Punkty po meczu z Szachtarem Donieck
Nareszcie; nie do powtórzenia; zmarnowane kontrataki; straty piłek; problemy na skrzydłach - to najważniejsze punkty po czwartkowym meczu w fazie ligowej Ligi Konferencji, w której Legia Warszawa w Krakowie pokonała 2-1 ukraiński Szachtar Donieck.
1. Nareszcie
W końcu Legia wygrała. Nareszcie można napisać, że coś drgnęło, że uaktywniły się dawno niewidziane cechy, które przez ostatnie tygodnie zdawały się całkowicie zaginąć. Podopieczni trenera Edwarda Iordănescu wreszcie zaczęli biegać – i to nie bezmyślnie, nie w chaosie, ale z głową i z planem. W poprzednich meczach bywało, że biegali dużo, ale bez celu, jakby każdy grał w innej drużynie. Tym razem wreszcie widać było zrozumienie, współpracę i wspólny pomysł.
Legia nie ruszyła na rywala na hurra, nie próbowała wymuszać wydarzeń, lecz cierpliwie czekała, by uderzyć w odpowiednim momencie. Zamiast bezładnego pressingu pod polem karnym przeciwnika, zobaczyliśmy przemyślaną pracę w środkowej strefie boiska. To tam drużyna odzyskiwała piłkę, tam wymuszała błędy, tam zaczynała swoje akcje.
Największą różnicę widać było w zaangażowaniu. W końcu w zespole pojawiła się iskra – ta, która odróżnia drużynę mającą tylko nazwę od tej, która ma charakter. Piłkarze walczyli o większość piłek, nie odpuszczali żadnej sytuacji, gonili przeciwnika, doskakiwali, blokowali, asekurowali. Była w tym złość sportowa i chęć pokazania, że ostatnie tygodnie nie przekreślają ich jako zespołu. Każdy centymetr boiska był ważny, każda piłka miała znaczenie. I to właśnie ta walka – może nawet bardziej niż bramki – była sygnałem, że Legia wraca do życia.
To była zupełnie inna Legia niż w spotkaniach z Górnikiem Zabrze czy Zagłębiem Lubin. Tamte porażki bolały, bo brakowało w nich wszystkiego – energii, wiary, pomysłu. Teraz pojawiły się wszystkie te elementy, które stanowią fundament sukcesu: koncentracja, determinacja i zespołowość. Ważnym elementem była też zmiana podejścia do posiadania piłki. Według danych Sofascore, Legia miała ją przy nodze zaledwie przez około 30% meczu – a mimo to, paradoksalnie, to ona sprawiała wrażenie drużyny bardziej kontrolującej przebieg wydarzeń. Nie chodzi o to, by piłkę mieć długo, ale by wiedzieć, co z nią zrobić. Legia potrafiła cierpieć bez piłki, ale też mądrze wykorzystywać momenty, kiedy ją miała. To dojrzałość, której brakowało wcześniej.
Czy to oznacza, że Legia wraca na właściwe tory? Jeszcze za wcześnie, by to stwierdzić z pełnym przekonaniem. Ale jeśli drużyna utrzyma ten poziom zaangażowania i koncentracji, jeśli nie uzna, że jedno zwycięstwo wszystko załatwia – to jest duża szansa, że to nie był przypadek. Bo przecież w tej Legii potencjał zawsze był. Brakowało tylko iskry, która zamieniłaby chaos w drużynę. I być może właśnie teraz, po tej wygranej, ta iskra wreszcie zapłonęła. Czyli jednak się da.
2. Nie do powtórzenia
Trzeba przyznać, że występ Rafała Augustyniaka w tym meczu można ocenić na pełne 10/10. Dwie przepiękne bramki, które zapewniły wygraną Legii, to coś, czego chyba nikt się nie spodziewał. Takie trafienia nie zdarzają się często – a już na pewno nie w jednym spotkaniu. Oba uderzenia miały w sobie coś wyjątkowego: pewność, technikę i odwagę, której często w naszej drużynie brakuje.
