Punkty po meczu z Górnikiem Zabrze
1. Wstyd
Nie ma sensu bawić się w eufemizmy – mecz z Górnikiem to był wstyd i kompromitacja. Tak fatalnego występu dawno w wykonaniu Legii nie oglądaliśmy, a przecież kibice widzieli już niejedną tragedię boiskową. To nie była zwykła porażka, to był sabotaż w czerwono-biało–zielonym wykonaniu.
Wyobraźmy sobie sytuację: Legia przegrywa 0-2, czas ucieka, a co robią „Wojskowi”? Rozgrywają sobie piłkę w obronie, jakby chcieli uśpić przeciwnika albo – bardziej prawdopodobne – samych siebie. Tobiasz wybija piłkę w aut, obrońcy podają do rywali, a całość wygląda jak parodia meczu Ekstraklasy. W tym wszystkim nie było ani tempa, ani logiki, ani cienia zaangażowania.
I właśnie to boli najbardziej – brak ambicji. To nie była drużyna, to była grupa statystów, którzy wyszli na murawę odbębnić obowiązek. Dreptanie zamiast biegania, chowanie się za przeciwnikiem zamiast wyjścia do piłki, podania alibi, które prosiły się o przechwyty. Jeżeli to miała być próba zagrania przeciwko trenerowi, to była też zdrada wobec kibiców. Bo można przegrać, można się mylić, ale nie można wyjść na boisko bez serca i udawać, że to „normalny dzień w pracy”.
Co gorsza, różnica w podejściu była aż nazbyt widoczna. Górnik – drużyna o połowę tańsza kadrowo – zagrał na ambicji i determinacji. Każdy ich zawodnik gryzł trawę, każdy miał w oczach ogień. A Legia? Bez ikry, bez charakteru, bez jakiegokolwiek planu. To wyglądało, jakby ktoś odciął tlen i zostawił zespół na boisku tylko po to, by się męczył.
A teraz spójrzmy na rezerwowych, którzy kilka dni wcześniej dostali szansę w meczu z Samsunsporem. Pokazali, że można się starać, że można dać coś drużynie, nawet jeśli brakuje doświadczenia czy zgrania. I nagle, gdy wychodzą podstawowi zawodnicy, sami „pewniacy” – zamiast liderów mamy grupę pasażerów. Może czas, by te „gwiazdy” posiedziały trochę dłużej na ławce i przypomniały sobie, że piłka nożna to nie tylko kasa i nazwisko, ale też odpowiedzialność wobec ludzi na trybunach.
Nie ma nawet sensu rozpisywać się o stałych fragmentach gry, bo one wyglądają tak, jakby przygotowywał je ktoś, kto nigdy nie widział boiska na oczy, ale świetnie potrafił nakłamać w CV. Skrzydła? Martwe. Boczni obrońcy? Statyści. Środek pola? Autostrada dla Górnika. Ilość miejsca, jaką mieli zabrzanie w naszym polu karnym, była groteskowa – jakby Legia grała w osłabieniu od pierwszej minuty.
To była hańba. Tego meczu nie da się wytłumaczyć taktyką, zmęczeniem czy terminarzem. To była kompromitacja na własne życzenie. I trzeba to powiedzieć jasno: jeśli drużyna gra w taki sposób, to przegrywa nie tylko mecz. Przegrywa twarz, szacunek i wiarę kibiców. A tego odbudować się nie da w tydzień.
2. Zmęczeni
Trener Iordanescu po meczu z Górnikiem próbował wyjaśniać, że wszystko jest pod kontrolą. „Łatwiej byłoby trzymać się jednego ustawienia. Ale wszystkie decyzje, które podejmujemy, wynikają z analizy i danych. Mamy do dyspozycji technologię i sztab medyczny, który wykonuje liczne testy. Przed meczem z Samsunsporem mieliśmy 5–6 zawodników z tzw. „czerwonymi flagami” – czyli wysokim ryzykiem urazu. To nie są domysły, to naukowe dane, wyniki badań krwi.” Problem w tym, że zamiast wyników badań kibice widzą na boisku jedynie wynik meczu, a ten z Zabrzem był po prostu katastrofalny.
