Andrzej Pstrokoński: Nikt nie może zawłaszczyć sobie nazwy Legia cz.II
Jeśli przyrównać Andrzeja Pstrokońskiego do któregoś z piłkarzy Legii, mogliby to być jedynie Lucjan Brychczy i Kazimierz Deyna. "Dzisiaj ludzie podziwiają Kobe Bryanta, kilka lat temu Michaela Jordana, mniej więcej w tym stylu grałem w 1961 roku z Lechem, zapewniając Legii mistrzostwo Polski" - mówi w rozmowie z Legionisci.com Andrzej Pstrokoński, który jako pierwszy został włączony do Galerii Sław Koszykarskiej Legii.
W barwach koszykarskiej Legii rozegrał najwięcej spotkań ze wszystkich graczy w długiej historii naszego klubu. Zdobył z nią wszystkie 7 mistrzostw Polski oraz krajowy puchar. 200 razy reprezentował barwy narodowe, pięciokrotnie uczestnicząc w Mistrzostwach Europy, podczas których zdobył dwa medale, i dwukrotnie w Igrzyskach Olimpijskich. Jako zawodnik Legii został wybrany do reprezentacji Europy na mecz z Realem Madryt.
Przed laty chciały go mieć w swoich szeregach najlepsze kluby Europy oraz NBA. Został w Legii, bo wówczas wyjazd zagraniczny był niemożliwy. Ukoronowaniem jego kariery zawodniczej było zdobycie zdobycie mistrzostwa Polski w 1969 roku, kiedy jego rzut z ponad połowy boiska (!) równo z końcową syreną zapewnił Legii ostatni do tej pory tytuł mistrzowski. Grałby przynajmniej rok dłużej, ale kontuzja ręki sprawiła, że skupił się na trenowaniu - najpierw kobiecej reprezentacji Polski, z którą osiągnął pierwszy powojenny sukces, następnie Legii, a później męskiej reprezentacji Polski. W Legii pełnił także inne funkcje, a swojemu jedynemu klubowi pozostał wierny do dziś. Poniżej druga część rozmowy z niesamowitą osobą - Andrzejem Pstrokońskim.
PIERWSZA CZĘŚĆ ROZMOWY
Na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie Polska zajęła dopiero siódme miejsce.
- To był bez wątpienia ogromny sukces polskiej koszykówki. Gdyby nie kontuzja Władysława Pawlaka, myślę, że byśmy przywieźli z Rzymu medal. Tuż przed wyjazdem Pawlak doznał wstrząsu mózgu, a był wówczas jednym z najlepszych centrów w Europie.
Z wyjazdem na Olimpiadę było podobno sporo problemów.
- W 1959 roku zdobyliśmy kwalifikacje na turniej przedolimpijski miejscem na ME w Istambule. Mieliśmy więc pełne prawo jechać na Igrzyska, ale nie było na to pieniędzy. W Zakopanem podczas Sylwestra najstarszy z nas Andrzej Nartowski przycisnął ministra sportu, Włodzimierza Reczka, żeby dał słowo, że pojedziemy na Olimpiadę do Włoch. Długo Reczek się wzbraniał przed deklaracją, mówiąc że nie ma pieniędzy. W końcu po półgodzinnych naciskach wszystkich zebranych koszykarzy dał nam słowo, że pojedziemy.
Musieliśmy wtedy grać turniej przedolimpijski, bo my nie byliśmy zakwalifikowani do samych Igrzysk, a z tego turnieju do IO wchodziły tylko dwie drużyny. Dwa tygodnie przed Olimpiadą pojechaliśmy do Bolonii na turniej. Ku zaskoczeniu wszystkich, graliśmy kapitalnie. Wygrywaliśmy kolejne mecze z najlepszymi drużynami świata. Z około 20 zespołów grających w tym turnieju, my byliśmy jednym z dwóch, które zdobyły kwalifikację.
Około 1 w nocy, już po wywalczeniu awansu, zaczęły się dyskusje szefów co robić. Bilety powrotne do Polski mieliśmy na za dwa dni. Zastanawiano się, czy mamy lecieć do Warszawy, czy z Bolonii jechać do Rzymu. Tak przesiedzieliśmy w Bolonii trzy dni i czwartego dnia pojechaliśmy do wioski olimpijskiej do Rzymu. Nie mieliśmy ze sobą wystarczającego sprzętu, ale ten miały nam dowieźć inne polskie ekipy. Jak dotarliśmy do wioski olimpijskiej, to jeszcze tam nikogo nie było, nie licząc pojedynczych osób z Afryki. Otwarta była tylko jedna stołówka. Niełatwo było tam trenować, bo dwie znajdujące się tam hale sportowe, były jeszcze przygotowywane do Olimpiady. W końcu doszło do rozpoczęcia Igrzysk i zaczęliśmy grać bardzo dobrze. Wygraliśmy z bardzo mocną Jugosławią i po tym meczu trafiliśmy na Brazylię. Jak już wspomniałem nie poleciał z nami pierwszy center, Pawlak. Na jego miejsce wszedł późniejszy, może nawet najlepszy polski koszykarz Łopatka, ale on wtedy miał tylko 18-19 lat i to były jego pierwsze występy.
To nie był jeszcze Łopatka 2 lata później czy z roku 1963, tylko chłopak nieograny. Brazylijczycy wcześniej, widząc że prowadzimy, zaczęli się potwornie denerwować. Byli agresywni. Jeden z nich znokautował w końcówce meczu Wichowskiego. Wichowskiego zniesiono do szatni, w jego miejsce na boisko wszedł Łopatka - my wtedy jeszcze prowadziliśmy. Zaraz po wejściu Łopatka dostał 2-3 "czapy" i Brazylia wyszła na prowadzenie. Po tamtym meczu siedzi mi w sercu zadra... Ja grałem wtedy w pierwszej piątce i rozgrywałem kapitalny mecz. Nie dość, że kryłem najlepszego gracza Brazylii. Ba, niemal biłem się z nim na boisku, bo on zaczął przepychanki i po chwili zaczął tracić nerwy. To ja specjalnie prowokowałem go i jemu odgwizdywano przewinienia. Cały czas kontrolowałem sytuację, a w przerwie trener Olesiewicz miał do mnie pretensje, że ja się biję z przeciwnikiem. "Panie trenerze, przecież ja to robię specjalnie. Niech pan zobaczy, że ja jestem spokojny, a jego udało się wyprowadzić z równowagi" - odpowiedziałem. Trener wkurzył się na mnie i posadził mnie w II połowie na ławce. W końcu Brazylia zaczęła przejmować inicjatywę i odrabiać straty... I na trybunach nagle słychać było krzyki trenerów, którzy pojechali na IO - m.in. Maleszewskiego czy Pawlaka, któremu pozwolono mimo kontuzji przyjechać na Olimpiadę: "Zygmunt wpuść Pstrokę! Wpuść Pstrokę!". Trener siedział jednak niewzruszony i nie robił zmiany. Dopiero w momencie kiedy Wichowski został uderzony, wszedłem na boisko, ale już właściwie nic nie można było zrobić. Mecz był rozgrywany w Palazzo dello Sport. Może gdyby trener nie posadził mnie na ławkę rezerwowych, najlepszy Brazylijczyk spadłby za faule i nie dotrwał do końca meczu? No, ale tak nam uciekła "czwórka" w Rzymie.
