Tune(L) czasu - Jacek Kacprzak
Niewielu byłych piłkarzy Legii prezesuje obecnie w klubach piłkarskich. Jeszcze mniej uprawiało równolegle podnoszenie ciężarów i futbol. Niewielu też brało udział w obu pamiętnych dwumeczach z Panathinaikosem Ateny w 1996 r. No i już zupełnie nieliczni wyglądali jak czechosłowaccy hokeiści. Dziś w „Tunelu czasu” rozmawiamy z Jackiem Kacprzakiem. Zapraszamy do lektury.
Mówisz o sobie, że jesteś dzieckiem Pilicy Białobrzegi.
- Mieszkaliśmy 100m od stadionu. Tam wtedy… Kurde, tam nic nie było. Kompletnie nic do roboty. Droga na stadion była więc prosta. Szkoła, podwórko, boisko. To się grało. Inne czasy.
Trenowałeś też ciężary. Dość niecodzienne zestawienie.
- No i potem przypłaciłem to zdrowiem, bo jako piłkarz miałem nadmiernie rozbudowane mięśnie czworogłowe. Była duża dysproporcja. Często więc łapałem urazy dwugłowych. W każdym razie trenowałem równolegle ciężary i piłkę. Była wtedy moda na te sztangi. Nieźle sobie radziłem, bo po paru miesiącach treningów zdobyłem 3. miejsce w województwie. Kilku szkoleniowców widziało mnie już u siebie w klubach. Wtedy jednak do akcji wkroczył mój trener piłkarski i zabronił mi dźwigać.
Dziecko Pilicy tak naprawdę ukształtował jednak Radomiak.
- Drugoligowy Radomiak zainteresował się mną, bo w juniorach strzelałem dużo goli. Działacze z Radomia wszystko załatwili – miałem szkołę, internat. Po miesiącu jednak postanowiłem wrócić do Białobrzegów. Chodziłem do szkoły i dojeżdżałem na treningi.
Rodzice cię nie podwozili.
- A gdzie tam. Najczęściej łapałem „stopa”. Te dojazdy wymagały samozaparcia, trzeba było czekać, późno się wracało. Nie miałem właściwie czasu dla siebie. Ale mi się zawsze chciało. Kiedyś nawet trener na zajęciach w Radomiu przedstawił mnie jako wzór miejscowym przecież kolegom, którym nie zawsze chciało się przychodzić na treningi. A to był wówczas czołowy zespół juniorski w Polsce. Zdobywaliśmy medale w rozgrywkach ogólnokrajowych. Grała w nim masa utalentowanych ludzi.
Pewnie właśnie dlatego ty potem zagrałeś w Legii Warszawa, a oni nie.
- Coś w tym jest…
Na początku grałeś w ataku.
- Tak, strzelałem dla Pilicy, potem dla trzecio- i drugoligowego Radomiaka. Szło mi całkiem nieźle.
Na tyle, że zainteresował się tobą pierwszoligowy Motor Lublin.
- Nawet zaprosili mnie już do Lublina, wszystko było dopięte. Wyruszyłem tam „maluchem”, a to jakoś późna jesień była. Warunki do jazdy bardzo ciężkie. I w końcu po prostu zawróciłem. Radomiak zaproponował podwyżkę i zostałem.
Wyszło na dobre, bo wiosną zaczęła interesować się tobą Legia.
- Na spotkanie Radomiaka przyjechał Ryszard Kosiński, II trener „Wojskowych”. Miał mnie obejrzeć w meczu, ale warunki umowy ustaliliśmy dzień przed. I całe szczęście. Graliśmy bowiem derby regionu z Koroną Kielce. Nie dość bowiem, że Radomiak przegrał, to ja wypadłem fatalnie. Krył mnie jakiś ukraiński, czy rosyjski obrońca z Kielc i nawet raz nie udało mi się go zgubić. Potem, jak już trafiłem na Łazienkowską, zagraliśmy sparing na Hutniku Warszawa, wygraliśmy chyba 5-1, a ja zdobyłem dwie bramki. Trener Kosiński był zadowolony, ale też powiedział mi wtedy, że gdyby miał mnie ocenić tylko na podstawie tego występu przeciw Koronie, to nie doszłoby do transferu.
Przyszedłeś parę miesięcy po półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów.
- Paru zawodników odeszło, m. in. Jacek Cyzio, a Leszek Pisz został niejako zesłany na wypożyczenie do Motoru Lublin. Pojawiło się kilka nowych twarzy.
I ty, z fryzurą na czechosłowackiego hokeistę.
- (śmiech) No miałem pióra z tyłu, wąsy. Nie przeczę, taka moda była. Co ciekawe, gdy już dużo później grałem w Dyskobolii, miałem na kasecie urywki swoich dawnych meczów w Legii. Jechaliśmy autokarem na jakiś mecz i coś mnie podkusiło, by to włączyć. Jak mnie chłopaki zobaczyli, to cały autokar miał niesamowitą polewkę. Te włosy, wąsy, do tego obcisłe, przykrótkie spodenki. No ubaw (śmiech).
Gdzie mieszkałeś na początku?
- Wynająłem sobie kawalerkę na Woli. Legia dała mi pieniądze, więc wybrałem sobie taką wyposażoną od A do Z. Byłem bardzo zadowolony.