Skoro pięciu czy sześciu zawodników miało owe „czerwone flagi”, to naturalnie można było oczekiwać rotacji. Ale trener nie zrobił rotacji – on dokonał masowej wymiany, dziesięciu zmian. Jakby zamiast eksperymentu z dawkowaniem, od razu podał pacjentowi cały zestaw leków naraz. Powrót do „podstawowego” składu, który – przynajmniej w teorii – miał być świeży, wypoczęty i gotowy do biegania. Tyle że na tle Górnika ci „świeżacy” wyglądali jak po trzech nocach na lotnisku - przebiegli aż sześć kilometrów mniej niż rywale!
I tu rodzi się pytanie, które nie daje spokoju: skoro Legia korzysta z „naukowych danych”, to co one właściwie pokazują? Bo na pewno nie to, że drużyna jest przygotowana fizycznie. Zamiast rosnącej formy, mamy sinusoidę – dwa mecze wyglądają przyzwoicie, potem gwałtowny spadek, a całość od miesięcy stoi w miejscu. To nie jest proces budowania kondycji, to jest wieczna walka z zadyszką.
Trener Feio miał swoje wady, nie przepadałem za nim i jego podejściem, ale jedno trzeba mu oddać: wtedy Legia wyglądała na drużynę, która potrafiła grać co trzy dni. Można było wystawić tę samą „jedenastkę” w czwartek i w niedzielę i nikt nie umierał na boisku, a szczególnie na początku sezonu. Teraz wystarczy jeden mecz w tygodniu i zaraz słyszymy o czerwonych flagach, przemęczeniu, potrzebie regeneracji.
Problem nie leży wyłącznie w nogach, ale i w doświadczeniu. Iordanescu nigdy nie prowadził klubu, który grał regularnie co trzy dni i musiał wygrywać. W reprezentacji miał luksus – kilka dni treningów, potem mecz, spokój, czas na analizę, odpoczynek. Tutaj rytm jest inny, bezlitosny, a on najwyraźniej nie potrafi go udźwignąć. Wygląda to tak, jakby nagle odkrył, że futbol klubowy na wysokim poziomie to nie tylko taktyka i „dane z krwi”, ale też zarządzanie siłami, rotacją, przygotowaniem fizycznym i mentalnym.
Legia jest zmęczona. Piłkarze są zmęczeni. Trener wygląda na zmęczonego. Władze klubu też coraz bardziej znużone. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że my – kibice – też zaczynamy być zmęczeni tym chaosem. Zmęczeni tłumaczeniami, rotacjami, danymi i konferencjami prasowymi. Bo my chcemy oglądać bieganie, pressing, akcje, bramki. A nie kolejną diagnozę z laboratorium.
3. O! piłka leci.
Długo siedziałem cicho w temacie Kacpra Tobiasza. Nie dlatego, że nie było o czym pisać, ale dlatego, że czasami najlepszą obroną dla młodego bramkarza jest… milczenie. Owszem, popełniał błędy, czasem niepotrzebnie obrywał w mediach i na trybunach, czasem krytyka była wręcz na wyrost. Ale mecz w Zabrzu to już zupełnie inna historia – tu nie da się zamieść sprawy pod dywan.

Największe pretensje mam do pierwszego gola. Okej, nasza obrona znów wyglądała jak dzieci bawiące się w berka – każdy biegał, nikt nie krył. Ale jeśli bramkarz stoi przy krótkim słupku, to jego obowiązkiem jest zabetonować tę stronę. To nie jest przestrzeń negocjowalna, to jest fundament fachu. Piłka nie ma prawa tam wpaść. A jednak wpadła. I to wyglądało tak, jakby „Tobi” bardziej zdziwił się faktem, że futbolówka w ogóle zmierza w jego stronę, niż próbował ją odbić.
Przy drugim golu – deja vu. Znów zdziwienie, znów spóźniona reakcja, znów brak tego instynktu, który powinien być naturalnym odruchem bramkarza. W dodatku Tobiasz od dawna ma jedną manierę: piąstkować wszystko, co się da. Tylko że futbol to nie boks, a rękawice bramkarskie nie służą do tego, żeby odsyłać piłkę na oślep w pole karne. Strzał Kubickiego? To nie był żaden pocisk balistyczny. Taką piłkę się łapie, albo chociaż wybija tam, gdzie rywal nie miałby szans do niej dobiec.
