Punkty po meczu z Widzewem Łódź
Znów remis; walczyli; niewykorzystane sytuacje; dwa ciała obce; zmiany - to najważniejsze punkty po niedzielnym meczu Legii Warszawa z Widzewem Łódź, w którym padł remis 1-1.
1. Znów remis
Legia musi w końcu odpowiedzieć sobie — zarówno piłkarze, jak i cały zarząd — o co tak naprawdę chce walczyć w tym sezonie. Puchar Polski już przepadł, Liga Konferencji to wciąż walka, a w lidze sytuacja jest, delikatnie mówiąc, daleka od dobrej. Na moment pisania tego tekstu Legia traci cztery punkty do miejsc dających awans do europejskich pucharów, mając jeden mecz zaległy. Z drugiej strony, nad strefą spadkową ma tylko siedem punktów przewagi. I tu pojawia się zasadnicze pytanie — co dziś w tej drużynie pozwala wierzyć, że walka o puchary jest realna?
Zespół jest w totalnej rozsypce. Trenera brak, a nawet jeśli nowy szkoleniowiec pojawi się w najbliższych dniach, nie ma żadnej gwarancji, że zdoła ulepić coś sensownego z tej grupy zawodników. Bo choć uważam, że sama kadra nie jest zła, to w tej chwili wygląda jak przypadkowy zlepek ludzi bez celu, charakteru i liderów. Do tego dochodzi brak napastnika, który potrafiłby odpowiednio ustawić się w polu karnym, przyjąć, odegrać, wstrzelić piłkę tam, gdzie trzeba. Problemów jest mnóstwo — od kondycji fizycznej po psychikę, od błędów w defensywie po chaos w ataku.
A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie widać nawet najmniejszego światełka w tunelu. Nic nie wskazuje na to, że nagle coś się odmieni, że drużyna odpali, że zacznie wyglądać jak zespół z ambicjami. Remis z Widzewem nie pomógł, a wręcz jeszcze mocniej podkreślił bezradność Legii. Po raz kolejny wynik rozczarował, a z każdym tygodniem meczów do rozegrani abędzie coraz mniej.
Dziś w Legii jest więcej pytań niż odpowiedzi. I jeśli nikt nie zacznie na nie odpowiadać — nie tylko słowami, ale przede wszystkim czynami — to nawet te cztery punkty straty do pucharów mogą wkrótce zmienić się w czternaście. A wtedy znów przyjdzie nam mówić nie o ambicjach, lecz o wstydzie.
2. Walczyli
Pewnie się narażę niektórym, ale trzeba to powiedzieć wyraźnie — jedna z rzeczy, która faktycznie zmieniła się w grze Legii w meczu z Widzewem, to waleczność. Oczywiście nie wszyscy jechali na tyłkach, nie każdy walczył na sto procent, ale u wielu zawodników po raz pierwszy od dawna było widać coś, co kibice nazywają sercem do gry. Zaangażowanie, determinację, chęć wywiezienia z Łodzi czegokolwiek, co można byłoby nazwać punktem zaczepienia na przyszłość.
Tak, mecz nie porwał. Strzałów było jak na lekarstwo, głównie w pierwszej połowie. Ale w końcu widać było, że Legia chce grać inaczej. Bardziej bezpośrednio, szybciej, z próbą przedarcia się pod pole karne rywala, zamiast tej wiecznej zabawy w hokejowe rozgrywanie piłki od lewej do prawej i z powrotem. Widziałem drużynę, która chciała coś zmienić. Może nie zawsze wychodziło, może momentami brakowało jakości, ale pierwszy raz od dawna nie brakowało chęci.
I wiem, że to brzmi jak wymagania wobec drużyny z dolnych rejonów tabeli — cieszyć się z samej walki, z zaangażowania, z tego, że komuś się chciało. Ale taka właśnie dziś jest Legia: średnia, żeby nie powiedzieć słaba. Zespół, który nie jest już w stanie narzucać swojego stylu, ale dopiero próbuje go odnaleźć. Walka i ambicja to dopiero pierwszy krok. Żeby w końcu zacząć wygrywać, trzeba dołożyć do tego boiskową mądrość, chłodną głowę i piłkarską jakość. Bo samą wolą walki można zremisować z Widzewem, ale nigdy nie wygra się z własnymi słabościami.
Kacper Urbański">3. Niewykorzystane sytuacje
Patrząc na to, ile sytuacji podbramkowych miała Legia w meczu z Widzewem, naprawdę trudno zrozumieć, jakim cudem strzeliła tylko jednego gola. W pierwszej połowie to powinno być przynajmniej 2-0. Piłkę w siatce mogli umieścić Kacper Urbański, Bartosz Kapustka czy Radovan Pankov – i w każdej z tych akcji zabrakło dosłownie centymetrów, odrobiny szczęścia albo po prostu chłodnej głowy. Raz obrońcy stali jak mur, innym razem świetnie interweniował bramkarz gospodarzy.
Druga połowa to już był popis nieskuteczności w wykonaniu legionistów. Okazje mieli Mileta Rajović, dwukrotnie Wojciech Urbański, Kacper Urbański czy Krasniqi – ale żadna z nich nie zakończyła się golem. I to jest właśnie ta kolejna największa bolączka Legii w tym sezonie. Możesz stworzyć pięć, sześć, siedem sytuacji – ale jeśli żadnej nie wykorzystasz, nie możesz marzyć o zwycięstwach.