Mogłeś mieć prawdziwe „Wejście smoka”. Niewiele bowiem brakowało, a w twoim pierwszym sezonie po raz pierwszy po wojnie Legia spadłaby z ekstraklasy. Mogliście przejść do historii.
- No, niewiele brakowało, naprawdę.
Było to o tyle dziwne, że przecież mimo przebudowy, skład wciąż był silny. Szczęsny, Robakiewicz, Jóźwiak, Zieliński, Jacek Bąk, Gmur, Ratajczyk, Czykier, Kowalczyk, Sazanowicz, czy ty.
- Na początku grał z nami jeszcze Darek Kubicki, który już wówczas negocjował transfer do Anglii. Personalnie rzeczywiście nie wyglądało to źle. Trwały jednak przekształcenia ustrojowe, wojskowy klub nie umiał się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Panował niesamowity bałagan organizacyjny, a to miało wpływ na drużynę i osiągane wyniki.
Ówczesny kierownik drużyny Bogusław Łobacz opowiadał, że nie tylko prał wam stroje treningowe, ale razem z żoną szykował kanapki na mecze wyjazdowe. Dziś nie do wyobrażenia.
- Tak było. Totalna rozpierducha. Nikt nie wiedział za co odpowiada i co będzie jutro.
Trener też raczej nie pomógł.
- Mnie ściągnął jeszcze Władysław Stachurski, ale po paru pierwszych kolejkach odszedł do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Zastąpił go Krzysztof Etmanowicz, no i … No nie poradził sobie. Był nieznanym szkoleniowcem, bez charyzmy. Nie miał w szatni autorytetu, a nasza ekipa potrzebowała wówczas właśnie kogoś z twardą ręką.
Trwała lambada kaprali, jak to kiedyś powiedział Maciej Szczęsny w głośnym wywiadzie?
- Powiedzmy, że nie wszyscy byli w pełni skoncentrowani na boisku, a ich głowy zaprzątały również inne kwestie. Etmanowicz nie był w stanie nad tym zapanować, choć miał ciekawe zajęcia. Był trenerem z dobrym warsztatem, przygotowanym merytorycznie. Inna sprawa, że na podejście zawodników ogromny wpływ miała fatalna organizacja.
O waszym losie w 1992 r. decydował mecz z Motorem Lublin, w którym brylował Leszek Pisz. Grałeś wtedy?
- Grałem, chyba pół godziny, ale bardzo dobrze stało się, że Leszek wówczas nie zagrał. „Piszczyk” miał wkrótce do Legii wrócić i chyba nie wyobrażał sobie, że miałby wrócić do drugoligowego klubu.
A ja słyszałem, że trzeba było się zrzucić, by przekonać Pisza aby nie zagrał.
- Były jakieś podchody. W każdym razie wygraliśmy 3-0 i zapewniliśmy sobie utrzymanie. Bez tego byłoby bardzo ciężko. Przy czym myślę, że widmo spadku po prostu zmobilizowało naszą drużynę. To wciąż był przecież dobry zespół, z pewnością nie na spadek. W momencie próby spięliśmy się odpowiednio i udało się uratować.
A powiedz, jak się odnalazłeś w Warszawie? Nie dość, że miasto wielkie, to i klub specyficzny, a i szatnia niełatwa.
- Legia, mimo problemów o których wspomniałem, to wciąż była wielka marka. Chciałem tu trafić, byłem przygotowany. Nie miałem problemów, by się odnaleźć. W drużynie były grupki, ale ja łatwo się zintegrowałem. Dołączyłem do wiodącej grupy – bywałem na rybce u Robakiewicza, chodziłem z Piszem, czy „Lejbą” (Czykier – przyp. red.), „Beretem”, „Kowalem”, czy „Ratajem” do Garażu, a jednocześnie na zgrupowaniach mieszkałem z trzymającym się na uboczu Maćkiem Szczęsnym, który okazał się być super kolegą. Inteligentny, wygadany gość. Do tego świetny bramkarz. Nie miałem z nikim kłopotów.
W takiej ekipie łatwo było popłynąć. Ciebie jednak było komu pilnować.
- (śmiech) Tak, tak. Szybko się ożeniłem. Jakoś z dwa miesiące po przenosinach do Warszawy.
Rybka u Robakiewiczów, „Garaż” – tam się odprężaliście, ale i budowaliście atmosferę.
- Nigdy nie spotkałem się z taką integracją zespołu. My przecież spotykaliśmy się też całymi rodzinami. Żona Zbyszka Robakiewicza fantastycznie przygotowywała rybę. Inna sprawa, że ja tam byłem ze dwa razy, bo słaby jestem. Nie wytrzymywałem tempa. Ciężko mi było potem funkcjonować (śmiech). W „Garażu” bywałem za to regularnie. Kto chciał, to pił piwo, kto inny coś mocniejszego, a kto chciał herbatę, to pił herbatę. Jestem zwolennikiem integracji drużyn. Praca na treningach to oczywiście podstawa, ale te kwestie poboczne pozwalają zespołom dużo zyskać. Potrzebna jest tylko samoświadomość, by nie przesadzić.
Po kryzysie nastała złota era w historii klubu. Przy Łazienkowskiej w okularach i eleganckim garniturze pojawił się dobrodziej – Janusz Romanowski, który od ręki zaczął pompować w klub duże pieniądze.
