Andrzej Pstrokoński - fot. Bodziach / Legionisci.com
REKLAMA

Pstrokoński: Nikt nie może zawłaszczyć sobie nazwy Legia cz. I

Bodziach - Wiadomość archiwalna

Jeśli przyrównać Andrzeja Pstrokońskiego do któregoś z piłkarzy Legii, mogliby to być jedynie Lucjan Brychczy i Kazimierz Deyna. "Dzisiaj ludzie podziwiają Kobe Bryanta, kilka lat temu Michaela Jordana, mniej więcej w tym stylu grałem w 1961 roku z Lechem, zapewniając Legii mistrzostwo Polski" - mówi w rozmowie z Legionisci.com Andrzej Pstrokoński, który jako pierwszy został włączony do Galerii Sław Koszykarskiej Legii.

W barwach koszykarskiej Legii rozegrał najwięcej spotkań ze wszystkich graczy w długiej historii naszego klubu. Zdobył z nią wszystkie siedem mistrzostw Polski oraz dwa krajowe puchary. 200 razy reprezentował barwy narodowe, pięciokrotnie uczestnicząc w Mistrzostwach Europy, na których zdobył dwa medale, i dwukrotnie w Igrzyskach Olimpijskich. Jako zawodnik Legii został wybrany do reprezentacji Europy na mecz z Realem Madryt.

Przed laty chciały go mieć w swoich szeregach najlepsze kluby Europy oraz NBA. Został w Legii, bo wówczas wyjazd zagraniczny był niemożliwy. Ukoronowaniem jego kariery zawodniczej było zdobycie zdobycie mistrzostwa Polski w 1969 roku, kiedy jego rzut z ponad połowy boiska (!) równo z końcową syreną zapewnił Legii ostatni do tej pory tytuł mistrzowski. Grałby przynajmniej rok dłużej, ale kontuzja ręki sprawiła, że skupił się na trenowaniu - najpierw kobiecej reprezentacji Polski, z którą osiągnął pierwszy powojenny sukces, następnie Legii, a później męskiej reprezentacji Polski. W Legii pełnił także inne funkcje, a swojemu jedynemu klubowi pozostał wierny do dziś. Poniżej pierwsza część rozmowy z niesamowitą osobą - Andrzejem Pstrokońskim.

Jak zaczęła się Pańska przygoda z koszykówką?
- Moja zabawa z koszykówką rozpoczęła się od tego jak poszedłem na początku lat 50. na mecz na kortach Legii, w którym grała akademicka drużyna Brazylia. W ich zespole grał Brito, który umiał więcej niż nasi gracze i bardzo mi się spodobał. Zaczęliśmy naśladować go w parku szkolnym. Przy boiskach wypożyczało się wtedy piłki i tam grała cała grupa osób, która później trafiła do Legii i Polonii w I lidze. W międzyczasie jako uczniowie podlegaliśmy znanemu profesorowi Paruszewskiemu, który w MDK utworzył grupę młodych koszykarzy w wieku 13-15 lat. Reprezentowaliśmy Imkę, później MDK przy Konopnickiej. Na tej sali zaczynaliśmy ćwiczyć. Rozegraliśmy tam parę meczów, nawet raz byliśmy na wyjeździe w Łowiczu. Grupa z MDK zapisała się do Legii i stanowiła jakieś 60% grupy w Legii. W Legii nie zawsze wtedy było z kim trenować, brakowało trenerów. Ćwiczyliśmy czasem ze starszą od nas grupą, która zdobyła wicemistrzostwo Polski juniorów, co było wtedy sporym sukcesem.

Ja właściwie jako junior nie grałem. Ten okres jakby pominąłem, trafiając od razu do pierwszej drużyny Legii jako najmłodszy zawodnik tego zespołu. Pod wodzą Tadeusza Ulatowskiego, późniejszego rektora AWF-u trenowałem już z pierwszą drużyną. Tak się zaczęła moja przygoda z Legią, która trwa do dzisiaj - całe życie grałem w jednych barwach.