W ostatnim meczu o miejsce 5-6 walczyliśmy z Jugosłowianami. W naszym zespole nie było już ducha i przegraliśmy ten mecz.
Rok później Legia zdobyła mistrzostwo Polski i o tytule decydował mecz z Lechem Poznań, w którym zdobył Pan 43 punkty.
- To był chyba mój najlepszy mecz w lidze. Mecz odbywał się w Warszawie przy tłumie kibiców. W Lechu grało paru reprezentantów Polski, byli naprawdę bardzo silną drużyną, tymczasem w tym spotkaniu... ja zacząłem się z nimi bawić. Dzisiaj ludzie podziwiają Kobe Bryanta, kilka lat temu Michaela Jordana, mniej więcej w tym stylu grałem wtedy z Lechem. Gdybym się zmobilizował bardziej, to w tym meczu mogłem zdobyć i 50 punktów i więcej, ale wysoko prowadziliśmy, więc nastawienie było inne. Myślę, że to był jeden z najlepszych moich meczów w historii. Takie sztuczki, przekładanie piłki prawą ręką z tyłu na lewą i rzut, wcześniej robiliśmy co najwyżej na treningach. W tym meczu udało się to zastosować w praktyce.
W Polsce w tamtym czasie nie można było robić wsadów. Trenowaliście je w ogóle na treningach?
- Oczywiście, że tak, ale w formie zabawy i to wsady bez wieszania się na obręczy. Ja byłem przeciwnikiem wrzucania piłki z góry. Ja wiem, że to jest efektowne i fajne dla widzów, ale kiedyś to po prostu było niebezpieczne. Na meczu Legia - Polonia przy Konwiktorskiej jeden z graczy uczepił się za obręcz i gruba szyba zaczęła się sypać na moją głowę... razem z obręczą. Ledwo stamtąd uciekłem - dałem porządnego susa i tylko dlatego nie doszło do tragedii. Doszczętnie rozwaliła się cała tablica. Proszę pamiętać, że tablice i kosze wtedy były inne. Tablice były szklane, z naprawdę grubego szkła. Drugi raz podobną sytuację widzieliśmy we Włoszech podczas meczu z Jugosławią - jeden włoski zawodnik z rozciętą głową trafił wówczas do szpitala. Technika umocowania kosza do tablicy była na stałe. On nie miał żadnej ruchomości. Jak się nacisnęło na sam jego czubek, to napięcie szyby było ogromne. Takich przypadków w Europie było znacznie więcej, stąd zakaz łapania się za obręcze. Wsad traktowano właśnie jako łapanie się za obręcz, bo zawsze - nawet jak się czysto wrzuci - ręka jej dotknie. Celowe łapanie się za obręcz było kiedyś karane przewinieniem technicznym.
Jeździliście regularnie na Igrzyska Olimpijskie czy mistrzostwa Europy, graliście w europejskich pucharach. Tymczasem w polskiej lidze grało się wtedy innymi piłkami. Jak przychodziło Wam przestawianie się?
- To był ogromny problem. W latach 50. graliśmy jeszcze skórzanymi piłkami, które były zszywane z boku. Te piłki jak były nowe, były twarde. Ale z czasem rozciągały się, szwy puszczały i piłka robiła się o 1-2 centymetry większa. Często balony, którymi musieliśmy grać, w ogóle nie pasowały do ręki i trzeba było uważać, żeby piłka nie odskoczyła jakoś niespodziewanie. Jak "skóry" się skończyły, to zaczęły się problemy z piłkami plastikowymi. Na ligę nie udało się ich sprowadzić, więc graliśmy piłkami bułgarskimi. One były gumowe i jak się lekko zakozłowało, to piłka odbijała się na dwa metry do góry. Opanowanie tej bułgarskiej piłki było niezwykle trudne. Natomiast jak graliśmy mecze Pucharu Europy, graliśmy normalnymi piłkami. To była różnica. Przed Pucharem Europy musieliśmy ćwiczyć piłkami typu Mikasa, żeby przyzwyczaić się do kozłowania, podawania i rzucania nimi. To nie było łatwe - takie ciągłe roszady.
W tym samym sezonie, w którym walczyliście z Realem Madryt, Legia w lidze zajęła trzecie miejsce, a o niezdobyciu mistrzostwa zadecydowała porażka 2 punktami z AZS-em Warszawa.
- Myśmy wtedy grali na AWF-ie. Rozmawiałem nawet niedawno na ten temat z Wiesławem Piwowarem [w tamtym czasie koszykarz AZS-u Warszawa - przyp. B.] i my wtedy zagraliśmy naprawdę słaby mecz. Tak to bywa, może inaczej by było, gdybyśmy byli gospodarzem tego meczu.
Pan zawsze był w czołówce najlepszych strzelców drużyny i rozgrywek.