- Takie to były czasy. Przy futbolu zaczęli pojawiać się różni biznesmeni. Wymyślali różne sposoby, by się wzbogacić. Romanowski też przecież kupował piłkarzy do … Pogoni Konstancin i formalnie tylko ich do Legii wypożyczał. Różne dziwne rzeczy się działy. Z drugiej strony trzeba go szanować, bo osiągnął niesamowite wyniki. Inna sprawa, że można było z tego zespołu wycisnąć jeszcze więcej. Wcale nie musieliśmy się zatrzymać na ćwierćfinale Ligi Mistrzów w 1996 r.
Dziś to brzmi abstrakcyjnie.
- No ale powiedz, czy Panathinaikos nie był dla nas wówczas do przejścia?
Był.
- Jasne. W pierwszym meczu nasze boisko nie nadawało się do gry. Błoto po kostki, zero trawy. Myślę, że to wytrąciło nam atuty. W rewanżu szybko z boiska został wyrzucony Marcin Jałocha i ciężko było coś zrobić. Oni wykorzystali przewagę. Przy odrobinie szczęścia mogliśmy więc zagrać w półfinale z Ajaxem Amsterdam. Mieliśmy 14 reprezentantów.
Myślisz, że Panathinaikos zadbał o sędziego? Zapisałem sobie nawet jego nazwisko: Usejnow. Mówiło się coś o futrze dla żony i o gościnie w Atenach.
- Możliwe, nie byłbym zdziwiony. „Jałoszkin” szybko dostał dwie żółte kartki, ale jestem zdania, że przynajmniej jedną z nich dostał niezasłużenie.
fot. Piotr Galas / Legionisci.com
Marcin był twoim najlepszym kolegą w Warszawie.
- Krakus, ale dobrze odnajdował się w stolicy. Nie był blisko tej wiodącej grupy, ale też nie tak daleko. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu na obozach, długo rozmawialiśmy. Marcin słynął z gry wślizgami, to był jego duży atut. Dobry kolega. Potem, gdy odszedł, bliżej trzymałem się z Ryśkiem Stańkiem, jeździliśmy razem na ryby.
Za Romanowskiego poprawiło się finansowo i organizacyjnie. Szybko to odczuliście?
- Finansowo w Legii nie było wcześniej źle. Szału nie było, ale nie nazwałbym też tego biedą. Pojawiały się zaległości, ale były one w końcu regulowane. Romanowski przede wszystkim wprowadził profesjonalną organizację. Od tej strony było nieporównywalnie lepiej. Sam fakt, że wreszcie mieliśmy jednolite stroje treningowe, ładne komplety meczowe adidasa, choć może nie pierwszego sortu, bo ten pojawił się dopiero w Lidze Mistrzów, ale i tak dla nas to było wiele.
Romanowski szedł szeroko od początku. Już na starcie bowiem sprowadził trenerską gwiazdę – Janusza Wójcika, który dopiero co zdobył na igrzyskach srebrny medal!
- Krzysztof Etmanowicz poprowadził nas jeszcze chyba w trzech meczach. I pojawił się „Wójt”. Kurczę… Czuło się od razu, że tu nie ma żartów. Pewne rzeczy już nie przechodziły. Za Wójcikiem przyszli też świetni piłkarze, jak choćby Maciek Śliwowski. Mieliśmy drużynę na mistrzostwo i w końcu je zdobyliśmy.
„Nigdy nie spotkałem człowieka bardziej pozbawionego zasad. Egocentryka, egoisty, skurwysyna” – to Maciej Szczęsny o Wójciku.
- „Wójt” nie przebierał w środkach. Szedł po trupach do celu. Na treningach też pozwalał nam przekraczać granice. Graliśmy bardzo ostro, nakręcał nas do tego, puszczał faule, jakby skłaniał wręcz ku spięciom. Szły wióry. I może w ten sposób ukształtował nasz charakter? Byliśmy waleczną drużyną. Do tego, co wiadomo, świetnie mobilizował. Natomiast trzeba było mieć u niego charakter. Słabszych zawodników po prostu tępił. Lubił trudne charaktery, lubił rozrabiaków. I sam też taki był.
Starchurski też był charakterny.
- O tak, charakterny i sprawiedliwy. Wołał na nas podobnie jak Wójcik: misiaczki (śmiech). Krótko z nim pracowałem, ale mam do niego duży sentyment. Wtedy byłem napastnikiem, a wtedy w ataku grał przede wszystkim „Kowal”. Trener zaczął więc szukać dla mnie pozycji – a to na boku, a to w środku pola i rzeczywiście cofnął mnie.
Warto zatrzymać się przy postaci Wojciecha Kowalczyka, ulubieńca kibiców.
- Silny, szybki, utalentowany facet. Piłka szukała go w polu karnym. Potrafił zrobić coś z niczego. Miał taką bródnowską bezczelność. Nie kalkulował. Przy takich cechach można w futbolu wiele osiągnąć i Wojtek miał niesamowity czas. Do tego znakomity kolega, dusza towarzystwa. „Kowal” był młody, ale bardzo szybko zintegrował się z naszą grupą. Potrafił niezwykle rozbawić. Dobry w barze, ale na boisku miał niebywały potencjał i umiał z niego skorzystać.
Drugim takim młodym, gniewnym ananasem był wówczas Krzysztof Ratajczyk.