Legia na początku lat 50. trenowała w sali przy ul. Konopnickiej?
- Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale wtedy sal w Warszawie praktycznie nie było. Była sala MDK, w której rozgrywało się mecze ligowe, nawet międzynarodowe, ale to była sala niespełniająca odpowiednich norm wymiarowych. Jako Legia zagraliśmy tam kilka spotkań. Najczęściej trenowaliśmy na AWF-ie. Tam jednak mieliśmy zajęcia dopiero ok. godziny 20 lub 20:30. Ja mieszkając na Mokotowie, chodząc do szkoły, miałem problem. Niełatwo było zmieścić się do tramwaju, więc wisiało się na buforze, a z treningów wracałem po godzinie 23. Rano trzeba było iść do szkoły. Natomiast innym razem trening wyznaczono np. na godzinę 13 i trzeba było wybierać - iść do szkoły, czy na trening.

Mecze ligowe też graliście na AWF-ie?
- Przez krótki czas tak. Ale około 1956 roku otrzymaliśmy wyremontowaną salę na ulicy 29 Listopada. Tam już zaczęliśmy trenować i grać mecze. Sala ta dla kibiców była słaba, bo mieściła zaledwie 150 osób, a na nasze mecze chciało się dostać kilka tysięcy kibiców. W większości wpuszczano tylko rodziny i niewielką część chętnych i przed wejściem działy się dantejskie sceny. To zmusiło władze klubu, żeby przenieść się do hali Mirowskiej. Tam trenowaliśmy i graliśmy mecze przez dobrych kilka lat.

Hala Mirowska mogła pomieścić więcej kibiców, ale czy dla zawodników również była taka dobra?
- Warunki do uprawiania koszykówki były tam fatalne. Zimą było tam potwornie zimno, szczególnie podczas treningów. Często musieliśmy trenować w dresach oraz rękawiczkach, bo ręce grabiały. W trakcie meczów było trochę lepiej - ludzie wnosili trochę ciepła, a do tego włączano dmuchawę, żeby trochę ogrzać pomieszczenie. Teraz w Polsce sal jest do wyboru do koloru - w Łodzi, Trójmieście... Zazdrość bierze.

Hala Mirowska, choć większa, to często również nie była w stanie pomieścić wszystkich chętnych.
- Na mecz z Realem Madryt w Pucharze Europy kordony policji stały koło hali Mirowskiej, policjanci jeździli na koniach pomiędzy linami - coś takiego widziałem po raz pierwszy w życiu. A wszystko po to, by nie dopuścić kibiców przed halę, bo przyszło ich przynajmniej dwukrotnie więcej niż hala była w stanie pomieścić. A na mecze wtedy wpuszczano mniej więcej 4 tysiące. To samo było przy okazji naszego meczu z Amerykanami - dzikie tłumy chciały zobaczyć to spotkanie, ale wejść mogli tylko nieliczni. To samo było zresztą podczas meczów na AWF-ie, gdzie trudno było się pomieścić na trybunach. To były zupełnie inne czasy... a niedawno Polonia w ekstraklasie nie była w stanie wypełnić małej hali przy Obozowej.

Sposób zachowania kibiców na pewno się zmienił?
- Było kulturalniej niż dzisiaj. Zdarzały się co prawda jakieś pojedyncze incydenty, np. w Nowej Hucie zawodnik został opluty przez kibica, ale to miało miejsce wyjątkowo rzadko. Na naszych meczach pojawiał się Holoubek, Łazuka, Starostecka i inne znane osoby. Wszyscy przychodzili, żeby obejrzeć dobre spotkanie. Tak więc jak zobaczyłem ostatnio, że na meczu Legii w III lidze pojawiło się 1300 osób i stworzyli świetną, kulturalną atmosferę na trybunach, to bardzo się ucieszyłem.