Zwłaszcza że Legia od dawna nie słynie z bramek z dystansu. Ostatni gol bezpośrednio z rzutu wolnego? Trzeba się cofnąć aż do marca 2024 roku, kiedy Josué trafił w meczu z Piastem Gliwice. Od tamtej pory stałe fragmenty gry były raczej źródłem frustracji niż radości. Aż do teraz. Bo to, co zrobił Augustyniak przy golu na 2-1, można spokojnie nazwać jednym z najpiękniejszych trafień sezonu. Precyzja, siła, pewność – strzał idealny.
Ale nie tylko gole robią wrażenie. "Augusta" trzeba pochwalić również za postawę w meczu z Szachtarem. Pokazał tam, że potrafi być nie tylko egzekutorem, ale i solidnym defensywnym pomocnikiem. Umiejętnie schodził między stoperów, wspierał ich w rozegraniu i asekuracji. Grał z chłodną głową, a jego ustawienie często ratowało drużynę przed groźnymi kontrami. To był Augustyniak, jakiego chcielibyśmy oglądać co tydzień – zdeterminowany, skupiony, po prostu lider środka pola.
Oczywiście można mieć do niego pewne pretensje przy straconej bramce, gdy piłka po dośrodkowaniu przeleciała tuż nad jego głową. Ale w tej akcji zawiodło kilku zawodników, nie tylko on. To nie był indywidualny błąd, lecz efekt braku koncentracji całej formacji defensywnej.
Co ciekawe, ostatnio dyrektor sportowy Legii, Michał Żewłakow, powiedział, że inni piłkarze, jak Rafał Augustyniak, Bartosz Kapustka czy Marco Burch będą rozmawiać z klubem o przedłużeniu kontraktu, kiedy to udowodnią swoją wartość. Jak widać, taka motywacja zadziałała błyskawicznie. Były piłkarz m.in. Widzewa Łódź odpowiedział na to w najlepszy możliwy sposób: na boisku, strzałami, które dały trzy punkty.
Pozostaje pytanie, czy to tylko przebłysk, czy początek stabilnej formy. Bo w przypadku Augustyniaka już nie raz bywało tak, że po jednym świetnym meczu przychodziły dwa, trzy słabsze występy.
3. Zmarnowane kontrataki
Oprócz dwóch fenomenalnych bramek Rafała Augustyniaka, Legia stworzyła sobie zaledwie dwie naprawdę groźne sytuacje pod bramką Kiriła Fesiuna. Najpierw strzał Pawła Wszołka, który poszybował tuż nad poprzeczką, a później świetna interwencja bramkarza Szachtara po uderzeniu głową Colaka. I to właściwie wszystko, jeśli chodzi o klarowne okazje. Zbyt mało, by mówić o pełnej dominacji, ale wystarczająco, by wygrać.
Największy problem Legii nie leżał jednak w braku odwagi, lecz w fatalnym wykorzystywaniu kontrataków. W pierwszej połowie kilkukrotnie udało się odebrać piłkę w środkowej strefie boiska i ruszyć z groźną akcją, ale niemal za każdym razem coś szwankowało. Albo podanie było niecelne, albo decyzja o jego kierunku – spóźniona. Gdy piłka trafiała na skrzydła, brakowało dokładnych dośrodkowań. Klasyczny przykład? Sytuacja, w której Wszołek zbyt mocno dograł do Rajovicia, przez co Duńczyk nie zdołał opanować piłki w polu karnym.
Takich akcji było zdecydowanie za dużo. Widać było, że piłkarze mają pomysł, ale nie zawsze potrafią go zrealizować w odpowiednim tempie i z odpowiednią precyzją. Zbyt często zawodziły podstawowe elementy – proste podania, przyjęcia, komunikacja. W tym aspekcie zdecydowanie przodował Mileta Rajović, który momentami wyglądał tak, jakby grał na innych falach niż reszta drużyny. Skrzydłowi również mieli swoje problemy – brakowało im chłodnej głowy i lepszej finalizacji.
Szkoda, bo Legia bardzo dobrze odbierała piłkę w środku pola, co wielokrotnie mogło stać się początkiem groźnych ataków. Niestety, zbyt często brakowało dokładności w drugiej fazie akcji. To element, który trzeba poprawić, jeśli drużyna Iordănescu ma iść w górę tabeli i grać o coś więcej niż tylko chwilowe oddechy po kryzysie.