- Charakterny, prawdziwy twardziel. Nigdy nie dawał sobie dmuchać w kaszę. Kibice się z nim utożsamiali, a on z nimi i klubem. Bardzo szybko dołączył do grupy. Co ciekawe, potrafił troszeczkę więcej przy barze, ale na drugi dzień nie miało to na niego żadnego wpływu. Świetnie się regenerował (śmiech).
Mówiłeś kiedyś w wywiadzie, że dla ciebie najlepszym piłkarzem w Legii, był Leszek Pisz. Lider na boisku i w szatni, ale z tego co wiem, to może paradoksalnie nie był specjalnie wygadany. Raczej mało mówił.
- Nie musiał. Miał autorytet z boiska. Doskonale operował piłką, nie można było właściwie mu jej odebrać. Do tego pamiętamy jego strzały z dystansu, w tym również z rzutów wolnych, czy dośrodkowania z rożnych. Miał idealnie ułożoną stopę. Wszyscy więc wiedzieli, ile daje drużynie. W szatni normalny chłopak. Nigdy się nie wywyższał. Każdy mógł z nim pogadać, młodzi skorzystać z rad. Bardzo normalny gość.
Bogusław Łobacz powiedział, że niektórym w Legii przez dłuższy czas było po prostu wygodnie. Nie chcieli więc się specjalnie przemęczać. W końcu jednak grupa trzymająca władzę, z Piszem na czele, uznała, że warto byłoby coś z tej piłki mieć, zapisać na swoim koncie jakieś trofea. Latka leciały, a tu ani mistrzostwa, ani sukcesów. Od Wójcika zaczęły się sukcesy.
- Mogło tak być. Mieliśmy bardzo wysoki poziom. Reprezentanci siedzieli na ławce. To co wspomniałem wcześniej, mogliśmy osiągnąć znacznie więcej, nie tylko w pucharach, ale i zdominować ligę. Chciało się grać w tej ekipie, nie było właściwie słabych punktów. A przecież przy tym przewyższaliśmy organizacyjnie i finansowo inne polskie kluby.
Sezon 1992/93 kończył się wyjazdowym meczem z Wisłą Kraków. Byliście liderem, mieliście korzystniejszy bilans bramkowy, wydawało się, że jeśli tylko wygracie, to macie tytuł. ŁKS miał jednak inne plany – nie zamierzał się poddać, za to planował dogadać się z Olimpią Poznań i nastrzelać im tyle bramek, by wystarczyło do mistrzostwa.
- Nigdy nie byłem na tyle blisko osób decyzyjnych, by wiedzieć, co się dokładnie działo. Oczywiście czasem dało się wyczuć, że sędziowie sprzyjają. Takie to jednak były też czasy, kluby w ten sposób funkcjonowały. Z drugiej strony wiele drużyn wtedy przed meczami z Legią przegrywało mentalnie. Bali się nas, bo byliśmy silni. Skoro o Wiśle mowa, to wiele zostało już powiedziane, a przecież niczego nikt nie udowodnił, nikt się nie przyznał. Ja to widziałem na własne oczy. Szybko strzeliliśmy bramkę, a potem dostaliśmy informację, że ŁKS swobodnie wbija gola za golem Olimpii. Wójcik zaczął reagować, mobilizować, nakręcać nas. 1-0, 2-0, a kibice niesamowicie jechali z wiślakami. Wyzywali ich, lżyli. Gdy tego słuchałem, to w ogóle się nie dziwiłem, że grają słabo. Strach im pętał nogi. A my goniliśmy za kolejnymi bramkami.
Legia i ŁKS zostały ukarane oraz wykluczone z europejskich pucharów, a największy złodziej, jak to określił Maciej Szczęsny, w tamtym sezonie dostał największą nagrodę – otrzymał tytuł mistrzowski.
- Mi się wydaje, że Legia w kwestii załatwiania meczów była dalej od innych klubów. Byliśmy silni, nie potrzebowaliśmy tego robić. Możliwe, że coś się zdarzyło, ale to tylko gdybanie. Ciężko mi uwierzyć, by było to na szerszą skalę.
Zdobyliście tytuł i jako mistrzowie rozjechaliście się na urlopy, a potem zaczęliście zgrupowanie w Zakopanem.
- I w jego trakcie dowiedzieliśmy się o decyzji PZPN. Wtedy można było już właściwie wyjechać do domu. I tak byłoby chyba też zdrowiej. Motywacja siadła całkowicie. Mało kto był trzeźwy. Niektórzy chcieli pracować, inni zupełnie mieli to gdzieś. Byliśmy załamani, czuliśmy się okradzeni. Zwłaszcza że mieliśmy świadomość, że jesteśmy mocni, wierzyliśmy, że moglibyśmy się pokazać z dobrej strony w pucharach, walczyć o Ligę Mistrzów. Mieliśmy cel, zmierzaliśmy do niego. To nas nakręcało. Aż tu nagle okazało się, że znów musimy zaczynać od początku, od nowa udowadniać swoją wartość, bo została nam tylko rywalizacja na krajowym podwórku. A przecież ten zespół był za dobry na ligę. W tym przekonaniu utwierdzały nas wyniki letnich sparingów. Rywalizowaliśmy z dobrymi drużynami z silnych lig i dawaliśmy sobie w nich radę. To dało kopa zwłaszcza w 1995 r. tuż przed Ligą Mistrzów. Wtedy dotarło do nas, że nie musimy się nikogo bać.