Tyle, że Legia gra w niskiej klasie rozgrywkowej...
- No niestety, ale od czegoś trzeba zacząć. Oddaję cześć tym ludziom, którzy zaczynają to tworzyć.

Pan czynił starania, żeby Legia ponownie była jedna. Są na to szanse?
- Przez wiele lat byłem prezesem Koła Seniorów Legii. Całej Legii - piłkarzy, pięściarzy, bokserów, koszykarzy, szermierzy itd. Po dzień dzisiejszy to Koło istnieje. Gdy wspominamy dawne czasy, to Legia była jednym z największych klubów świata. A teraz doprowadzono do tego, że tego klubu właściwie nie ma. Są sekcje i jakiś podmiot ma decydować, czy ona ma prawo grać z herbem Legii... Walczyliśmy o to, że Legia jest dobrem Legii, a nie piłki nożnej. A piłka, a dokładniej właściciele tej sekcji, zawłaszczyli sobie Legię jako nazwę. Teraz sekcja piłkarska domaga się, by pozostałe sekcje płaciły np. 200 złotych rocznie za używanie nazwy i herbu. Temu trzeba się sprzeciwić, bo w ten sposób przyznamy się, że hasłem "Legia" dowodzi piłka nożna. Koło Seniorów zawsze starało się, by nikt nie zawłaszczył sobie nazwy "Legia". Koszykarska, jeździecka czy szermiercza Legia to taka sama Legia jak ta piłkarska. Jestem za tym, by Legia znów stworzyła się jako klub. Rozumiem, że są osobne stowarzyszenia zarządzające sekcjami, ale dlaczego ma nie być jedności i jednego kierownictwa całego klubu? Wiem, że trudno będzie do tego doprowadzić, ale trzeba czynić próby.

Pamięta Pan swój debiut w Legii?
- Pierwsze mecze rozegrałem w 1954 roku, mając 18 lat. Latem na kortach Legii odbywała się wtedy Spartakiada, grały Gwardia, AZS, CRZZ. Na boisko wpuścił mnie trener Ulatowski. Tymczasem Józef Żyliński, były reprezentant Polski w koszykówce, późniejszy trener ŁKS-u, wtedy już starszy pan, mówi do mnie '... jak się ruszysz w tę stronę, to oberwiesz gnoju jeden'. Trochę się wystraszyłem, ale po chwili minąłem go raz i drugi, zdobyłem punkty, a on o mało nie zabił mnie spojrzeniem. Od razu nauczyłem się, żeby się nie bać na boisku.

Szybko awansował Pan do pierwszej drużyny i osiągnął niesamowite sukcesy. Od początku był Pan wyróżniającym się zawodnikiem i wróżono Panu wielką karierę?
- Pamiętam, że w 1957 roku jak grałem na Mistrzostwach Europy w Sofii, po meczu z ZSRR, który wtedy był potęgą, Litwin Stonkus wziął mnie na bok i powiedział, że będę wielkim graczem. Udzielił mi wtedy kilku rad, które pamiętam do dziś. I jak się okazało miał rację, bo trafiłem do reprezentacji Europy.

Mecze wyglądały wtedy zupełnie inaczej niż dzisiaj.
- Wtedy koszykówka miała jeszcze zupełnie inne przepisy - można było trzymać piłkę nawet 20 minut, jakby komuś się udało. Regularnie zdarzała się więc gra na czas.

W 1956 roku Legia zdobyła mistrzostwo Polski - grał Pan w tej drużynie?
- Wchodziłem na boisko - tak można powiedzieć. Znajdowałem się w szerokiej kadrze drużyny, ale nie byłem jeszcze graczem pierwszej piątki. Na boisko wchodziłem, ale stosunkowo rzadko. Co ciekawe już w tamtym czasie byłem także w szerokiej kadrze reprezentacji Polski, w której było ok. 20 nazwisk. W 1956 roku na Skrze odbył się turniej, w którym wzięły udział m.in. Legia, reprezentacja Polski i Jugosławia. Ja grałem wtedy głównie w Legii, ale grałem wtedy, choć trochę mniej, również w reprezentacji, np. w meczu z Jugosławią.