- Na te klasyfikacje trzeba patrzeć zupełnie inaczej. Król strzelców nie jest od razu najlepszym zawodnikiem. Na przykład w 10 najlepszych strzelców cały czas mieścił się Rysiek Olszewski z AZS-u Toruń. On rzucał dużo, ale jego zespół był 6-9 w lidze. Miał prawo rzucać dwa razy więcej niż każdy inny zawodnik. Podobnie Wiesław Langiewicz [zawodnik Wisły - przyp. B.] - rzucał właściwie każdą piłkę, bo takie miał prawo. W zespole takim jakim była Legia, gdzie było pięciu bardzo dobrych i równych zawodników - Wichowski, Pawlak - świetny strzelec nie tylko w Legii, ale i reprezentacji Polski - ja grałem obok Bednarowicza, który też lubił rzucić. Jak ja grałem na Wichowskiego, a taki miałem obowiązek narzucony przez trenera, to tak właśnie robiłem. Nie chodziło o własne statystyki, a o wygraną drużyny. Wichowski był zresztą doskonałym graczem - jak kiedyś byliśmy w Izraelu, to miejscowi chcieli go tam od razu zatrzymać.
Wicemistrzostwo na mistrzostwach Europy w 1963 roku to największy sukces koszykówki. Najpierw jednak był słaby występ w Belgradzie.
- Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że występ z 1963 roku to był największy sukces polskiej koszykówki. W 1959 roku w Stambule pokazaliśmy się, że potrafimy grać i jesteśmy niebezpieczni dla Europejczyków. W 1961 roku na ME w Belgradzie ponieśliśmy klęskę, zajęliśmy dopiero 9. miejsce. Trener Zygmunt Olesiewicz na miesiąc przed Mistrzostwami złożył rezygnację, czym zaskoczył nas wszystkich. My już przygotowywaliśmy się do wyjazdu na ME, a tu nikogo nie było. Jakieś dwa tygodnie przed wyjazdem ktoś ze związku poprosił naszego kapitana, Tadka Pacułę, żeby poprowadził treningi. Wiadomo, że coś tam potrenowaliśmy, ale to nie były takie zajęcia jak być powinny. Mijały kolejne dni, a my nie mieliśmy trenera i nie wiedzieliśmy o co chodzi. Więc do mistrzostw Europy ćwiczyliśmy sami. 3-4 dni przed wyjazdem prezes Polskiego Związku Koszykówki, pan Kozłowski, przyjechał i powiedział, że pan Olesiewicz nie doszedł do porozumienia i bardzo nas prosi, by nasz kolega, siedzący wtedy koło nas, Witold Zagórski został przyjęty przez nas jak trener. Przez dwa dni nie mógł jednak nic zrobić. Pojechaliśmy do Belgradu i wyszły nasze "treningi", i nic nie ugraliśmy. Do tego wyszły zgrzyty starszych z młodszymi. Przegrywaliśmy właściwie wszystko - wstyd było jak cholera.
Jeszcze przed powrotem do Polski oświadczono nam, że trenerem reprezentacji będzie dalej Witold Zagórski. Padło pytanie, czy podejmujemy się pracy z nim i wszyscy odpowiedzieli twierdząco. Mimo że był naszym kolegą z boiska, podporządkowaliśmy mu się i udało się nam osiągnąć świetny wynik, jakim był srebrny medal na mistrzostwach Europy w 1963 roku. Staliśmy się wtedy potęgą europejską. Gdybyśmy po wygranej z Jugosławią potrafili się zmobilizować bardziej, mogliśmy grać na równi ze Związkiem Radzieckim. Pomimo tego Kruminsza, mogliśmy to osiągnąć. Nam się jednak wydawało, że osiągnęliśmy wiele. Śmieszna sytuacja miała miejsce następnego dnia rano, po bankiecie z okazji zdobycia medalu, wracałem pociągiem z Markiem Sitkowskim pociągiem do Warszawy. W pociągu tłum ludzi, a kolejarz wyskoczył do nas i zawołał nas do służbowego przedziału, zamknął nam drzwi. Zanim jeszcze poszliśmy spać, kolejarz bardzo nas żałował. "Kazali wam przegrać z tym ZSRR. Szkoda, ale widziałem, że wam kazali" - mówił. I taka opinia była wśród ludzi po tym meczu.
W 1964 roku reprezentanci Polski dołączyli zdecydowanie później do drużyn ligowych.
- Tak było po Igrzyskach Olimpijskich w Tokio. My wtedy zaczęliśmy grać od drugiej rundy rozgrywek. To dotyczyło wszystkich reprezentantów Polski. W Legii było wtedy trzech kadrowiczów. To był duży ubytek dla zespołu. I strat z pierwszej rundy nie dało się już odrobić. Zyskiwały natomiast zespoły, które w ogóle nie dawały reprezentantów kraju.
W tym roku po raz kolejny graliście z Realem Madryt. Drugie podejście było bardziej wyrównane?
- Obie gry z Realem były w miarę równe. Real wtedy zdobywał puchary europejskie w miarę regularnie, grali u nich Amerykanie. W składzie Realu był m.in. Rodriguez, skrzydłowy, wspaniała gwiazda hiszpańskiej koszykówki, rzucający regularnie ponad 20 punktów. Do tego obrońca Sewiliano, który przesłał mi parę lat temu pozdrowienia, już będąc jednym z dyrektorów całego Realu Madryt.
W tym samym roku grał Pan w reprezentacji Europy. Kto wtedy wybierał zawodników do tego meczu?
- To była dla mnie spora niespodzianka, oczywiście bardzo miła. A zawodników wybierała FIBA. Nie było tu żadnego wpływu Polaków, jak parę lat później, gdy Zagórski - po brązowym medalu na Mistrzostwach Europy - został trenerem drużyny Europy, miał wpływ na dobór graczy. Wtedy do drużyny byli powołani - rok po roku - Łopatka, Trams i Kwiatkowski. W pierwszej edycji skład wybierał najprawdopodobniej Bisne, to był wtedy trener Francji, a potem prezydent francuskiej koszykówki i członek władz FIBA. Myślę, że wpływ na kadrę pierwszej reprezentacji Europy mógł mieć również Stanković, który pracował w FIBA. Tak więc było to absolutnie bezstronne powołanie.
To, chyba oprócz propozycji gry w klubach NBA, największe wyróżnienie dla Pana w trakcie kariery?
- To był zdecydowanie największy sukces dla mnie. Propozycje z NBA trudno nazwać sukcesem, były jedynie propozycjami gry. Powołanie do grona 12 najlepszych graczy Europy było niesamowitą rzeczą. To świadczyło o mojej grze i opinii rywali o mnie.
Ile czasu trenowaliście przed tym meczem?