Ty chyba dobrze nie wytrzeźwiałeś po tym Zakopanem, bo odszedłeś do Polonii Warszawa.
- Na początku sezonu okazało się, że Wójcik nie bardzo mnie widzi w składzie. Poprosiłem o zgodę na wypożyczenie. Pojawiła się szansa gry w Warszawie, we wracającej do ekstraklasy Polonii. Na Konwiktorskiej próbowali wzmocnić skład po awansie. Z Legii poszedł jeszcze Arek Gmur, chyba Grzesiek Wędzyński. Trenerem był Stefan Majewski, ale tam to był całkowity dramat organizacyjny. Ciągłe problemy, prowizorka. Pojechaliśmy gdzieś na mecz, spaliśmy w jakichś dyktowych domkach w zimnie. A i sportowo to nie był zespół na ekstraklasę. Skończyło się spadkiem.
Ty zaś wróciłeś na Łazienkowską, gdzie nie było już „Wójta”, ale za to był „Janosik”.
- Paweł Janas. Tamta Legia, to było optymalne połączenie świetnych zawodników ze świetnym trenerem. Jestem przekonany, że gdyby kierował nami inny szkoleniowiec, to takich wyników by nie było. I odwrotnie – gdyby ten trener miał wówczas innych piłkarzy, to też tak dużo by nie osiągnął. Świetnie się odnalazł w trudnym okresie po odejściu Wójcika. Wiedział kiedy krzyknąć, a kiedy odpuścić. Miał świetne wyczucie jako człowiek, jako trener też potrafił nas taktycznie przygotować. Ale u niego grałem mało. Miałem oferty z Zawiszy, Zagłębia Lubin. Miałem rozmowę z trenerem. Przekonywał mnie bym został. Czułem, że chyba nie jestem na tyle mocny, by grać w I składzie, ale też uważałem, że jestem na tyle dobry, by zostać w Legii. Janas przekonywał, że potrzebuje szerokiej kadry, by grać na dwóch frontach i każdy będzie dostawał szansę, że meczów jest dużo. Pamiętam nawet taki mecz już później, że w środę graliśmy w Lidze Mistrzów, a parę dni później w lidze wyszła praktycznie cała inna „jedenastka”. I oczywiście wygraliśmy. Zostałem. Zdecydowała też chyba wygoda – lubiłem Warszawę, życie w niej, miałem blisko do Białobrzegów, do rodziny.
fot. Piotr Galas / Legionisci.com
Przez dwa lata zagrałeś bardzo mało.
- Rywalizacja była ogromna, właściwie na każdej pozycji. Do tego nie byłem z zaciągu Romanowskiego, więc to też mogło mieć znaczenie. Ale nie żałuję, że zostałem. Samo to, że byłem częścią tej wielkiej Legii to już dużo.
Zagrałeś w Lidze Mistrzów.
- W rewanżowym meczu ćwierćfinałowym. Dostałem parę minut. Zdaję sobie sprawę, że to był gest ze strony trenera Janasa, pewna nagroda za pracę i cierpliwość. Fajnie było wystąpić w tych rozgrywkach, ale i poczuć to, zobaczyć z bliska.
Mieliśmy wówczas zespół, w którym grali właściwie sami Polacy. Dziś najlepsze polskie kluby mają w kadrach po kilkunastu obcokrajowców i nie odnotowują porównywalnych wyników.
- Romanowski wyłożył ogromne pieniądze. Ściągnął chyba najlepszego zawodnika ligi spoza Legii, czyli Tomka Wieszczyckiego, ogranych za granicą Rysia Stańka, Andrzeja Kubicę i Czarka Kucharskiego. Wcześniej doszli Grzesiek Lewandowski i Jacek Bednarz. To był proces – do Legii ściągano najlepszych Polaków dostępnych na rynku. W tej chwili nie jest to możliwe. Przede wszystkim piłkarzy sprzedaje się za nieporównywalnie większe kwoty. Reprezentanci zmieniają kluby za kilkadziesiąt milionów euro, a ci z polskiej ligi za 5-6. A przecież transfery nawet za 1-2 mln euro w sumie się u nas nie zdarzają. Kluby wolą więc szukać tańszych zawodników zagranicznych. Nie umiem sobie wyobrazić teraz, by drużyna złożona z Polaków zagrała w ćwierćfinale Ligi Mistrzów.
Kubica nie wytrzymał w Legii.
- Jakoś nie przypasował charakterologicznie do grupy. Trzeba było mieć sporo dystansu do siebie i do innych, zwłaszcza do żartów Marka Jóźwiaka. Ale piłkarzem był bardzo dobrym i zrobił ciekawą karierę w Izrealu, gdzie został królem strzelców.
Mieliście piękną przygodę z Ligą Mistrzów, a w Polsce wraz z Widzewem biliście rekordy punktowe. Wyścig o mistrzostwo był niebywały. W 34. kolejkach Widzew zdobył 88 punktów (bilans bramkowy 84-22), a Legia 85 punktów (95-22). Wygraliście po 27 meczów. Kosmiczne liczby.