4. Straty piłek
W drugiej połowie Legia wyraźnie oddała inicjatywę Szachtarowi. Zespół cofnął się zbyt głęboko i przez długie fragmenty meczu spędzał czas na własnej połowie. W takich momentach szczególnie przydaje się umiejętność utrzymania się przy piłce w ofensywie, by złapać oddech, przesunąć formacje i wybić rywala z rytmu. Niestety, Legia tego nie potrafiła. Piłkarze z Łazienkowskiej zbyt często tracili piłkę w banalny, wręcz dziecinny sposób, oddając ją rywalowi bez żadnego przymusu.
Niby to drobiazg, ale wznowienia gry od własnej bramki w wykonaniu Legii to wciąż mały koszmar. Na kilkanaście prób tylko jedna czy dwie kończyły się dokładnym podaniem do kolegi z drużyny. Reszta – albo lądowała w aucie, albo trafiała wprost pod nogi przeciwników. Kacper Tobiasz w tym aspekcie niestety nie pomaga zespołowi. Jego wybicia są często nieprzemyślane, zbyt mocne lub źle kierowane. W efekcie drużyna zamiast zyskać chwilę spokoju, musi ponownie biegać po całym boisku, by odzyskać piłkę i spróbować od nowa.
W utrzymaniu się przy piłce sporo do zrobienia ma też Mileta Rajović. Napastnik tej postury powinien potrafić przytrzymać piłkę z przodu, przepchnąć się z rywalem, zagrać do najbliższego – dać obronie moment na złapanie oddechu. Niestety, w tym meczu tego nie widzieliśmy. Rajović zbyt łatwo tracił piłkę, nie potrafił skutecznie zastawić się ani wymusić faulu.
Nie pomagali również skrzydłowi. Zbyt często posyłali piłkę na oślep, bez rozeznania, czy ktokolwiek jest ustawiony w odpowiednim miejscu. W efekcie akcje kończyły się stratami, a zespół tracił rytm. Jeśli Legia chce mądrze rozgrywać takie mecze, jak ten z Szachtarem, musi bardziej szanować piłkę. Oddawanie jej bez sensu tylko zwiększa obciążenie dla obrony i zmusza zespół do niepotrzebnego biegania. Przy odrobinie cierpliwości i lepszej organizacji można by było zyskać znacznie więcej – spokój, kontrolę i pewność siebie. Bo mecz wygrywa się nie tylko walką i pressingiem, ale też rozsądkiem w momentach, gdy trzeba po prostu… utrzymać się przy piłce.
5. Problemy na skrzydłach
Kiedy zobaczyłem, kto ma zagrać na skrzydłach, od razu wiedziałem, że może być ciężko – i, niestety, miałem rację. Kacper Chodyna i Ermal Krasniqi byli chyba najsłabszymi zawodnikami Legii w meczu z Szachtarem. Straty, błędy, chaos – w ofensywie ich akcji można by szukać z lupą. Ale nawet nie to było najgorsze. Najbardziej raziło podejście: brak zaangażowania, odpuszczanie pojedynków, granie „na alibi”. Parę razy piłka poleciała do przodu na oślep, może coś się uda – tylko że w piłce to tak nie działa.
I wtedy na boisku pojawił się Jakub Żewłakow. Chłopak, który w kilka minut pokazał obu, jak powinien wyglądać skrzydłowy w Legii. Walczył, biegał, potrafił przyjąć piłkę, wywalczył rzut wolny, po którym padła bramka. Potem mógł jeszcze zaliczyć asystę, ale spróbował uderzenia z dystansu – i dobrze, bo przynajmniej coś się działo.
I tu wraca odwieczne pytanie: dlaczego ci, którzy dają argumenty, żeby grać, siedzą na ławce, a ci, którzy zawodzą, wciąż mają miejsce w jedenastce? Rozumiem, że trener Iordanescu ceni doświadczenie, ale chyba ważniejsze od metryki jest to, kto faktycznie daje jakość na boisku. Bo od samego wpisania do protokołu jeszcze nikt meczu nie wygrał.
Kamil Dumała
