy w juniorach, to było za mało. A i w Legii nikt nie myślał o tym, żeby mi znaleźć klub, żebym się ograł tu czy tam. Szybko zdałem sobie też sprawę, że moje chęci i zaangażowanie to jedno, a to, czy ktoś je dostrzeże, to zupełnie coś innego. Nie zależało mi przy tym, by wyjeżdżać za wszelką cenę, liceum Batorego było po drugiej stronie ulicy, potem zaczęły się studia na Uniwerku, przyszedł wspomniany staż w C+. Myślałem już innymi kategoriami. Do tego, w Legii byłem u siebie, w domu i ciągle po cichu liczyłem, że zapracuję na szansę gry w ekstraklasie w Warszawie. Umiałem czekać i pracować, stąd pewnie to bieganie ultramaratonów, gdy meta jest za 100 km, hen, hen daleko. (śmiech)

W końcu doczekałeś się. Po ośmiu latach od debiutu zagrałeś w barwach Legii mecz w ekstraklasie.
- Trenerem był już Jacek Zieliński. Razem z Jackiem Bednarzem, który był dyrektorem sportowym, obserwowali trening, podczas którego odbywała się gierka pierwszego zespołu z drugim, przetarcie przed ostatnią kolejką w 2004 roku. Grałem w środku pola, radziłem sobie dobrze, moja drużyna wygrała. I nagle, po tylu latach, ktoś sobie przypomniał, że jest tutaj taki Rosłoń i nawet umie grać. (śmiech) Byłem w dobrej formie.

A umiałeś?
- Na początku byłem piłkarzem, który miał wizję, lubił rozegrać akcje, szukał kombinacyjnej gry. Nie byłem w tym jednak najwyraźniej dostatecznie dobry. Kiedyś Jacek Bednarz mówił mi, że mam potencjał, by zostać zawodnikiem europejskiego formatu. Miałem jedną cechę, której nie da się wypracować: spokój. Niektórzy mówili, że „nie mam układu nerwowego”. Chodzi o sposób rozgrywania piłki pod presją. Benek, łebski, doświadczony facet, przewidywał jednocześnie, że ze względu na okoliczności, środowisko i moje podejście, nigdy mi się to nie uda. Ja też nie żyłem mirażami. Doszedłem więc do wniosku, że będzie ze mnie więcej pożytku, gdy przeobrażę się w rzemieślnika, boiskowego rębajłę z przyzwoicie opanowanymi elementami, o których była mowa na początku naszej rozmowy – przyjęcie, podanie, ruch bez piłki. Dobrze zrobiłem. Byłem pracowity, rzetelny i to znów doprowadziło mnie do I drużyny.

Dostałeś informację od Jacka Zielińskiego, że zagrasz z Wisłą Płock?
- „Zielek” i „Benek” zaprosili mnie na rozmowę. Łukasz Surma musiał pauzować za kartki, a ja bardzo dobrze wypadłem w gierce. Zapytali, czy jestem gotowy, by zagrać. Oczywiście byłem. Nie powiem, miałem stres. Mecz jednak wygraliśmy. Surmik wtedy udzielił wywiadu, w którym powiedział, że nie obawiał się o swego zastępcę, bo Rosłoń w klubie jest od lat i wszyscy wiedzą, że potrafi grać na poziomie ekstraklasy. Miłe.



No i podpisałeś z Legią kontrakt.
- Nie miałem wygórowanych warunków, poza tym, że chciałem mieć nadal możliwość pracy w CANAL+. Prezes Piotr Zygo na to przystał, z wyłączeniem komentowania meczów polskiej ligi.

Zrobił się szum, że zawodowy komentator gra jednocześnie w ekstraklasie?
- Może i był szum, ale inaczej ukierunkowany. Prasa nagle przypomniała sobie, że jest w Legii wychowanek, który od lat przebija się do I zespołu i pytała, czemu na niego nie postawić.



Nie można jednak powiedzieć, że starzy znajomi – Zieliński i Bednarz pociągnęli cię za uszy. U Zielińskiego zagrałeś raptem 6 meczów.
- Szybko doznałem urazu stawu skokowego i miałem miesięczną przerwę, a w tym czasie runda dobiegła końca. Na początku wiosny wszedłem w meczu przeciwko Górnikowi Zabrze w Pucharze Polski, a następnie w lidze przeciwko Amice. Nie skasowałem akcji, choć powinienem, Paweł Kryszałowicz dostał podanie i w 90. minucie wyrównał. Zremisowaliśmy, w praktyce straciliśmy szanse na tytuł i zaczęło się gadanie. Poddawano w wątpliwość, czy jednak się nadaję do gry w ekstraklasie, wytykano, że Zieliński jest moim kolegą, etc. Do końca wiosny już nie zagrałem. Jacek uważał, że inni są lepsi. Nadal trenowałem zgodnie ze swoją zasadą, że każdy dzień, trening i mecz są ważne.