Szybko awansował Pan do pierwszej piątki reprezentacji Polski?
- 1956 roku na stadionie X-lecia przy 20-30 tysiącach ludzi odbył się mecz koszykówki z Amerykanami, Seattle Butchers'. To było zaraz po powrocie reprezentacji z Bolonii, gdzie mnie akurat nie było. To była pierwsza tego typu wizyta amerykańskich koszykarzy w Polsce. Wtedy po raz pierwszy znalazłem się w pierwszej piątce reprezentacji. Na trybunach obecna była moja rodzina, sporo kolegów ze szkoły. Trener Maleszewski tego dnia pierwszą piątkę ustalił tuż przed meczem. Zawsze ustalane to było w szatni, a tym razem już staliśmy po rozgrzewce i on wskazał kto zacznie spotkanie. Wskazał też na mnie. Byłem bardzo zaskoczony. Wszedłem w pierwszej piątce reprezentacji Polski, zdobyłem 11 czy 12 punktów. Na trybunach był szał, bo walczyliśmy z Amerykanami, którzy mieli nas zgnoić, a graliśmy jak równy z równym. Warto dodać, że w zespole Amerykanów było dwóch Olimpijczyków. Po tym meczu we wszystkich gazetach pisano o mnie jako o Dziecku Warszawy, postrzelonym w Powstaniu Warszawskim przez Niemców. W gazetach pisano, że się świetnie zapowiadam... Nie szczędzono pochwał pod moim adresem.

W tym samym roku, w czerwcu, Legia pokonała towarzysko Virtus Bologna, który był wówczas świetnym zespołem.
- W tym spotkaniu już zagrałem w pierwszej piątce Legii, a sam mecz odbył się w Krakowie. Virtus Bologna był wtedy wielokrotnym mistrzem Włoch. Pamiętam ten mecz dokładniej niż inne z tamtych czasów. Włosi nie mogli przeżyć tego, że ich pokonaliśmy. Nie mieściło im się w głowach, że możemy zagrać lepiej od nich.

Parę lat później mógł Pan trafić do Włoch?
- Wracając z Madrytu z meczu z drużyną Europy zahaczyłem o Mediolan, gdzie chciano mnie zatrzymać. Stanković, wieloletni prezes FIBA, który był trenerem we Włoszech chciał, żebym grał u niego. Ale nic z tego nie wyszło, podobnie jak wtedy, gdy dostałem zaproszenie od klubów NBA po meczu Legii z gwiazdami tamtejszej ligi.

Była próba rozmów na temat wyjazdu?
- Po meczu z nimi w Warszawie, Amerykanie zainteresowali się mną i Wichowskim. Jak dostałem zaproszenie, porozmawiałem o tym z trenerem Maleszewskim i on powiedział, że jak najbardziej, trzeba próbować - byłbym pierwszym polskim zawodnikiem w Ameryce. Byłem na ul. Oczki, w wydziale WSW. Po rozmowie z pewnym pułkownikiem, że we wrześniu muszę być w Nowym Jorku, mam do wyboru 2-3 kluby, bo tak mi napisał Anderson, reprezentant Knicksów... dostałem odpowiedź: "Paszport jest tu, proszę pana. Pan pojedzie tam, gdzie my będziemy decydowali". Byłem wtedy podporucznikiem, więc każde nieposłuszeństwo byłoby olbrzymim ryzykiem. Chociaż myślę, że fakt, że byłem wojskowym akurat wtedy nie miał większego znaczenia - po prostu nikomu nie do głowy nie przychodziło, żeby puścić Polaka do zawodowej ligi. Z wyjazdów zagranicznych mogli skorzystać dopiero moi młodsi koledzy kilka lat później, ale jeździli do Francji, Belgii, Luksemburga - to już były inne czasy, oni mieli wtedy przeszło 30 lat. Nie wszyscy zresztą otrzymali pozwolenie na wyjazd, jak Wichowski. Na przykład Andrzej Nartowski [AZS Warszawa] uciekł z kraju.