- Osiem dni. Wspominam to bardzo miło. Byliśmy zakwaterowani w starym, sześciogwiazdkowym hotelu, gdzie bywała sama wierchuszka Madrytu. 7-8 dni trenowaliśmy, trzeba się było pokazać jak najlepiej, bo mecz pokazywała na żywo telewizja. Byliśmy przyjmowani przez Real Madryt i wtedy mogliśmy dowiedzieć się wszystkiego o tym, jak ten klub funkcjonuje. Mieliśmy można powiedzieć szkolenie, jak prowadzi się wielki klub. To było bardzo ciekawe, choć mogę powiedzieć, że wtedy mniej mnie to interesowało. Nie miało to bowiem żadnego przełożenia na polskie warunki. W Polsce klub miał dotacje ze Skarbu Państwa. Tam już wtedy trzeba było zdobywać pieniądze, grać nimi na giełdzie. To kompletnie nie pasowało do wizji klubów sportowych w Polsce.
W 1966 roku zdobyliście mistrzostwo po wygranej we Wrocławiu ze Śląskiem. Sędziowie wyjątkowo surowo karali wówczas zawodników Legii - po pierwszej połowie Pan, Trams i Suski mieliście już po 3 przewinienia...
- Ten mecz "skaleczyli" sędziowie. Wspomnienia z tego spotkania nie są najlepsze, bo było przez decyzje arbitrów trochę awantur. Kibice śląscy rzucali się do nas. Ale nie chciałbym mówić więcej, bo trzeba by podać nazwiska tych sędziów.
Przed laty regularnie graliście w turnieju Wyzwolenia Warszawy, który był bardzo silnie obsadzony.
- Co roku, w styczniu, odbywały się te turnieje. Bardzo dobry turniej, w którym przez wiele lat były najlepsze zespoły europejskie, w tym także reprezentacje. Grała m.in. reprezentacja Izraela, Francji, Czechosłowacji, Bułgarii, Korei, Chin. Przyjeżdżało zawsze CSKA lub Dynamo Moskwa, Dynamo Kijów, Honved jako mistrz Węgier. Sprowadzano także zespoły z Zachodu. To był turniej, który był szanowany w Europie. Był w kalendarzu FIBA i należał do pierwszej kategorii. Jak ktoś szukał zimą zawodów, na których można się przygotować, to chętnie wybierał warszawski turniej.
Ten turniej był przez tyle lat organizowany i tak powinno być po dzień dzisiejszy. Tylko nie pasuje do "Wyzwolenia Warszawy", ale wystarczyłoby zmienić nazwę na przykład na "Turniej Warszawski".
W 1967 roku Legia wyjątkowo szybko odpadła z Pucharu Europy, przegrywając z zespołem z Lipska [51-57 w Lipsku i 65-70 w Warszawie].
- To była dla nas tragedia. To było spowodowane głównie tym, że panowało przeświadczenie, że Niemcy nie bardzo potrafią grać w koszykówkę. W Niemczech tymczasem stworzono coś na wzór gimnastyków z Tokio. Zawodnicy zostali skomasowani w jednym miejscu, przez długi okres czasu byli trenowani. Tam zostali ściągnięciu zawodnicy z całego NRD. My tego nie doceniliśmy. Trafiliśmy na niezwykle twardą obronę i nie byliśmy jej w stanie przełamać. Przez to odpadliśmy już w pierwszej fazie rozgrywek. To było dla nas ogromne zaskoczenie.
W sezonie 1968/69 wystartowaliście w Pucharze Zdobywców Pucharów. Tym razem zatrzymali Was Czechosłowacy.
- W październiku 1969 graliśmy w Pradze czeskiej, przecież niewiele wcześniej nasze wojska weszły do Czechosłowacji [akcja pod kryptonimem "Szumawa" - przyp. B.]. Wcześniej graliśmy w Brukseli, gdzie pokonaliśmy Royal Anderlecht [wygrana 97-69 w Warszawie i porażka 70-96 na wyjeździe - przyp. B.]. Pamiętam, że już wtedy w Brukseli żartowaliśmy sobie: 'Przegrajmy ten mecz, bo do Pragi to nie ma co jechać, przecież jest tuż po wojnie'. Przyjechaliśmy do Pragi i muszę powiedzieć, że czułem się wtedy fatalnie. Umieszczono nas w hotelu, po czym zostawiono samych sobie. Wyszliśmy na ulicę coś kupić, to nas opluto w sklepie. Za to, że mówimy po polsku! Nie chcieliśmy więc wychodzić na miasto, bo nastawienie do Polaków było tragiczne. W dużej hali w Pradze trybuny były puste! Nie było nikogo. Stolik sędziowski, sędziowie, paru działaczy i nikogo więcej. Oni wtedy byli tak do nas nastawieni jak ludzie na mieście - rzucili się na nas, żeby nas znokautować. Słychać było docinki: 'faszyści' i tym podobne. Ten mecz na pewno przegraliśmy wyraźnie i odpadliśmy.
W tym samym sezonie zdobyliście mistrzostwo Polski po wygranej z Wybrzeżem Gdańsk, a udało się je osiągnąć dzięki rzutowi z połowy boiska, równo z syreną Andrzeja Pstrokońskiego.
- To było takie ukoronowanie mojej kariery. Kolega wyliczył, że rozegrałem najwięcej sezonów ligowych w Warszawie. To był właśnie mój 16. ligowy sezon w Warszawie, kończący zresztą moją karierę. Byłem już w tym czasie trenerem reprezentacji żeńskiej, ale jeszcze grałem w koszykówkę. Grywałem już wtedy rzadziej, ale do Gdańska [16 marca 1969] pojechałem. Przyszła końcówka spotkania, ktoś spadł za faule i trener Majer powiedział do mnie: 'Wchodź i ratuj nas'. I tak rzeczywiście się stało. Ostatnia piłka w meczu, punkt przewagi Wybrzeża - a w przypadku przegranej, przegrywaliśmy mistrzostwo Polski - do końca zostało parę sekund. Po wznowieniu gry spod własnego kosza piłkę dostał Jacek Dolczewski. Był wystraszony i chcąc pozbyć się odpowiedzialności, oddał piłkę mnie, gdzieś w okolice stolika sędziowskiego, gdzie wtedy stałem. Wszyscy krzyczeli wtedy: 'Rzucaj!', bo to była ostatnia sekunda spotkania. Zrobiłem krok, rzuciłem jeszcze sprzed linii środkowej i nagle w hali zapanowała potworna cisza... ta piłka jakby leciała godzinę i wszyscy ją obserwowali, ja również. Leci, leci i klap... wpadła czyściuteńko, tylko słychać było trzepnięcie siatki zamocowanej do obręczy. Mecz został od razu zakończony - wygraliśmy jednym punktem i zdobyliśmy mistrzostwo Polski! Co tam się zaczęło dziać! Cały nasz zespół zaczął skakać ze szczęścia, na trybunach wszyscy złapali się za głowę.