- Decydujący o tytule mecz przegraliśmy z nimi 1-2. W klubie działo się już źle. Odszedł Romanowski, wojsko nie ogarniało organizacyjnie, wielu chłopaków myślało o odejściu. Chyba nie zagraliśmy tego spotkania w pełni skoncentrowani. Trwały rozmowy, pojawiali się menadżerowie, wieczorami dzwoniły telefony. Legia była syta, Widzew głodny, dlatego wygrali.
Latem odeszło 9 podstawowych zawodników. Do rozgrywek sezonu 1996/97 przystąpiliście z 12-13 piłkarzami.
- Ale tak jak mówiłem, mieliśmy bardzo szeroką kadrę. Zostało z niej jeszcze wielu świetnych zawodników, w dodatku w większości już ogranych. Kilku, w tym ja, długo czekało na swoją szansę, którą wreszcie dostało. Nie czuliśmy się gorsi od innych w lidze, a jak się potem okazało, to w pucharach też sobie poradziliśmy całkiem przyzwoicie.
Pierwszoplanową postacią został … Jacek Kacprzak. Można powiedzieć, że zastąpiłeś wtedy Leszka Pisza. Świetnie radziliście sobie w małej grze w środku pola z Czykierem i Stańkiem.
- Tak, to był mój najlepszy okres w karierze. Lubię grę kombinacyjną, krótkie podania, wyjście na pozycję. Muszę podkreślić, że wówczas wreszcie trener postawił na mnie w środku pola na rozegraniu. Przestałem być rzucany po pozycjach, bo często wystawiano mnie gdzieś na boku. Stałem się odpowiedzialny za grę zespołu i bardzo mi się to podobało, bo lubię decydować. Czułem się bardzo mocny, poczułem wsparcie trenera i tego było mi wtedy trzeba. Zagrałem prawie we wszystkich meczach, strzeliłem chyba 5 goli. Piękny czas.
Struktura szatni się nieco zmieniła. Starszyzną byliście ty, Zieliński, Staniek i Czykier.
- Ale to już nie było to samo. Nie było takiej integracji. Grupa młodych chodziła bardziej swoimi ścieżkami, Jacek Bednarz też był bardziej na uboczu. Na boisku jednak nie było tego tak widać.
A w karty z nimi grałeś? Ponoć prawdziwy z ciebie karciarz.
- A pewnie, grywało się. „Zielu” dobrze grał, skubaniec. Grupa karciana była bardzo liczna. Trochę później próbował do nas dołączyć obecny sekretarz generalny PZPN Maciek Sawicki. Był wtedy młodym piłkarzem. Ciągnęło go do grupy karcianej, oj ciągnęło. Ale wyperswadowaliśmy mu, że dla jego dobra lepiej byłoby, by do niej nie wchodził (śmiech).
A stać go było na wejście?
- Za naukę trzeba zapłacić (śmiech).
Wygrywaliście masę meczów w lidze.
- To nadal była paka. Szamotulski, Zieliński, Jałocha, Mosór, Bednarz, Czykier, Staniek, Sokołowski, Mięciel, Kucharski, sezon życia miał Darek Solnica, dobrze radził sobie Igor Kozioł. Zimą zostaliśmy wzmocnieni, doszli Czereszewski, Skrzypek, Magiera i Włodarczyk. Zwłaszcza Sylwek wtedy był w niesamowitym gazie. Do końca sezonu jak równy z równym znów rywalizowaliśmy z Widzewem.
I znów z nimi przegraliśmy…
- Niesamowite okoliczności. Zabrakło nam 5 minut. Prowadziliśmy 2-0. To jest k…, taki zbieg okoliczności, że gdyby chcieć go powtórzyć, to by się nie dało. Filmowa historia. Najpierw w drugiej połowie mieliśmy sytuację Marcina Mięciela na 3-0. Potem kontuzja sędziego, w czasie której chyba uciekła nam koncentracja. Potem błędy Jabłońskiego, który zdjął obu napastników, a wstawił mnie i „Jałoszkina”, w efekcie czego nikt już z przodu nie absorbował uwagi obrońców Widzewa i oni wszyscy ruszyli do szturmu. Wreszcie Widzew złapał kontakt, poszli za ciosem. A to przecież był doświadczony zespół. K... science fiction...
Widzę, że jesteś kolejnym uczestnikiem tego meczu, który nie może się pogodzić z tym, co się wówczas stało…
- No boli nadal. Widzisz w szatni dorosłych facetów, którzy płaczą… Niesamowite emocje. Masakra.
Wcześniej jednak zagraliście legendarny dwumecz. Jesienią 1996 r. zrewanżowaliście się Panathinaikosowi za porażkę w ćwierćfinale Ligi Mistrzów.
- Najpierw przegraliśmy 2-4, ale uważam że już tam zagraliśmy dobry mecz. Mieliśmy trochę sytuacji, „Lejba” strzelił piękną bramkę. W rewanżu wiadomo, 2-0 po golu w 90. minucie. Pełen stadion, niesamowity doping, emocje i wspaniały happy-end. Nic dziwnego, że przedstawiciele Daewoo zdecydowali się wówczas zainwestować w Legię na poważnie. Tamto zwycięstwo to chyba mój najlepszy moment w karierze.
Potem trafiliście na Besiktas. Też było na styku. 1-1 w Warszawie, 1-2 w Stambule.