Nie zrzucam całej winy wyłącznie na Tobiasza – bo przecież przy drugim golu Arkadiusz Reca zachował się jak debiutant z trampkarzy, któremu kazano pierwszy raz w życiu grać na dużym boisku. Ale nie zmienia to faktu, że Legia potrzebuje od bramkarza pewności, a nie kolejnej serii westchnień: „eh, mógł to wyjąć”.
Tobiasz ma potencjał i wszyscy to wiemy. Ale problem w tym, że nie może go pokazywać od czasu do czasu.
4. Panie Rajović, niech się Pan uczy
Gdy spojrzałem na ofensywę Górnika, miałem wrażenie, że ktoś zrobił mi psikusa i podmienił drużyny. Norweski napastnik, Sondre Liseth, grał tak, jakby od lat znał realia Ekstraklasy – zastawiał się, odgrywał, ustawiał dokładnie tam, gdzie powinien. Steve Kapuadi miał z nim dużo kłopotów. Sow robił rzeczy proste, ale w piłce to właśnie te proste elementy odróżniają gracza użytecznego od statysty na boisku. W dodatku wspierał go Chłań, który też wiedział, gdzie stanąć, jak wyciągnąć przeciwnika, jak zwolnić przestrzeń.

I teraz przechodzimy do naszego duńskiego „killera”, czyli Milety Rajovicia. Statystyki? Świetne – wygrał więcej pojedynków niż Liseth. Papier nie kłamie. Ale boisko? No właśnie – boisko brutalnie obnaża różnicę. Rajović niby walczy, niby biega, ale w kluczowych momentach wygląda tak, jakby ktoś mu wylosował pozycję z kapelusza.
Weźmy choćby sytuację ze screena: Reca przejmuje piłkę i każdy na stadionie wie, że będzie dośrodkowanie. Co robi rasowy napastnik? Szuka wolnej strefy, odciąga krycie, stara się dać sygnał do podania. A co robi Mileta? Podbiega do Recy, wchodzi między dwóch obrońców Górnika i skutecznie sam sobie zamyka drogę do strzału. Efekt? Legia traci sytuację, a kibice tracą cierpliwość.
Mam coraz silniejsze wrażenie, że Rajović to nie jest zły piłkarz, tylko piłkarz mocno jednowymiarowy. On nie gra, on czeka – najlepiej na piłkę podaną idealnie, w punkt, do wykończenia. Kiedyś takich nazywało się „lisami pola karnego”, ale lis to cwaniak, który czuje zapach bramki i wie, gdzie się ustawić. Rajović na razie przypomina raczej niedźwiedzia: silny, toporny, ale kompletnie nieświadomy, gdzie i po co biegnie.
Legia potrzebuje napastnika, który sam sobie znajdzie sytuację, wymusi podanie, pociągnie akcję. A tymczasem mamy zawodnika, który bez idealnego dogrania wygląda na boisku jak turysta z mapą, który zgubił drogę do hostelu. Może to kwestia treningu, może świadomości, ale jedno jest pewne: jeśli Rajović nie zacznie rozumieć pozycji napastnika, to cała Legia będzie miała w tym sezonie ogromny problem z finalizacją akcji.
5. Jedno zaskoczenie
Legia jest dzisiaj zespołem boleśnie jednowymiarowym. Rywal nie musi się głowić, nie musi kombinować – wystarczy spojrzeć na boisko przez kilka minut i wszystko staje się jasne. Zero elementu zaskoczenia, brak nagłych przyspieszeń, brak akcji, które rywala mogłyby wytrącić z rytmu. Wystarczy nacisnąć w środku na Elitima, przypilnować skrzydła i ofensywa Legii znika jak kamfora. To nie jest analiza na poziomie Champions League – to banał, który każdy ligowy trener ma rozpisany w notatniku grubymi literami.
Piłkarze Legii zamiast grać na jeden kontakt, zamiast podjąć ryzyko, poprawiają sobie piłkę dwa czy trzy razy. Każde podanie wygląda tak, jakby miało być ćwiczeniem z treningu technicznego – „najpierw kontrola, potem korekta, a dopiero na końcu zagranie”. I w tym czasie przeciwnik spokojnie wraca, ustawia się i kasuje akcję. Gdy już w środku pola nie ma opcji, zaczyna się desperacka gra: długa piłka od obrońców na Rajovicia, albo czekanie, aż Kapustka wpadnie na błyskotliwy pomysł. Tyle że błysk nie zdarza się codziennie, a Rajović bez dokładnego dogrania wygląda jak napastnik z kategorii „czekam na cud”.
