Punkty po meczu z Zagłębiem Lubin
Poradnik, jak grać z Legią; siedzę i myślę; wyjątek od Reguły; złudna kontrola; lustereczko powiedz przecie - to najważniejsze punkty po niedzielnej porażce Legii Warszawa 1-3 z Zagłębiem Lubin.
1. Poradnik, jak grać z Legią
Po przerwie reprezentacyjnej mieliśmy zobaczyć zupełnie inną Legię. Mieliśmy – jak co roku – uwierzyć, że te kilkanaście dni treningów pozwoli drużynie odetchnąć, poukładać się taktycznie, przećwiczyć schematy, które w końcu zaskoczą rywali. No i cóż... przydałoby się tu użyć mocniejszego słowa, ale się powstrzymam. Bo to, co zobaczyliśmy, nie miało nic wspólnego z nowym otwarciem.
Legia wyglądała koszmarnie. Nie jak drużyna walcząca o czołówkę Ekstraklasy, ale jak zespół, który desperacko walczy o utrzymanie. Dwie sytuacje podbramkowe przez dziewięćdziesiąt minut to wynik, który nie przystoi klubowi z takim budżetem, historią i potencjałem. To była kalka z meczu z Górnikiem – ten sam brak energii, ten sam chaos, ta sama bezradność. A przecież mieliśmy zobaczyć formę, mieliśmy zobaczyć efekty pracy trenera. Wyszło nijako.
Zespół wyglądał na spóźniony do każdej piłki. Brak ruchu, brak wyjścia na pozycję, brak chęci. Wyglądało to jakby Legia grała na ciężkich nogach, ale nie od zmęczenia, tylko od obojętności. Trener, który coraz częściej sprawia wrażenie zmęczonego samym faktem, że musi być trenerem, wystawia drużynę równie przewidywalną jak prognoza pogody w grudniu.
Krótki poradnik dla rywali? Bardzo prosty: oddajcie Legii piłkę. Niech sobie pogra. Sama się pogubi, sama się w tym wszystkim utopi. Wystarczy potem przeprowadzić dwie-trzy szybkie akcje i trzy punkty gwarantowane. Zagłębie to zrozumiało perfekcyjnie – trzy dłuższe piłki, żadnych kombinacji, żadnych piętek, żadnych sztuczek. Po prostu szybka, konkretna gra: podaj, wyjdź na pozycję, strzel. To, co w futbolu najprostsze, dla Legii okazuje się niemożliwe.
A nasi obrońcy? Wystarczy, że rywal wymieni między sobą dwa podania i już robi się panika. Jakby każdy przeciwnik był dla nich Barceloną z 2011 roku. Majtki pełne strachu, brak asekuracji, brak koncentracji. A reszta drużyny? Bez ruchu, bez determinacji, bez pomysłu.
I to jest chyba największy problem Legii – ona nie ma żadnej tożsamości. Nie wiesz, w co gra, po co gra, ani jak chce wygrywać. Zespół, który powinien dominować, wygląda jak zagubiony w ciemnym lesie. Każdy krok jest przypadkowy, każdy pomysł niepewny. Rywale już wiedzą, jak nas rozpracować. My sami nadal udajemy, że szukamy rozwiązania.
2. Siedzę i myślę
Od początku sezonu dawałem szansę trenerowi. Naprawdę. Chciałem wierzyć, że ten projekt ma sens, że Legia ma jakiś pomysł – choćby cień koncepcji, jak rozmontować defensywę rywala. Myślałem sobie: dobra, niech nawet wygrywają po 1-0, byle skutecznie. Styl? Może przyjdzie z czasem. Ale z każdym kolejnym meczem zaczynam mieć wrażenie, że styl nie przyjdzie nigdy. Bo jak coś się nie rodzi, to i umrzeć nie może.
Siedziałem więc w niedzielę, patrzyłem na ten spektakl i zastanawiałem się: co trener chce grać? Jaki jest pomysł? I doszedłem do wniosku, że nawet gdybym był Guardiolą, to i tak nie potrafiłbym tego rozgryźć. Bo w tej drużynie nie ma żadnego dobrego pomysłu na ofensywę. Może jest jakiś pomysł, tylko schowany tak głęboko, że nawet piłkarze nie wiedzą, gdzie go szukać.