- Było, było. Oni mieli niesamowitego Amokachiego, świetny napastnik. Ale warto też wspomnieć, że i w Stambule na pierwszy plan wysunął się wątek sędziowski. Przegraliśmy, mimo że prowadziliśmy 1-0 po golu Czarka Kucharskiego. Z czerwoną kartką jednak wyleciał Rysio Staniek. Rysiek zresztą po meczu nie wytrzymał i lekko poturbował w tunelu arbitra. Strasznie nas tam skręcił.
Wspomniałeś o Daewoo. Wpompowali w Legię ogromne pieniądze, ale wygrali tylko jeden puchar Polski.
- Organizacyjnie wyglądało to kiepsko. Nietrafione decyzje, nietrafione transfery. Fatalne zarządzanie. Zaczęły się dziwne rozgrywki menadżerskie. Pojawił się m. in. trener Kopa, który był przecież de facto menadżerem. Różne zawirowania, brak decyzyjności. Głupie pomysły, jak trenerski duet Kopa – Białas. Masa przeciwnych sytuacji. Przez to, moim zdaniem, drużyna nie dawała z siebie maksa. No i para poszła w gwizdek.
Jesteś jednym z liderów zespołu, widzisz, że do drużyny ściągają ci piłkarskich nieudaczników. Jak się na to patrzy? Tracisz zaufanie do władz klubu?
- Były różne historie. Ściągali bardzo dziwnych zawodników. Piłka broni się sama – zawodnicy widzą od razu kto pasuje, a kto nie. Słaby piłkarz nie utrzyma się w takim klubie jak Legia, choćby nie wiem, jak się starał. I tak, takie ruchy powodują, że traci się zaufanie do prezesów.
W efekcie tych ruchów w sezonie 1997/98 zajęliście 5. miejsce, nigdy potem Legia nie znalazła się tak nisko w tabeli.
- A mieliśmy świetny skład. Zeigbo, Kosecki – niesamowici piłkarze. Jesień mieliśmy niezłą. Skończyliśmy jako wicelider, walczyliśmy zaciekle z Vicenzą i były realne nadzieje na mistrzostwo. Wiosną się to posypało. Odszedł Romek, Zeigbo miał problemy z kontuzjami, jakoś nie mogliśmy zaskoczyć i skończyło się fatalnie.
Jak wspominasz Koseckiego?
- Oj, grajcar. Świetny. Do tego dusza towarzystwa, ale i pełen profesjonalista. Widać było, że długo pograł w wielkich klubach. Bliżej poznaliśmy się z nimi i z Kennethem na obozie w Holandii. Trzymałem się z Romkiem. Pasowaliśmy do siebie charakterologicznie. Lubię ludzi z poczuciem humoru, a on lubił żartować. Zawsze było go pełno, zawsze coś się z nim działo. Czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie. On jednak może nie najlepiej wspominać naszą znajomość, bo na jednym z treningów niechcący władowałem mu się w kostkę i chyba wyrzuciłem go na trzy tygodnie, a Roman był wówczas w wielkim gazie. Miałem wyrzuty sumienia.
Pod koniec sezonu przegraliście 0-3 w Poznaniu i właściwie było jasne, że nie zagracie w pucharach, a po tym meczu zrobiło się w Warszawie nerwowo. Kibice zarzucali wam, delikatnie mówiąc, brak zaangażowania.
- Już przed meczem były jakieś głosy. Tymczasem pierwsza połowa była dobra, mogliśmy nawet wygrywać. Skończyło się 0-3. Byłem wtedy rezerwowym, wszedłem przy stanie 0-1. Szczerze to już nie pamiętam, czy coś wtedy się działo. Nie wiem nawet, czy coś słyszałem, czy tylko potem w głowie się zakodowało. Pamiętam tylko, że potem jak graliśmy kolejny mecz w Warszawie, to gdzieś nas kwaterowali ze względów bezpieczeństwa. W każdym razie wyszło fatalnie i to było takie podsumowanie nieudanego sezonu.
Odszedłeś z klubu. Sytuacja też nietypowa, bo trener Kopa jednego dnia chciał cię zatrzymać i odbudować zespół w oparciu o ciebie, a drugiego nagrał ci transfer. A może właśnie typowa dla ówczesnej Legii?
- Sam mnie na niego namawiał. Trafiłem, nie bez obaw, do Larissy. Gdy dotarłem do Grecji, okazało się, że zespół jest na zgrupowaniu i w klubie byłem ja, prezes i sprzątaczka. No i telewizja (śmiech). Podpisałem kontrakt, wróciłem do Warszawy, ale okazało się, że kluby jeszcze nie doszły do porozumienia. W międzyczasie odezwał się duński Aarhus GF. Mieli dobrą ekipę, kilku z nich grało potem w Bundeslidze. Wypadłem nieźle na testach, ale Legia dogadała się z Larissą. Wylądowałem więc w Grecji i to był fajny czas. W Larissie grałem pół roku i znalazłem się w pierwszej trójce objawień całej ligi. Nie było jednak kasy, więc z innymi obcokrajowcami rozwiązaliśmy kontrakty. Odchodzący z Larissy trener pociągnął mnie za sobą do Panetolikosu Agrinio. Tam było już znacznie gorzej. W pierwszym meczu złamali mi szczękę. W efekcie po kolejnej rundzie znalazłem się w trójce niewypałów całej ligi… Pograłem pół roku i okazało, że pamiętają o mnie Duńczycy. Poleciałem do Aarhus. To był już inny świat. Wspaniała organizacja, wszystko zapięte na ostatni guzik, ale i ciężkie treningi, fizyczny styl gry. Piłkę widziałem właściwie tylko w powietrzu, jak latała mi nad głową. Kiedy w końcu zacząłem się z tym oswajać i strzeliłem pierwszego gola, doznałem poważnej kontuzji. Wróciłem do Polski po pół roku.