W sezonie 1957 roku, kiedy Legia zdobyła mistrzostwo Polski, w meczu z ŁKS-em były aż cztery dogrywki. To rzadko spotykane nie tylko w tamtych czasach, ale i obecnie.
- W tamtym czasie to był rekord. Cztery dogrywki i we wszystkich czterech byłem cały czas na parkiecie. Byłem już tak zmęczony, że łodzianie specjalnie zaczęli mnie faulować. Ja ze zmęczenia nie mogłem trafić rzutów. Wszyscy czekali kiedy w końcu się przełamię i trafię wszystkie osobiste, bo w każdej stawałem na linii osobistych. W trzeciej i czwartej dogrywce już tak mnie faulowali, że uciekałem jak najdalej od piłki. Te dogrywki to było właściwie pół drugiego meczu.

W latach 1956 i 57 zdobyliście dwa mistrzostwa Polski. Które drużyny z tamtego okresu były najtrudniejszymi przeciwnikami?
- Było parę dobrych drużyn w Polsce. Zdobycie mistrzostwa Polski naprawdę było sukcesem. Mocne były Wisła Kraków, Lech Poznań, AZS Warszawa, w którym grało paru reprezentantów, Polonia Warszawa, potem doszło Wybrzeże Gdańsk, ŁKS Łódź... Rozgrywki toczyły się tak, że można było przynajmniej z sześcioma zespołami przegrać. Mieliśmy bardzo dobry zespół. Ze dwa mistrzostwa, można dziś powiedzieć, przegraliśmy na własne życzenie.

O które lata chodzi?
- Po tym jak zdobyliśmy wspomniane dwa mistrzostwa Polski z rzędu, trener zafascynował się obroną agresywną na całym placu. Dostaliśmy takie właśnie polecenie - agresywnego bronienia na całym boisku. Pawlak i Wichowski byli wysocy i trudno im było nadążyć za mniejszymi zawodnikami, bardziej sprawnymi ruchowo. System ten nie został przez nas rozpracowany odpowiednio, żeby funkcjonował w praktyce. Przegraliśmy przez to parę meczów i w ostatecznym rozrachunku nie udało się nam zniwelować strat i zdobyć trzeciego z rzędu mistrzostwa Polski. Trener długo wierzył, że ten system przyniesie efekt.

W 1958 roku graliście po raz pierwszy w europejskich pucharach.
- Narodziła się taka impreza jak Puchar Europy i my trafiliśmy w tych rozgrywkach na Sportklub Ryga. Oni zdobyli ten tytuł rok wcześniej. Grali w nim Kruminsz, Mulżnieks i pół reprezentacji ZSRR. Mecz na Torwarze rozegraliśmy naprawdę bardzo dobry i niespodziewanie zwyciężyliśmy. Fakt, że w pierwszym meczu na wyjeździe przegraliśmy wyraźnie. Trzeba uczciwie przyznać, że losowanie nie było dla nas najlepsze, bo to był rywal z najwyższej półki.

Oprócz meczów w europejskich pucharach, Legia grała wtedy mnóstwo sparingów z europejskimi zespołami. To chyba dużo dawało, jeśli chodzi o ogranie?
- Wtedy była taka moda. Wcześniej nie było europejskich pucharów, więc my graliśmy cały czas różne turnieje w całej Europie. Na przykład we Włoszech - tam akurat bardzo często jeździł AZS. Legia jeździła wtedy często na Sycylię, jeździło się do miasteczek kurortowych, gdzie grało się mecze na rynku, a oglądały je tłumy wczasowiczów. Takie mecze organizowały miejscowe gminy. Byliśmy zresztą bardzo chętnie zapraszani na takie spotkania i jadąc do Włoch braliśmy od razu udział w trzech - czterech turniejach. Byliśmy poszukiwanym przez Włochów zespołem. Tam jeździli, oprócz Polaków, Czesi, Jugosłowianie, Hiszpanie. Graliśmy też turnieje we Francji - przed świętami Wielkiej Nocy, w miejscowości pod Niceą. Tam zjeżdżało kilkanaście drużyn. Turniej w Nicei był rozgrywany w sali, ale te we Włoszech odbywały się z reguły na świeżym powietrzu.