Ten cały pragmatyzm trenera – czy jak to ładnie można nazwać po meczach Zmęczonescu-ball – zabija ofensywny potencjał tej drużyny. Przecież ci zawodnicy potrafią grać do przodu! Potrafią tworzyć sytuacje, kombinować, ryzykować. Ale pod okiem obecnego szkoleniowca wygląda to tak, jakby każde wyjście pod pole karne rywala kończyło się komunikatem z ławki: „Spokojnie, panowie, po co ryzykować – wracamy!”.
I tak właśnie to wygląda. Akcja się zaczyna – nadzieja w kibicach rośnie – a potem bum: piłka wycofana do obrońców. Od lewej do prawej, od prawej do lewej, od lewej do prawej... i tak, aż człowiek ma ochotę wyłączyć telewizor i pójść popatrzeć na ścianę, bo tam przynajmniej coś się dzieje.
Nie ma stylu. Nie ma polotu. Nie ma nawet naiwności – a ta bywa w piłce piękna, bo oznacza chęć. Tu nie ma nic. Jak można z takim potencjałem ofensywnym wyglądać tak bezjajecznie? Przecież najprostsza piłka – dośrodkowanie, wrzutka, strzał – to już dziś w Warszawie wygląda jak zakazane zagranie. Lepiej wycofać. Lepiej poczekać. Lepiej nie przeszkadzać.

Spójrzmy na ten kadr: Kapuadi ma piłkę, może zagrać do obrońcy, może do Elitima – ale zaraz przy nich rywale. Rajović schodzi po piłkę, jakby chciał pomóc, tylko że to nie Ronaldinho. On nie zakręci rywalem, on ma uderzać głową w polu karnym, a nie bawić się w rozegranie. I znów tracimy człowieka tam, gdzie jest najbardziej potrzebny.
Nie widzę tu wypracowanych schematów. Nie widzę ścieżek, które prowadzą do bramki. Widzę tylko chaos w rytmie „byle do boku, byle nie stracić”. I nie łudźmy się – to nie są „drobne wpadki”, po których zaraz „zaczniemy grać swoje”. Nie, nie zaczniemy. Bo ten trener jest jednowymiarowy. I taka właśnie jest obecna Legia: rozlazła, marudząca, zmęczona, bez pomysłu, silna tylko w słowach, nie w czynach.
Kiedyś mówiono, że Legia ma charakter zwycięzców. Dziś ma tylko charakterystyczny styl – nudny i wkurzający jak poniedziałkowe poranki.
3. Wyjątek od Reguły
Marcel Reguła dał naszym zawodnikom lekcję futbolu. Szkoda, że w roli nauczyciela wystąpił 18-latek, a w roli uczniów – piłkarze Legii, którzy najwyraźniej zapomnieli, na czym ta gra polega. Młody chłopak z Lubina pokazał, czym jest nowoczesne skrzydło: wejście przed rywala, błysk oka przed dośrodkowaniem, prowadzenie piłki przy nodze zamiast kopania jej na oślep. Reguła wyglądał jak piłkarz z innej ligi, a Kapuadi przy nim jak dziecko w lunaparku, które zgubiło rodziców przy karuzeli.
I tu wchodzi cały na czarno – Leszek Ojrzyński. Trener z łatką „zamordysty”, człowiek od twardej szkoły i głośnych szatni. Ale jest w tym wszystkim coś, czego Legia może mu tylko zazdrościć – on potrafi zbudować zespół. Nie drużynę z nazwisk, tylko ludzi, którzy chcą. W niedzielę Zagłębie jechało na tyłkach, walczyli o każdą piłkę, bo im po prostu zależało. A nam? Nam nie.
Reguła ma 18 lat i widać, że ktoś go prowadzi. A u nas młodzi? U nas młodzi mogą sobie pograć na PlayStation, ewentualnie pojeździć autobusem z pierwszym zespołem. Szans w lidze? Zapomnij. Wojciech Urbański zagrał świetny mecz w pucharze – nagroda? Pięć minut w kolejnych spotkaniach. Tak się nie buduje zawodników, tak się ich zabija w zarodku.
Inny przykład – Jakub Żewłakow. Chłopak, który musi grać, choćby w rezerwach. Ale nie, u nas lepiej, jak młodzi jeżdżą z drużyną i nie grają wcale. Bo przecież najważniejsze, żeby na ławce było „młodzieżowe alibi”. Kuba pokazał się dobrze w sparingu, w meczu z Górnikiem też coś wniósł, ale w kolejnym spotkaniu – cisza. Za to na boisku zjawia się uśmiechnięty Kacper Chodyna, który miał w meczu jedną akcję, kiedy tak przyjął piłkę, że ta od razu wyszła na aut. Czysty symbol obecnej Legii – niby akcja, niby ruch, a kończy się poza boiskiem.