Wylądowałeś w Grodzisku Wielkopolskim. Dyskobolia po rundzie jesiennej była ostatnią drużyną w tabeli z ogromną stratą do bezpiecznego miejsca. Runda rewanżowa w 2000 r. to była prawdziwa wiosna cudów w waszym wykonaniu.
- Tak bym nie powiedział. My już zimą podczas obozu na Cyprze wyglądaliśmy bardzo dobrze. Wygrywaliśmy i remisowaliśmy w sparingach z dobrymi drużynami. Mieliśmy mocną kadrę, na pewno nie na spadek. Wiosną zaczęło to procentować. Zwyciężaliśmy w kolejnych spotkaniach.
M. in. z Legią, a ty strzeliłeś gola swojemu kumplowi Robakiewiczowi.
- Niechcący (śmiech). Sądzisz więc, że Dyskobolia była w stanie ułożyć sobie mecz z walczącą o mistrzostwo?
Ty mi powiedz.
- Nie była.
No dobrze, ale nie wmówisz mi, że tam wszystko było czysto.
- Nie wiem, czy było. Mi nic na ten temat nie wiadomo. Być może byliśmy jakoś wspierani, ale my na pewno tego nie załatwialiśmy.
Po 1,5 sezonu w Grodzisku zacząłeś mieć problemy ze zdrowiem i odszedłeś.
- Miałem wtedy dobry okres. Prowadził nas „Bobo” Kaczmarek, który jeszcze mnie cofnął i grałem bardziej defensywnego pomocnika. Fajnie czułem się na tej pozycji. Ale zacząłem mieć problemy, coraz mniej występowałem. Dawałem radę grać 20-30 minut. A w klubach takich jak Dyskobolia, w małych ośrodkach, będących własnością jednego człowieka, to też się inaczej patrzy na zawodnika mającego problemy ze zdrowiem. Drzymała nie mógł przeboleć, że on mi płaci, a ja nie gram. W efekcie ja odszedłem, a oni ściągnęli „Wieszcza”.
Ty to w ogóle chyba lubiłeś grać w piłkę. Przez dobrych parę lat pograłeś jeszcze w kilku mniejszych klubach.
- Miałem iść do KSZO, ale Drzymała się nie zgodził, bo to był bezpośredni rywal w walce o utrzymanie. Trafiłem do Polkowic, w których wielu zawodników i trenerów potraciło nazwiska. Miałem to szczęście, że ostatnie miesiące byłem kontuzjowany i nie grałem. A tam to już wyraźnie dało się zobaczyć, że dzieją się dziwne rzeczy i sędziowie wyciągają pomocne dłonie. Ta kontuzja to było wtedy jednak najlepsze co mogło mnie spotkać. Dzięki temu spokojnie nadal jestem Kacprzakiem, a nie K. Gdybym wtedy w coś się wpakował, to nie mógłbym robić teraz tego, co robię. Potem grałem jeszcze w Stasiaku Opoczno, Radomiaku i wróciłem do Pilicy.
Pytałem, czy lubisz grać w piłkę, bo nadal grasz. Teraz w barwach legendarnej drużyny baru Ulubiona. Ba, nawet razem gramy. To znaczy - ja kopię.
- Sprawka Emila Kopańskiego (Łączy nas piłka). Fajnie jest się czasem ruszyć, a tego ruchu mi brakuje, więc z przyjemnością przyjeżdżam na te mecze. Lubię, bardzo lubię te nasze mecze. Do tego przeżyłem świetną przygodę w Pucharze Polski. I mam nadzieję, że jeszcze w tych rozgrywkach zagramy!
Ty jako jeden z niewielu piłkarzy ówczesnej Legii zrobiłeś karierę jako działacz. Jesteś prezesem swojej Pilicy Białobrzegi.
- Tak jest. Liderujemy w IV lidze, Maciek Śliwowski jest naszym trenerem. Pracy jest sporo. Chcemy wrócić do III ligi. Myślę, że dajemy radę organizacyjnie. Sprawia mi to frajdę, odnajduję się w tej roli. Do tego mam swoją szkółkę w Nowej Iwicznej, a i w Pilicy prowadzę jeden rocznik. Do tego jestem wiceprezesem w Radomskim Okręgu Związku Piłki Nożnej, no i w zarządzie Mazowieckiego Związku Piłki Nożnej.
Ho, ho, ile tych funkcji panie prezesie…
- No nie da się żyć bez tej piłki (śmiech).
Rozmawiał: Jakub Majewski “Qbas”
Twitter: QbasLL
Kątem Oka na FB
Polecamy poprzednie rozmowy z serii Tune(L) czasu
Marcin Rosłoń
Cezary Kucharski
Maciej Szczęsny
Marcin Mięciel
Aleksandar Vuković
Tomasz Sokołowski
Piotr Włodarczyk
Jacek Magiera