Przyszedł nowy sezon, a wraz z nim nowe nadzieje?
- Podczas letnich przygotowań i sparingów wyglądałem świetnie. Grałem w środku pomocy z Łukaszem Surmą i Marcinem Smolińskim, dobrze układał nam się ta współpraca, to był dobry podział ról, ale tydzień przed ligą był sparing z którąś z niemieckich drużyn, chyba Bayerem Leverkusen, „Zielek” postawił na Jacka Magierę. Początek rozgrywek przesiedziałem więc na ławce, przeżyłem spore rozczarowanie, ale to tylko napędziło mnie do roboty. Wróciłem do składu dopiero po miesiącu. Najpierw zastąpiłem kontuzjowanego Sebastiana Szałachowskiego w meczu z FC Zurich, zagrałem w rewanżu od 1. minuty i w lidze z Cracovią. I… Jacek Zieliński został zwolniony.

No i przyszedł Wdowczyk. Wydawało się…
- Wydawało się, że mogiła i to ja będę pierwszym do odstrzału. Tymczasem zagraliśmy sparing w Płocku. Wystąpiłem w nim na pozycji stopera, wypadłem nieźle, a przy tym dużo podpowiadałem kolegom, krzyczałem, pomagałem. „Wdowcowi” się to bardzo spodobało. Zresztą ciągle nam potem powtarzał: „Gadać, gadać, gadać!”. To pasowało jak ulał do mojego charakteru. Wystąpiłem w pierwszym składzie przeciwko Odrze Wodzisław. Potem do drużyny wskoczył Moussa Ouattara, ale w duecie z Dicksonem Choto popełnili parę błędów w Szczecinie i znów dostałem szansę. Chyba jej nie zmarnowałem, bo grałem już do końca rudny jesiennej, zmieniali się tylko koledzy w środku obrony.

Jako rębajło musiałeś Wdowczykowi bardzo pasować do jego stylu: bieganie, siła, wytrzymałość. Finezji było w tym niewiele.
- Tak trzeba było wtedy grać, by punktować. „Wdowiec” potrafił doskonale dobrać taktykę do materiału, jakim dysponował. Byliśmy trochę jak Legia za czasów Okuki – nikt nie mógł nas zabiegać.

Pamiętam, że nie bał się kontrowersyjnych rozwiązań. W Krakowie zagraliście z Wisłą piątką obrońców.
- To był głęboki „defence”, chociaż to trochę szwankowało. Było nas czterech w linii, a za nami Dickson. Pracowaliśmy nad tym krótko, ale jednak jakoś to wypaliło. Z reguły na Wiśle przegrywaliśmy, a wtedy przywieźliśmy remis. A mogliśmy nawet wygrać. Zaatakowałem ciałem Mauro Cantoro pod polem karnym, dzióbnąłem piłkę i wyszedłem sam na sam. Cantoro miał jednak to do siebie, że zawsze w takich sytuacjach się wywracał i nakrywał piłkę ciałem. Sędzia, po chwili wahania, dał się na to nabrać, odgwizdał przewinienie w ofensywie i zabrał mi szansę na gola.



Jak się trenowało z Wdowczykiem?
- Bardzo intensywnie, choć treningi były krótkie. 70-80 minut, ale byliśmy po nich bardzo zmęczeni. Szybko i konkretnie. Podobnie jak u Kubickiego. Inaczej niż u Jacka Zielińskiego, u którego były znacznie dłuższe zajęcia, choć były one perfekcyjnie przygotowane i ciekawe. Zresztą… Jak grasz, to ci wszystko pasuje.

Byłeś już dojrzałym zawodnikiem. Jak wyglądała twoja rola w drużynie?
- Przyjemnie było w niej okrzepnąć. Trener liczył się z moim zdaniem. Poczułem się ważnym elementem. Prezentowałem się coraz lepiej. Na tyle dobrze, że doszły mnie niezweryfikowane słuchy, że Paweł Janas rozważał powołanie mnie do reprezentacji na towarzyskie spotkanie ze Szkocją. Ostatecznie wybrał jednak Pawła Magdonia. Mimo tego znów dostałem zastrzyk pewności siebie. Żałuję tego 1 A, bo znajdowanie się w kręgu zainteresowań selekcjonera pozytywnie wpływa też na postrzeganie piłkarza w klubie.