Trener nie buduje zawodników. On ich gasi. I widać to gołym okiem. Wszołek? Regres. Kapustka? Zniknął. Kapuadi? Zagubiony. To nie są ogórki, to piłkarze, którzy pod odpowiednim szkoleniowcem potrafią grać. Ale nie wtedy, gdy każda decyzja jest hamowana przez strach i brak wizji.
Weźmy Kacpra Urbańskiego – naturalny środkowy pomocnik, a u nas gra na skrzydle, gdzie wygląda, jakby ktoś posadził pianino w kuchni. Po co? Dlaczego? To marnowanie potencjału w czystej postaci. Jedynym, który zrobił krok do przodu, jest kontuzjowany Nsame.
4. Złudna kontrola
Ciekawą rzecz powiedział na konferencji prasowej trener Iordanescu. „W piłce chodzi głównie o efektywność. Jeżeli masz 70 procent posiadania piłki – to jest zupełnie nieważne, jeżeli nie strzelasz bramki. Jesteśmy w klubie, który musi wygrywać trofea. Nie można grać futbolu defensywnego, trzeba mieć kontrolę nad meczem i wygrywać. Kontrola bez wykończenia jest nic niewarta.”
Trudno się z tym nie zgodzić. Piękne, mądre słowa. Problem tylko w tym, że Legia od wielu tygodni jest żywym zaprzeczeniem tych słów. Gdy mówi to trener drużyny, która właśnie przegrała z Zagłębiem, mając piłkę przez większość meczu i ani jednego sensownego pomysłu, co z nią zrobić — brzmi to jak samokrytyka, tylko bez świadomości, że to samokrytyka.
70 procent posiadania piłki wygląda pięknie na ekranie w telewizji. Można się nim pochwalić na Twitterze, wrzucić w statystyki, dodać do prezentacji analityków. Tyle że w futbolu nie przyznaje się punktów za kontrolowanie piłki, tylko za to, co się z nią zrobi. A Legia w Lubinie z piłką nie zrobiła nic. Dosłownie. Samobój Szmyta i jedno uderzenie Rajovicia to cały dorobek ofensywny. Reszta to była iluzja dominacji — taka, w której zawodnicy mogą klepać piłkę godzinami, ale nawet nie zbliżają się do pola karnego rywala.
I tu właśnie pojawia się problem. Bo kiedy trener mówi o braku wykończenia, to aż chciałoby się zapytać: a co my właściwie mamy wykańczać? Żeby coś skończyć, trzeba to najpierw zacząć. A Legia od dawna nie zaczyna. Nie inicjuje ataków, nie kreuje przewag, nie ryzykuje prostopadłych podań. To wszystko przypomina granie w kółko w „połowę boiska” — niby mamy piłkę, ale nikt nie wie po co.
Statystyki też potrafią kłamać. Prawie 400 podań? Świetnie. Tylko że z tych czterystu może pięć miało jakikolwiek sens. Jedno, to Urbańskiego do Vinagre, wyglądało jak wypadek przy pracy. Reszta — zwykła futbolowa biurokracja. Klepiemy w obronie, żeby nabić posiadanie, żeby wyglądało, że mamy plan. Ale to nie plan, tylko symulacja gry w piłkę.
A co gorsza — ta złudna kontrola przykrywa fakt, że nawet defensywa, dotąd najmocniejszy punkt Legii, zaczyna pękać. Kiedy w jednym meczu wygląda jak zlepek przypadkowych ludzi, a bramkarz reaguje na piłkę z opóźnieniem, to nie jest już kwestia pecha. To systemowy rozkład.
Iordanescu mówi, że kontrola bez wykończenia jest nic niewarta. Prawda. Tylko że w jego Legii nie ma ani kontroli, ani wykończenia. Jest coś pośrodku — futbol, który wygląda dobrze w Excelu, ale fatalnie na boisku. I w tym wszystkim najgorsze jest to, że zespół zdaje się wierzyć w tę iluzję. Że jak długo mają piłkę, to znaczy, że panują nad meczem. Tymczasem rzeczywistość jest zupełnie inna — to rywal decyduje, gdzie się gra, jak się gra i kto strzela.