Wystarczy spojrzeć na bramkę Biczachczjana w meczu z Górnikiem – tam było wszystko to, czego Legii brakuje na co dzień. Szybka wymiana podań: Elitim – Kacper Urbański – Biczachczjan, strzał bez kalkulacji i gol. To był przebłysk, coś, co pokazało, że ta drużyna potrafi, tylko jakimś cudem nie chce tego robić częściej. Zamiast prostoty i szybkości mamy obsesję na punkcie „wejścia z piłką do bramki”, jakby każde trafienie zza pola karnego miało być traktowane jako przypadek, a nie świadoma broń ofensywna.
Efekt jest opłakany: w ostatnich meczach z gry padły tylko dwie bramki – Biczachczjana z Górnikiem i Stojanovicia z Rakowem. Reszta? Cisza, pustka, czekanie. To nie jest tylko koszmarna statystyka, to dowód na to, że Legia w ataku wygląda jak drużyna zacięta w połowie płyty – niby gra, niby próbuje, ale cały czas ta sama melodia, ten sam rytm, żadnego zaskoczenia. A na tym poziomie taka przewidywalność to samobójstwo.
6. Dzień świstaka
Trudno dziś określić, czy kibicowanie Legii to dzień świstaka, czy raczej dzień świra. Bo od lat mam nieodparte wrażenie, że tkwimy w tym samym, wielkim kole, które nie prowadzi nas do przodu, tylko bez końca kręci się wokół własnej osi. Wchodzę w nowy sezon, słucham nowego trenera, czytam te same zapewnienia i... deja vu. Najpierw padają słowa „nie chcę marudzić”, a potem godzinne marudzenie o wszystkim – o terminarzu, o sędziach, o zmęczeniu – tylko nie o tym, co faktycznie trzeba poprawić. Puste frazesy, które mógłbym wyrecytować z pamięci, bo słyszę je od lat. Zmienili się ludzie na ławce, zmienili się piłkarze, ale treść tych wypowiedzi i obraz drużyny na boisku jest identyczny.
Legia wciąż ma nazwiska, które w Ekstraklasie brzmią jak marka premium, a w praktyce coraz częściej wyglądają jak wyblakła etykieta z czasów, gdy klub faktycznie coś znaczył. Zamiast walki, ambicji i gry na miarę potencjału – truchtanie, kalkulacja, granie na alibi. Zamiast odważnych decyzji – bezpieczne podania do tyłu. Od lat brakuje jaj, brakuje odwagi, brakuje iskry, która mogłaby rozpalić tę drużynę i sprawić, że naprawdę będzie biła się o coś więcej niż „trzymanie się w czołówce”.
Czy to wina piłkarzy, trenerów, czy może ludzi w gabinetach? Pewnie wszystkiego po trochu. Ale najgorsze jest to, że nic się nie zmienia. Legia przegapiła swój peak, moment, w którym mogła zbudować fundament pod coś naprawdę wielkiego. Teraz stała się ligowym średniakiem, który żyje przeszłością i herbem na koszulce. Gdy inne kluby idą krok po kroku do przodu – my stoimy w miejscu. I stoimy tak długo, że zaczynam się zastanawiać, czy ktoś w ogóle jeszcze pamięta, w którym kierunku powinniśmy iść.
Organizacja jest w letargu. Wciąż widzimy te same twarze – byłych piłkarzy, kolegów, ludzi zaufanych, ale niekompetentnych. Fachowcy? Eksperci w swoich dziedzinach? Nie, to wciąż ta sama grupa osób, która nie daje Legii żadnej przewagi. Klub z takim potencjałem personalnym i finansowym dawno powinien być krok dalej, a my od lat widzimy tę samą mizerię i brak ambicji.
I tu jest największy dramat – że ja sam już zaczynam się powtarzać. Bo ile razy można pisać to samo? Ile razy można powtarzać: „mniej gadania, więcej pracy”? Ile razy można godzić się na to, że w grudniu sezon jest praktycznie skończony, a my znów oglądamy mecze bez emocji i bez realnej stawki?
Kibicowanie Legii staje się jak zły serial, którego scenariusz znamy na pamięć. Tyle że my, kibice, nie mamy przycisku „stop”. I właśnie dlatego to tak boli.
Kamil Dumała
START: 10.07.2025 / KONIEC: 01.11.2025