Jak byłem trenerem reprezentacji żeńskiej, z którą zdobyłem zresztą medal, to na Sycylii również graliśmy mecze na powietrzu, często dość późno w nocy.

W 1958 roku Legia wygrała towarzysko w Ljubljanie z mistrzem Jugosławii Olimpiją. Prasa uznała to Wasz olbrzymi sukces.
- Tam był wtedy jeden z najlepszych zawodników w Europie, Danew. To była gwiazda jugosłowiańskiej koszykówki. Legia wtedy była naprawdę silnym zespołem górnej klasy europejskiej, ale nasza wygrana była mimo wszystko dla wielu szokująca. Odpadliśmy z europejskich pucharów z Realem Madryt i moim zdaniem nieuczciwie. W Warszawie wygraliśmy wtedy całkiem sporą liczbą punktów. Nie pamiętam dokładnie, chyba dwunastoma...

Jedenastoma: 73-62.
- No, czyli mam całkiem niezłą pamięć. Mając taką zaliczkę przed wyjazdem do Madrytu to było coś. A przecież ten Real zdobył potem Puchar Europy... Ale wróćmy do rewanżowego meczu z nami. Real celowo zagrał z nami w małej salce, mając do dyspozycji ogromną halę. Tak się nas wystraszyli, że przenieśli mecz do swojej salki treningowej. Ja grałem w tym meczu około siedmiu minut. W pierwszych minutach spotkania dwaj Bułgarzy sędziujący to spotkanie odgwizdali mi dwa faule w akcjach, w których ja w ogóle nie brałem udziału! Byłem po drugiej strony boiska, nie dotykałem nawet piłki ani żadnego przeciwnika... i sędziowie pokazują mój numer, jako ten, który faulował. Łapię się za głowę... a sędziowie pokazują - techniczny. Co ja mogłem zrobić? Trzeci faul policzyli mi w kolejnej akcji, w której w ogóle nie uczestniczyłem. Trzy faule w trzy minuty - nie do pomyślenia. A wtedy z boiska wylatywało się za cztery przewinienia, a nie jak dziś, po pięciu. Po około siedmiu minutach wyeliminowali mnie z gry - mieli mnie z głowy.

Można powiedzieć, że sędziowie byli kupieni?
- Ja "załatwiłem" reprezentację Hiszpanii na mistrzostwach Europy w Istambule, co miało miejsce przed meczem w Madrycie. Mimo wiatru, bo ten mecz rozgrywany był na stadionie, rzuciłem im sporo punktów, a Polska zakwalifikowała się do turnieju przedolimpijskiego. Jeszcze parę razy grałem przeciwko Hiszpanom i zawsze rzucałem im sporo punktów, i rozgrywałem dobre spotkania. Podobnie zresztą było w Warszawie, przy okazji meczu z Realem. No i w Madrycie sędziowie byli "przycięci", dziś by się powiedziało "kupieni". Niestety wtedy nie było transmisji telewizyjnych, żeby można było wziąć kasetę wideo, zanieść do FIBA i pokazać co oni wyprawiają.

Bez Pana Legia nie poradziła sobie z Realem i przegrała wysoko.
- To prawda, przewaga punktowa była znaczna, ale cały czas uważam, że oni nas załatwili w pierwszych minutach meczu. Powiedziałem już kto.