Osiągnąłeś niesamowity sukces – ty, wychowanek razem z Legią zdobyłeś tytuł mistrza Polski.
- Medal mistrza Polski był symbolem tego, że warto było się starać, zasuwać, bić się o to, by w Legii zaistnieć. Oczywiście znajdą się ludzie, którzy powiedzą: a co on tam zagrał, kilkanaście meczów. Dla mnie jednak było to coś wyjątkowego. A medal nabierał coraz większej wartości z każdym rokiem bez mistrzostwa Legii, a pamiętajmy, że mistrzostwo z 2006 r. nie było jednym z trzydziestu. Jestem dumny, że moje zdjęcie wisi obok stu kilkunastu innych mistrzów Polski w stuletniej historii.



Trener się nie zmienił. Ale zmieniła się koncepcja. Nie było już miejsca dla Rosłonia.
- Nie było propozycji bym został dłużej w Legii. Za to dostałem ofertę z konkurencyjnej stacji telewizyjnej. I na to zareagował CANAL+, przedstawił mi dobre warunki kontraktu. Nie wiedziałem co robić. Była możliwość wyjazdu do Grecji, były jakieś niepewne propozycje z ligi. Trener Orest Lenczyk nie zdecydował się wziąć mnie do Bełchatowa. Jakiś czas potem spotkaliśmy się w C+. Pan Lenczyk powiedział wtedy: „I widzisz pan, nie będziesz pan zawodnikiem Bełchatowa”. Odparłem: „Moja i Pańska strata”. Szkoda o tyle, że tam był wtedy dobry zespół, który w 2007 r. został wicemistrzem Polski, a ja wciąż czułem się na siłach, by grać w ekstraklasie. Miałem 28 lat, Jacek Zieliński dopiero w tym wieku zaczynał na serio karierę w kadrze.

Długo się wahałeś?
- Około tygodnia. W końcu porozmawiałem z żoną i doszliśmy do wniosku, że trzeba postawić na jednego konia. Uznałem, że złoty medal mistrzostw Polski to legitymacja dziennikarska na całe życie. Nie mógłbym skończyć gry w piłkę w lepszym momencie. Czułem, że pewnego poziomu już nie przebiję i mogę tylko rozmieniać się na drobne. Oczywiście, gdybym nie miał alternatywy, to znalazłbym klub i grał gdzieś dalej, bo trzeba byłoby zarabiać pieniądze. Miałem jednak komfort wyboru. Wybrałem dobrze. Grałem jeszcze w rezerwach, uprawiałem przez kilka lat futsal na poziomie ekstraklasy. Co ciekawe, po latach miałem ofertę z Arki Gdynia, gdy trenerem był tam Wojciech Stawowy. Pojawiła się też propozycja z ŁKS. Miałem grać na środku obrony z Marcinem Adamskim. Ekstraklasa kusiła, ale musiałbym dokonać tylu zmian w życiu zawodowym i prywatnym, że musiałem poskromić fantazje.

Przez 10 lat zagrałeś w Legii tylko w 27 meczach. Twój bilans jednak to 18 wygranych, 4 remisy, 5 porażek. Piękna średnia. W Lechu zaś masz 100 % porażek (śmiech).
- Sam Allardyce ma 100% wygranych z reprezentacją Anglii. (śmiech) To tylko procenty. Dla mnie najważniejsze są mistrzowski medal, kilkaset innych meczów na różnych poziomach rozgrywek, zostawione na boisku serce po każdym z nich i przyjaźnie, które mam do dzisiaj. Chłopaki z mojej juniorskiej drużyny, Trener Weisert, Tomek Kiełbowicz, Łukasz Fabiański, Jacek Bednarz, Jacek Zieliński, Tomek Sokołowski, ten mały i większy, oczywiście Piotrek Włodarczyk, Sagan, Surmik, Vuko i inni. Kariera piłkarska? Mogło być dużo lepiej. Tomek Smokowski powiedział mi kiedyś: „Widzisz? W piłce nie osiągnąłeś tyle, ile mogłeś. Za to teraz komentujesz największe mecze na najwspanialszych stadionach”. To dla mnie sukces. A już największym jest moja córka. Trzeba robić swoje.

Rozmawiał Jakub Majewski

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.