Można wtedy było brać czas dla drużyny, co jest popularne w końcowych akcjach meczu obecnie?
- Majer mógł wziąć czas, ale było tak mało czasu - została sekunda. Ja jako trener w tym momencie chyba nie wziąłbym czasu. Po straconym koszu i na przykład pięciu sekundach do końca meczu, jakbyśmy wzięli czas, przeciwnik by się dobrze ustawił, zaczął kryć. Każde podanie piłki trwa i oddanie rzutu byłoby utrudnione. A tak po trafieniu Wybrzeża, jego zawodnicy podskoczyli z radości, byli pewni, że wygrali mecz, my tymczasem szybko wymieniliśmy dwa podania, oddaliśmy rzut i chwilę później był gwizdek oznaczający koniec meczu.
Zawodnicy widzieli wtedy czas pozostały do końca spotkania? Obecnie zegary są obowiązkowo w halach, jak było pod koniec lat 60.?
- W niektórych halach były już wprowadzone zegary. Natomiast o wszystkim decydował stolik sędziowski. Dlatego wszyscy krzyczeli "rzucaj", bo wiedzieli, że skoro po trafieniu Wybrzeża było do końca około 5 sekund, a każde podanie trwa na pewno sekundę, nie można było zwlekać. Rzuciłem i Legia zdobyła ostatnie mistrzostwo Polski.
To był Pana ostatni mecz w Legii?
- Tak.
Jakieś oficjalne pożegnanie miało miejsce? Słyszałem, że niektórych zawodników żegnano na początku kolejnego sezonu.
- Żadnego pożegnania nie było. Teraz robi się wielkie show jak ktoś kończy karierę. Wtedy natomiast było cicho. Dostałem jakąś nagrodę od klubu, ale jakiegoś "wielkiego pożegnania" nie było.
W ostatnich latach pańskiej gry w Legii do gry wchodzili młodsi gracze.
- Tybinkowski, Trams, Piltz, Olejnik byli grupą juniorską Legii, która awansowała do pierwszego zespołu. Ze starych pozostawał jeszcze Olejniczak, który grał sezon dłużej ode mnie. Odszedł od nas Jurkiewicz, którego Legia chciała zatrzymać, ale poszedł do Gdańska i bardzo wzmocnił Wybrzeże. Jurkiewicz wielkim graczem stał się właśnie w Legii. Jak przyszedł do nas, mając niespełna 20 lat, był przeciętniakiem. Ale to u nas dwa lata popracował tak, że nie schodził z sali, tylko rzucał non stop. Cały czas grał też jeden na jeden z Tybinkowskim. Obaj byli żołnierzami i ćwiczyli po kilka godzin dziennie. Od rana do obiadu nie schodzili z boiska! Jak zostałem trenerem, to musiałem gonić ich z sali, bo byli przemęczeni. Wydawałem im zakaz treningów, bo trening 5 godzin bez przerwy nie przyniesie dobrych efektów. Ale później były efekty jego ciężkiej pracy - urósł na wielkiego gracza. Dużo rzucał i gdy przyjechali Amerykanie - ich zespół Olimpijski - potrafił rzucić 40-50 punktów. Rzucał z każdej pozycji i trafiał.
Jak doszło do tego, że został Pan trenerem żeńskiej reprezentacji Polski, będąc jeszcze zawodnikiem Legii?
- To był przypadek. Włożono mi rękę w gips i nie mogłem pojechać na obóz przygotowawczy z Legią. A muszę przyznać, że chciałem jeszcze jeden sezon pograć w koszykówkę, ale z powodu problemów z ręką grać nie mogłem. Jednego razu przyszedłem do siedziby Związku i w rozmowie przyznałem, że kończę z graniem. Michał Mochnacki, który był sekretarzem generalnym PLK, powiedział że jeszcze się wyleczę i będę grał dalej. Następnego dnia zadzwonił do mnie i powiedział, że za 2 tygodnie rozpoczyna się obóz żeńskiej kadry w Wiśle i czy nie pojechałbym na ten obóz. Trener Mięta, który prowadził wtedy reprezentację żeńską, powiedział że chętnie przyjmie mnie do pomocy przy zgrupowaniu. Zgodziłem się. Na miejscu Mięta powiedział, żebym przygotował konspekt treningów i poprowadził zajęcia. Dziewczyny były zaskoczone, bo dla niektórych z nich byłem kolegą, do tego rówieśnikiem. No i zaskoczyło je to, że dostawały ode mnie wycisk, do jakiego nie były przyzwyczajone. Powiedziałem im, że żeńska koszykówka mnie w ogóle nie interesuje. Jak nie będą grały jak mężczyźni, walczyły na boisku, to nie mają czego szukać. "To ma być walka, a nie klepanie rączką. Albo chcecie grać w koszykówkę, albo nie" - powiedziałem im krótko.
Cały świat koszykarski przewrócił im się. Przepracowałem z nimi mniej więcej miesiąc, potem miał się odbyć jakiś turniej, ale ostatecznie do niego nie doszło. Sam byłem ciekawy jakie byłyby efekty tej pracy, ale ktoś nawalił organizacyjnie. I wróciłem do Warszawy. Po 2-3 tygodniach dostałem telefon od związku. Tam spotkał się ze mną prezes Kozłowski, który zaproponował mi objęcie pierwszej reprezentacji, wobec rezygnacji dotychczasowego pierwszego trenera.
Od razu się Pan zgodził?