To nie jest problem jednego meczu. Wystarczy przypomnieć spotkanie z Pogonią Szczecin w Pucharze Polski. Tam też były okazje, też brakowało zimnej krwi, a rywal – jak to często bywa – wykorzystał wszystko, co miał. Dlatego może najwyższy czas, by w planie treningowym Legii znalazły się zajęcia z uderzeń na bramkę. I to nie raz na miesiąc, tylko regularnie. Bo momentami wygląda to tak, jakby legioniści bali się strzelać, a kiedy już się odważą, piłka ląduje w rękach bramkarza, na bandach reklamowych albo wysoko nad poprzeczką.
Widzew też miał swoje dwie czy trzy okazje, ale różnica polegała na tym, że tam, gdzie zawodziła defensywa, w porę reagowali Kacper Urbański czy Goncalves, a w jednej z sytuacji kapitalnie spisał się Kacper Tobiasz. Tylko że Legia nie może w każdym meczu liczyć wyłącznie na interwencje bramkarza czy szczęśliwe wybicia. Jeśli ten zespół naprawdę chce wrócić na właściwe tory, musi nauczyć się kończyć to, co sam sobie wypracuje.
4. Dwa obce ciała
Legia znów grała, jakby miała dwóch zawodników mniej. Niestety – Kacper Chodyna i Mileta Rajović to dziś dwa obce ciała w składzie „Wojskowych”. Ich obecność na boisku nie wnosi niczego pozytywnego, a momentami wręcz ciągnie zespół w dół. Rajović ponownie zawiódł – był niewidoczny, tracił piłki, nie potrafił się odnaleźć w żadnym momencie meczu. Przez cały swój pobyt na boisku miał zaledwie 11 kontaktów z piłką – to mniej niż bramkarz, Kacper Tobiasz. To wstyd, bo sprowadzono go nie za grosze, lecz za konkretną sumę, która dziś wygląda jak pieniądze wyrzucone w błoto. Jego największy problem? Brak czucia gry i kompletny chaos w polu karnym. Zamiast być napastnikiem, który poluje na piłki, on wygląda jak zawodnik, który sam nie wie, gdzie powinien stać.
Chodyna z kolei znów zagrał bez przekonania – spóźniony, bez błysku, bez energii. Każdy jego występ coraz bardziej potwierdza, że nie jest w stanie odnaleźć się w tej drużynie. Czas przestać udawać, że wszystko jest w porządku – Legia potrzebuje zmian. Potrzebuje ludzi, którzy zostawią serce na boisku, a nie będą tylko statystami. Bo dziś obaj – Rajović i Chodyna – bardziej przeszkadzają niż pomagają, co widać nie tylko w liczbach, ale i w reakcjach ich kolegów z drużyny. Widać zawód, frustrację, a momentami nawet bezsilność. A to najgorszy sygnał – bo kiedy zespół zaczyna mieć dość swoich partnerów, oznacza to, że w środku zaczyna się coś psuć.
5. Zmiany
Na plus należy zapisać zmiany, które wreszcie tchnęły w Legię odrobinę życia. Zarówno Wojciech Urbański, Juergen Elitim, jak i Ermal Krasniqi ożywili ofensywę „Wojskowych” i pokazali, że w tym zespole wciąż drzemie potencjał. Urbański miał dwie znakomite okazje, które niestety zmarnował, ale w jego grze widać było energię, determinację i głód. To zawodnik, który chce — walczy, szuka gry, a dobre występy w Europie nie były przypadkiem. Coraz trudniej zrozumieć, dlaczego tak rzadko dostaje szanse w lidze, skoro za każdym razem daje impuls drużynie.
Elitim, mimo ostatnich słabszych tygodni, po wejściu na boisko przypomniał, że jest piłkarzem z klasą. Walczył, próbował kreować, był aktywny — taki właśnie Elitim jest Legii potrzebny. Natomiast prawdziwym zaskoczeniem okazał się Ermal Krasniqi. Zawodnik, którego już wielu skreśliło, tym razem zagrał jak odmieniony. Wszedł bez kompleksów, większość akcji przechodziła przez jego stronę, nie bał się pojedynków, wygrał pięć z siedmiu dryblingów i do tego zdobył przepiękną bramkę na 1:1. Wreszcie pokazał, dlaczego został sprowadzony do Legii — odważny, dynamiczny, skuteczny. Jeśli ktoś zasłużył na miejsce w wyjściowej jedenastce kosztem Kacpra Chodyny, to właśnie on.
Na boisku pojawił się także Colak, który jednak wyglądał na zagubionego i wciąż daleki jest od formy, jakiej się po nim spodziewano. Za to Jakub Żewłakow wniósł sporo świeżości – poruszał się z luzem, rozruszał ofensywę i zaliczył asystę drugiego stopnia przy golu Krasniqiego. To kolejny przykład młodego zawodnika, który swoją grą pokazuje, że zasługuje na więcej. Bo trudno zrozumieć, dlaczego tacy gracze siedzą na ławce, podczas gdy na boisku męczą się ci, którzy dawno już powinni ustąpić miejsca młodym i głodnym.
Kamil Dumała