Po dwóch mistrzostwach i wicemistrzostwie, w 1959 roku przyszedł słaby sezon, w którym Legia była dopiero siódma. Czym było to spowodowane?
- Kończyła się pewna generacja. To byli starsi gracze - bracia Popławscy, Żochowski, Bednarowicz, Kamiński, który w 1955 roku był najniższym centrem reprezentacji, a i tak rzucał dwumetrowcom punkty bez problemu. Oni już "kończyli się" - jako zawodnicy ma się rozumieć. Trener Ulatowski dalej wierzył w nich, że wskrzesi ich i pograją kolejny rok. Tak się nie stało, a do gry nie dopuszczono młodych zawodników, którzy powoli by zastępowali tych zasłużonych. Ja jeden wtedy się przebijałem. Od momentu, gdy Legię objął trener Maleszewski, od razu do zespołu dołączył Arent, który już był dobrym graczem. Ten skład zmienił się i Maleszewski już nowym zespołem - z Pawlakiem, Appenheimerem, później Wichowskim - to byli zawodnicy na światowym poziomie - doprowadził ją do odrodzenia. Jak już powiedziałem, mogliśmy zdobyć ze dwa mistrzostwa Polski więcej.

W 1960 roku Legia odpadła w Pucharze Europy z CSKA Moskwa. Rywale zza wschodniej granicy byli wtedy wyjątkowo niewygodni?
- To była bardzo mocna drużyna. Wtedy reprezentacja ZSRR - niesamowicie silna, składała się z połowy graczy CSKA Moskwa i połowy zawodników ASK Ryga. Trener Gomelski, który wcześniej prowadził Sportklub Ryga przeszedł właśnie do CSKA. On był tam traktowany w kraju jak pierwszy człowiek po rządzie. Znał go każdy i wszystko mógł załatwić.

Z Polski nie puszczano wtedy zawodników do zagranicznych klubów. Do Legii jednak też nie przychodzili gracze z zagranicy.
- Kiedyś do Polski przyjechał świetny zawodnik Alżan Żarmuchamedow [reprezentant ZSRR miał 207 cm wzrostu - przyp. Bodziach] i chciał grać w Legii. Polskie władze wojskowe jak się o tym dowiedziały, że w Polsce ma grać pierwszy gracz zagraniczny, do tego Rosjanin, mający za sobą problemy z prawem, nie wyraziły na to zgody.

CDN

Rozmawiał Marcin Bodziachowski


Imię i nazwisko: Andrzej Pstrokoński
Data i miejsce urodzenia: 28.06.1936, Warszawa
Kluby: Legia Warszawa 1954-70
Meczów w reprezentacji Polski: 200 / 1009 punktów
Sukcesy klubowe:
Mistrzostwo Polski (7) w 1956, 1957, 1960, 1961, 1963, 1966, 1969
Wicemistrzostwo Polski (3): 1955, 1958, 1968
Brązowy medal MP: 1962
Zdobywca Pucharu Polski: 1968, 1970
Awans do 1/4 finału Pucharu Europy w 1957/58, 1960/61, 1961/62 i 1963/64
Awans do 1/4 finału Pucharu Zdobywców Pucharów w 1968/69

Sukcesy w reprezentacji Polski:
Srebrny medalista Mistrzostw Europy w 1963 (Wrocław)
Brązowy medalista Mistrzostw Europy w 1965 (Moskwa)
Uczestnik Mistrzostw Europy w 1957 (Sofia, 7. miejsce), 1959 (Stambuł, 6. miejsce), 1961 (Belgrad, 9. miejsce)
Uczestnik Igrzysk Olimpijskich w 1960 (Rzym) i 1964 (Tokio)
Powołany do reprezentacji Europy na mecz z Realem Madryt (1964)

Trener:
1968-71 kobieca reprezentacja Polski
1971-75 Legia Warszawa
1976-77 reprezentacja Polski

Sukcesy jako trener:
Brązowy medalista z kobiecą reprezentacją Polski z 1968 roku
Awans z Legią do ekstraklasy w sezonie 1972/73

Poprzednie teksty historyczne znajdziecie w dziale Historia.


















fot. archiwum / Legionisci.com
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.