- Ja byłem oficerem, nie wiedziałem, czy mnie puszczą. Zadzwoniono do MON-u, tam wyrażono zgodę i tak zostałem trenerem. Przepracowałem następny rok, zmieniłem całkowicie styl gry reprezentacji. I nasza drużyna zaczęła grać na wysokim europejskim poziomie. Na turnieju gdzieś we Włoszech, chyba w Porto San Giorgio, pokonaliśmy wtedy - tak zdecydowanie, że zaskoczyliśmy wszystkich - bardzo mocną reprezentację Czechosłowacji. W kolejnym meczu z Kubą wystawiłem do gry drugą piątkę i znowu to samo, pewnie prowadzimy. Z tym meczem wiąże się jeszcze inna ciekawa sytuacja - moje zawodniczki podbiegły do mnie i mówią, że Kubanki mają żelazne cycki. Ja im odpowiadam: "żelazne cycki, bo to są twarde dziewczyny". Tymczasem po chwili, po jakimś zderzeniu pod koszem, jedna z Polek rzuciła się na Kubankę, zerwała jej koszulkę i... okazało się, że faktycznie rywalki miały żelazne nakładki na piersi z wypustem. Miały rację. Sędziowie odesłali Kubanki do szatni i nakazali im zdjąć te nakładki.
Na mistrzostwach Europy w 1968 roku osiągnął Pan z reprezentacją wielki sukces.
- Muszę przyznać, że popełniłem jeden błąd. Wiem to z perspektywy czasu. Wtedy moglibyśmy zdobyć srebrny medal. Srebrny, bo Rosjanki były nie do pokonania. Tak jak Kruminsz w męskiej reprezentacji, tak Siemionowa w żeńskiej była skałą nie do przejścia. Nasze zawodniczki mające maksymalnie 190 cm, przy jej wzroście sporo ponad dwa metry, nie dawały sobie rady. Można natomiast było pokonać Jugosławię. Tu dostałem podpowiedź od drugiego trenera, żeby zagrać strefą, bo one nie potrafią rzucać. I to mnie zgubiło. Ja wcześniej nie widziałem meczu Jugosłowianek. Wcześniej mieliśmy swoją filozofię gry i na ten mecz ją zmieniłem, przewróciłem do góry nogami. Postawiłem strefę, którą za mało trenowaliśmy, a rywalki rzucały ze stuprocentową skutecznością. Goniliśmy wynik, ale nie udało się wygrać. Trzecie miejsce, trzeba jednak pamiętać, było i tak dla nas ogromnym sukcesem.
Później w Amsterdamie zajęliśmy szóste miejsce. Tam też mogliśmy zdobyć medal, ale nie miałem kim grać. Na meczu z Francją, prowadząc 9-punktami na 3 minuty przed końcem, i ostatecznie przegrywając to spotkanie, straciliśmy szanse na medal. Nie miałem wtedy kogo wpuścić na boisko. Jednej zawodniczki nie dopuszczono wtedy do gry, druga miała wstrząs mózgu, kolejna nie wsiadła w ostatniej chwili do samolotu, następna miała kontuzję stopy, a jeszcze jedna była w ciąży. Tak rozbił się wtedy zespół, który spokojnie mógł zdobyć medal. Później Ludwik Mięta przejął po mnie reprezentację i rok po roku zdobył dwa srebrne medale mistrzostw Europy [1980 i 1981 - przyp. B.].
Jak doszło do rozpoczęcia pracy w roli trenera Legii w sezonie 1971/72?
- Władysław Pawlak zrezygnował z prowadzenia drużyny. Nie było kogo obsadzić na to stanowisko. Próbowano ratować sekcję, żeby się nie rozleciała i ja - nie do końca chcąc tego - zostałem trenerem Legii. Stworzyłem całkiem niezły zespół. Ściągnąłem wtedy Korcza, Kozaka, grał Dolczewski, Żurek, Frołów i po pierwszej rundzie byliśmy na drugim miejscu.
Świetny początek rozgrywek, ale ostatecznie zajęliście dopiero 9. miejsce i spadliście z ligi. Dlaczego?
- Nastąpił rozłam w połowie roku, ponieważ władza wojskowa obiecała, że będą pieniądze za granie. Wtedy już wszystkie zespoły płaciły za grę w koszykówkę. Może nie były to duże pieniądze, ale przynajmniej jakieś premie za wygrane mecze itp. Tylko grająca w czubie tabeli Legia nie płaciła w tamtym czasie. Doszło do buntu czołowych graczy. Jak obiecano mi, że władze dadzą pieniądze, to jakoś dotrwaliśmy do drugiej rundy na wysokiej pozycji. Jak później musiałem przekazać im, że tych pieniędzy nie będzie, automatycznie skończyła się gra. Popracowałem jeszcze rok, ale brak było zainteresowania ze strony wojska.
W kolejnym sezonie pewnie wróciliście do ekstraklasy.
- Drugą ligę wygraliśmy w cuglach [Legia wygrała wszystkie 22 mecze - przyp. B.]. Natomiast w pierwszej lidze to my mogliśmy walczyć o mistrzostwo Polski.
W sezonie 1974/75 ponownie Legia spadła z pierwszej ligi. To także efekt problemów finansowych?
- Tak. Władze wojskowe cały czas nie dopuszczały do siebie myśli, żeby płacić zawodnikom. Nie przyjmowano do zrozumienia, że w Polsce rodzi się zawodowstwo. W innych klubach pojawiały się etaty. Na przykład zawodnicy Górnika Wałbrzych dostawali trzy razy więcej pieniędzy niż moi zawodnicy w Legii.
Mimo słabej gry w lidze, Legia dobrze spisywała się wtedy w rozgrywkach Pucharu Polski. Jaka była tego przyczyna?
- Rozgrywki Pucharu Polski kończyły się latem i to były zupełnie inne rozgrywki niż liga. Jak się przeszło pierwsze rundy, to jakoś to leciało. Raczej nikt nie traktował tych rozgrywek priorytetowo. To był raczej dodatek do ligi. Rozgrywki PP poważniej traktowały słabsze zespoły, które chciały się odegrać. Dopiero jak zdobycie Pucharu Polski zapewniało grę w Pucharze Zdobywców Pucharów, wtedy nabrały odpowiedniej rangi.
Sam Pan zrezygnował z trenowania Legii?
- Tak, sam zrezygnowałem. Już wchodziłem do kierownictwa klubu, kończyłem drugie studia, chciałem robić karierę w wojsku.