Kiedyś Legia potrafiła zdominować przeciwnika pressingiem, intensywnością, rozmachem. Teraz dominuje w jednym — w statystyce podań do najbliższego kolegi. To nie kontrola. To kręcenie się w kółko z piłką, aż przeciwnikowi się znudzi i sam nam ją odda, żebyśmy mogli znów zaczynać od nowa. I tu właśnie tkwi problem. Bo jak długo w klubie, który ma wygrywać trofea, kontrola gry będzie mylona z rzeczywistą przewagą, tak długo wyniki będą wyglądały tak, jak w Zabrzu czy Lubinie. Czyli niby kontrola — ale zero efektu. Bo jak mawiał klasyk, można mieć piłkę cały mecz, a i tak przegrać 0-3.
5. Lustereczko powiedz przecież
Ciekawie o meczu i o tym, o co właściwie ma grać Legia, wypowiedział się obecny reprezentant Polski – Paweł Wszołek. Powiedział, że „czas spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie kilka męskich słów”. No i pięknie. Słowa brzmią jak z trailera do filmu motywacyjnego: twardo, konkretnie, odpowiedzialnie. Problem w tym, że my ten film oglądamy co sezon. I zawsze kończy się tak samo – dramatem, bez happy endu.
Nie zrozumcie mnie źle – nie mam nic do Wszołka, bo on akurat ma prawo mówić o lustrach. Czasem naprawdę próbuje coś zmienić, ciągnąć grę, szarpać. Ale kiedy słyszę to po raz kolejny, mam wrażenie, że to jakaś legijna tradycja – raz w roku ktoś ze starszyzny wychodzi i mówi o lustrze, o walce, o ambicji. Potem przychodzi weekend i znowu oglądamy to samo: dreptanie, zero emocji, zero chęci, zero dumy. I może faktycznie się czepiam słówek. Może to tylko fraza, taka jak „musimy wyciągnąć wnioski” czy „trzeba zapomnieć o tym meczu i iść dalej”. Ale niech ktoś mi wytłumaczy, jak to możliwe, że piłkarze Legii – klubu z największym budżetem, zapleczem, stadionem, kibicami i aspiracjami – dopiero po kilku gwizdach zaczynają rozumieć, że coś nie gra (chociaż niektórzy prosili, by nie gwizdać!).
Warunki mają jak w bajce. Świetny ośrodek, profesjonalne zaplecze, media na skinienie palcem, pensje, o których połowa ligi może pomarzyć. A mimo to wygląda to, jakby każdy z nich zapomniał, że tu się nie przychodzi tylko po to, żeby być. Tu się przychodzi, żeby wygrywać. Tylko że to wymaga czegoś, czego nie da się kupić – ambicji, woli walki. Tego, żeby po porażce bolało, a nie tylko żeby ładnie brzmiało na konferencji. Bo jak słyszę, że „trzeba zapierdzielać”, to mam ochotę zapytać: a kiedy dokładnie planujecie zacząć?
I to jest w tym wszystkim najbardziej absurdalne – że co roku powtarzamy te same frazesy. Lustro, męskie słowa, refleksja, reakcja. A potem boisko pokazuje, że to nie lustro jest problemem, tylko brak odbicia. Bo nie ma w nim drużyny, tylko zbiór nazwisk, które coraz mniej przypominają Legię z ambicjami.
I jasne, najłatwiej jest teraz zrzucić wszystko na trenera. Bo to on wystawia skład, on odpowiada za przygotowanie, on wymyśla taktykę. Ale na boisku grają piłkarze. To oni mają w nogach decyzje, których trener za nich nie podejmie. To oni mogą pobiec szybciej, włożyć nogę, pomyśleć, podać prosto, a nie w poprzek. To oni mogą pokazać, że im zależy. Bo dziś Legia to nie tylko problem Iordanescu. To problem mentalności całej szatni, w której wygodnie jest po prostu być zawodnikiem Legii, a nie walczyć jak zawodnik Legii.
I może właśnie dlatego gwizdy bolą. Bo przypominają, że kibice mają pamięć dłuższą niż piłkarze. Że wiedzą, czym jest ten klub, nawet jeśli piłkarze chwilowo o tym zapomnieli. Legii nie przystoi być drużyną, która dopiero po porażkach odkrywa, że warto się starać. Legia powinna być tą, która stawia standard.
Kamil Dumał