W koszykarskiej Legii pełnił Pan także inne funkcje - na przykład kierownika sekcji.
- Dokładnie tak, wtedy wziąłem na trenera drużyny Stefana Majera. Jeszcze był niezły zespół. Potem przestałem również pełnić rolę kierownika sekcji, bo trudno to było pogodzić z pracą w klubie.
Wspomniał Pan o braku pensji czy premii za grę w lidze. Za zdobycie mistrzostwa Polski czy medalu na mistrzostwach Europy też nic nie dostawaliście?
- Szkoda o tym mówić. W 1963 roku za wicemistrzostwo Europy, kiedy przeciętna pensja w Polsce wynosiła 1500 złotych, otrzymaliśmy 1300 złotych. Poniżej średniej pensji w kraju. W klubie z nagrodami było jeszcze gorzej, nagrody były naprawdę symboliczne. Inaczej było natomiast w Wiśle, tam już dostawali premie po parę tysięcy. Legia jednak była najpotężniejszym klubem i zdobywała mistrzostwa Polski w wielu, naprawdę wielu dyscyplinach sportu. Jak ja już byłem w kierownictwie klubu i trochę tym zarządzałem, sam musiałem się głowić, skąd brać pieniądze na nagrody. Co sekcja, to prawie mistrzostwo Polski. Była pula pieniędzy, którą trzeba było gospodarować, podzielić na wszystkich mistrzów. A przy takich dobrych wynikach, nie były to duże pieniądze dla pojedynczego zawodnika.
W 1971 roku nastąpiło głośne zatrzymanie koszykarzy wracających z Neapolu, po którym zdyskwalifikowano i posadzono w więzieniu paru koszykarzy Legii, w tym Włodzimierza Tramsa. To zatrzymało rozwój kariery wielkiego koszykarza. Zgadza się Pan z tym?
- Zdecydowanie tak. Trams mógłby być jednym z najlepszych zawodników w Europie na swojej pozycji. On to zresztą udowodnił na mistrzostwach Europy we Włoszech, gdzie grał bardzo dobrze. Trams siedział w więzieniu około dwóch lat, więc wyleciał na dwa sezony. On jednak nie tracił tego czasu i w więzieniu na Służewcu stworzył boisko do koszykówki i zamiast spacerniaka, grał w koszykówkę. Trams zamiast spacerować, wykorzystywał czas na rzuty do kosza i zachęcał, by inni z nim grali. W celi ustawiał sobie trzy taborety tak, że ćwiczył pompki i doszedł w tym do perfekcji. Jak wyszedł z więzienia, to miał bardzo silne ręce, był napakowany. On przecież później grał jeszcze z powodzeniem w koszykówkę, ale moim zdaniem jego problemem był charakter. Zresztą to osoba, o której trzeba by było napisać książkę lub nakręcić film.
Zawodnicy wielu innych sekcji Legii przyznają, że przed laty wyjeżdżając zagranicę przewozili trochę towaru na handel czy walutę,by trochę dorobić w tych trudnych czasach. Dlaczego głośno do dziś jest przede wszystkim o zatrzymaniu i osadzeniu w więzieniach Grotyńskiego i Tramsa?
- To jest co innego. Każdy obywatel Polski przekraczający granicę poddawany był rewizji. Szukano wszędzie. Nas to dotyczyło również, na przykład jadąc na Olimpiadę tak samo byliśmy sprawdzani, czy nie przewozimy dolarów. Nie byliśmy lepiej traktowani niż inni ludzie. Wiadomo, że często ktoś przewoził jakieś drobne towary, ale to nie był handel masowy. Władza też pewnie podchodziła do tego z dystansem - jak złapali kogoś przewożącego niewielkie ilości jakichś towarów - na przykład parę płaszczów z Włoch, jakieś ortaliony, które razem dawały podwójną polską pensję, to jeszcze przymykano oko.
W przypadku przewozu złota z Neapolu, to było na grubszą skalę?
- Oni poszli na całość i do tego mieli ogromny niefart. Wiedziałem o tym od pracownika odpowiednich służb, że będą ich kontrolowali i przekazałem im tę informację. Oni zaczęli się z tego śmiać. To miało miejsce jeszcze przed ich wyjazdem. Od granicy Warszawy do Neapolu i z powrotem byli na okrągło fotografowani i filmowani. Zrobiono im zdjęcia w sklepie we Włoszech i służby dokładnie wiedziały co kto wiezie. Oni wtedy przewozili złoto, bo we Włoszech było ono bardzo tanie. Ponad dwa razy tańsze niż w Polsce. Paru z nich połakomiło się na to, żeby przewieźć. Od granicy do samej Warszawy przechodziły non-stop kolejne kontrole. Trzy czy cztery były na pewno. Oni już się rozpakowali, a tu wchodziła kolejna kontrola. Czekałem na całą drużynę na Dworcu Gdańskim, żeby ich przywitać, a cały wagon koszykarzy został otoczony i odesłany do kontroli celnej. Wpadli, później sąd to udowodnił i dostali po ok. dwa lata więzienia. Trams dostał najwyższy wyrok. Mniejszy Piltz, Tybinkowski i Golimowski [działacz - przyp. B.]. Wtedy Legia rozpadła się. Trams, Piltz i Tybinkowski byli podstawowymi graczami tej drużyny, która przecież w Pucharze Zdobywców Pucharów dotarła naprawdę daleko.
Na mecze ligowe podróżowaliście pociągami czy autokarem?
- W latach 50-60. głównie pociągami. To była tragedia. Na przykład jadąc do Wrocławia, ten pociąg jechał dalej w góry i właściwie nie było w nim miejsca. Jak się już udało znaleźć jakiś przedział dla całej drużyny, to często ściskaliśmy się w nim w 12 osób. Wracać trzeba było w nocy po meczu, więc łapało się pociągi wracające już z jakiejś miejscowości i zapchane do granic możliwości. Czasami jechało się gdzieś na korytarzu wiele godzin. Takie były warunki. Potem Legia podjęła decyzję o podróżach autokarami. Może nie luksusowymi, starymi Jelczami, ale na pewno było wygodniej - było gdzie siedzieć.
Jak doszło do zawiązania Koła Seniora, któremu przez pewien czas Pan przewodniczył?
- Koło Seniorów Legii było zaakceptowane przez klub przynajmniej 30 lat temu. Pierwszym prezesem był prezes tenisa, pan Lewiński. On przeforsował to w kierownictwie klubu i został przewodniczącym Koła Seniorów. Wciągał do niego byłych zawodników różnych sekcji Legii, i tak stworzyła się grupa stu kilkudziesięciu osób.
Dość dawno temu, na początku lat 90., Lewiński poprosił mnie, żebym został sekretarzem Koła Seniorów. I po tym Koło zaczęło prężnie działać. Odbywały się przynajmniej dwa spotkania w roku - wielkanocne i bożonarodzeniowe. Rozmawialiśmy na nich o potrzebach Legii, jak ją ratować. To zaczęło funkcjonować i zaczęło mieć wpływ na kierownictwo klubu. Spotykaliśmy się z kolejnymi prezydentami RP, ministrami obrony, w różnych sprawach, np. budowy stadionu, pomocy dla sekcji itp. Chcieliśmy na przykład pomóc sekcji jeździeckiej WKW w Starej Miłośnie. Niestety nie udało się, konie sekcji zostały przejęte przez pluton Szwoleżerów i sekcja zaczęła upadać. Szkoda, że jeden z prezydentów nie podchwycił mojej koncepcji w tej kwestii. Nam bardzo zależało na tym, żeby utrzymać Legię jako całość - jeden klub, a nie podziały na sekcje i osobne władze. Nie mówiąc już o prawach do herbu, które nie wiedzieć czemu zostały przyznane tylko sekcji piłkarskiej. Jednakowe prawa do niego ma każda legijna sekcja. Niestety stało się bardzo źle - klub został podzielony.
Koło Seniora nadal funkcjonuje?
- Tak, Koło Seniora istnieje dalej, mieliśmy nawet niedawno spotkanie. Zazwyczaj na spotkania przychodzi ok. 60-70 osób - trenerzy, bokserzy, kolarze, lekkoatleci. W Kole Seniora jest nadal ok. 150 osób. Ja przed dwoma laty zrezygnowałem z przewodniczenia, ale przychodzę na spotkania i mamy w gronie dawnych legionistów - Olimpijczyków, wielokrotnych mistrzów Polski - jeszcze trochę pomysłów, by pomóc Legii.
Mało kto wie, ale był Pan jedną z osób, dzięki którym Legia przez kilkanaście lat miała swoją halę na Bemowie.
- Był taki czas, kiedy kierownictwo MON-u powiedziało, że jest możliwość zaadaptowania hali do gry w koszykówkę. Tej, w której obecnie gra koszykarska Legia, przy Obrońców Tobruku. Jak tu pierwszy raz przyjechałem, to naprawdę nie było łatwo się tu dostać, musiałem od tyłu wchodzić przez szerokie drzwi, bo to był hangar lotniczy. Kierowca trochę pomógł mi z tymi drzwiami... a tam zasieki rozłożone, żeby złodzieje nie wchodzili. Rozdarłem przez nie wojskowe spodnie. Przyjrzałem się temu co tam zastałem i uznałem, że jak najbardziej nadaje się na rozgrywanie meczów w koszykówkę. W klubie napisałem, że akceptuję tę halę do adaptacji. I rozpocząłem rozmowy z MON-em - odnośnie pieniędzy itp. To trwało ze dwa lata. W końcu otrzymaliśmy zgodę na adopcję tej sali. Podczas mojej nieobecności w Warszawie, po zabiegach Ś.P. Lewińskiego, salę próbowali "przejąć" tenisiści - wyłożyli tam wykładzinę i narysowali dwa korty. Walczyłem o to, żeby to jednak była normalna sala, z klepką, gdzie oczywiście mogliby trenować również tenisiści Legii. Awantura wtedy trwała ze dwa miesiące, ale udało się załatwić tak, że powstała tu sala przede wszystkim dla koszykarzy i siatkarzy. Z parkietem i pełnym wyposażeniem. Z gabinetem lekarskim, sauną, prysznicami, pokojami dla kierownictwa, zawodników. Tym sposobem załatwiłem powstanie hali na Bemowie. Całkiem niezłej jak na warunki, które tu zastałem przyjeżdżając po raz pierwszy.
Był jeszcze plan, żeby drugi hangar zaadaptować na potrzeby sekcji lekkoatletycznej, ale tu nie udało się uzyskać pozwolenia. Szkoda, że się nie udało...
Rozmawiał Marcin Bodziachowski
Imię i nazwisko: Andrzej Pstrokoński
Data i miejsce urodzenia: 28.06.1936, Warszawa
Kluby: Legia Warszawa 1954-70
Meczów w reprezentacji Polski: 200 / 1009 punktów
Sukcesy klubowe:
Mistrzostwo Polski (7) w 1956, 1957, 1960, 1961, 1963, 1966, 1969
Wicemistrzostwo Polski (3): 1955, 1958, 1968
Brązowy medal MP: 1962
Zdobywca Pucharu Polski: 1970
Awans do 1/4 finału Pucharu Europy w 1957/58, 1960/61, 1961/62 i 1963/64
Awans do 1/4 finału Pucharu Zdobywców Pucharów w 1968/69
Sukcesy w reprezentacji Polski:
Srebrny medalista Mistrzostw Europy w 1963 (Wrocław)
Brązowy medalista Mistrzostw Europy w 1965 (Moskwa)
Uczestnik Mistrzostw Europy w 1957 (Sofia, 7. miejsce), 1959 (Stambuł, 6. miejsce), 1961 (Belgrad, 9. miejsce)
Uczestnik Igrzysk Olimpijskich w 1960 (Rzym) i 1964 (Tokio)
Powołany do reprezentacji Europy na mecz z Realem Madryt (1964)
Trener:
1968-71 kobieca reprezentacja Polski
1971-75 Legia Warszawa
1976-77 reprezentacja Polski
Sukcesy jako trener:
Brązowy medalista z kobiecą reprezentacją Polski z 1968 roku
Awans z Legią do ekstraklasy w sezonie 1972/73
Poprzednie teksty historyczne znajdziecie w dziale Historia.
fot. archiwum / Legionisci.com
przeczytaj więcej o: Koszykówka historia Andrzej Pstrokoński Tadeusz Ulatowski Janusz Wichowski Witold Zagórski Józef Żyliński