REKLAMA

20x20 LegiaLive - Hugollek

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Świętujemy dwudziestolecie powstania portalu LegiaLive.pl. Z tej okazji chcemy przybliżyć Wam sylwetki nas, kibiców pracujących w redakcji najpopularniejszego obecnie serwisu o Legii. Po Woytku, Tomku Janusie i Mishce poznajcie Hugollka. 20 pytań na 20-lecie!

1. Imię i nazwisko: Sebastian Tasakowski

2. Ksywka: Hugollek

3. Debiut na Legii: 15.10.1996 (Puchar UEFA: Legia 1-1 Beşiktaş Stambuł)

4. Debiut na łamach LL: niestety nie pamiętam roku (2006?), natomiast był to minifelieton związany ze zmianą nazwy przystanku, bodajże „Łazienkowska” na „Legia-stadion”; jako oficjalny współpracownik – wrzesień 2007 (reportaż ze spotkania przedstawicieli CWKS Legia z Agencją Mienia Wojskowego odnośnie przejęcia gruntów na Fortach Bema).

5. Debiut na redakcyjnym wyjeździe: tutaj pamięć też jest nieco zawodna, ale wydaje mi się, że był to lipiec 2009 roku i eskapada do Kopenhagi.

6. Najlepszy tekst/zdjęcie: co do tekstu, to chyba ten z października 2018 roku odnośnie podsumowania akcji „Widelec”; jeśli zaś chodzi o zdjęcie, to jakoś żywię sympatię do fotografii Vadisa trzymającego racę podczas mistrzowskiej fety z czerwca 2017 roku.

7. Najgorszy tekst/zdjęcie: myślę, że trochę by się ich znalazło, natomiast ocenę najgorszych tekstów czy zdjęć pozostawię czytelnikom.

8. Najlepszy mecz Legii jaki opisywałeś/fotografowałeś: najlepszy fotografowany mecz to Legia-Lechia z czerwca 2017 roku, po którym była feta mistrzowska; z kolei jeśli chodzi o najlepsze opisywane spotkanie w relacjach z trybun, to z pewnością większość rozegranych w Krakowie i Poznaniu oraz pojedynek z 1 kwietnia 2015 roku w ramach Pucharu Polski przeciwko Podbeskidziu w Bielsku-Białej, kiedy to (jak na prima aprilis przystało) naszych kibiców oficjalnie nie było ;)

9. Najgorszy mecz Legii jaki opisywałeś/fotografowałeś: najgorszymi opisywanymi w relacjach z pewnością były te, kiedy „Wojskowi” przegrywali i/lub gdy nasz doping stał na mizernym poziomie; spośród fotografowanych piłkarskich – było ich na tyle niewiele, że najgorszego nie dostrzegam.

10. Zawodnik Legii, z którym współpracowało się najlepiej/najgorzej: najlepiej z Tomaszem Kiełbowiczem i Markiem Saganowskim, najgorzej z Maciejem Rybusem

11. Zawodnik Legii, z którym współpracuje się najlepiej/najgorzej: obecnie najlepszymi osobami do współpracy są Kasper Hämäläinen i William Rémy (Bodziu, ślę pozdrowienia), zaś najgorszą w kooperacji (i to mimo całej sympatii, bo prywatnie bardzo go lubię) – Michał Kucharczyk.

12. Najfajniejszy moment redakcyjny: w zasadzie to każde spotkanie przedwigilijne, gdyż z reguły udaje się wówczas zebrać znaczną część redakcyjnej ekipy ;); dodatkowo nie zapomnę poranka w Dublinie, kiedy Woytek budził nas wszystkich... hymnem Champions League; zresztą gdyby tego nie zrobił, bez wątpienia spóźnilibyśmy się na lot powrotny do Warszawy.

13. Najtrudniejszy moment w redakcji: bez wątpienia odebranie przez ITI w procesie sądowym starej nazwy portalu

14. Najfajniejszy redakcyjny wyjazd: eskapada do Dublina na mecz z Dundalk

15. Najlepszy pomysł, jaki ci się udało zrealizować w LL: wskazałbym tu chyba statystyczno-historyczne wspominki meczów z danymi rywalami z początków mojej pracy w portalu

16. Pomysł, który nie wyszedł poza plany: tłumaczenie wybranych newsów na język niemiecki (niestety, brak czasu spowodował, że nawet te angielskie powstawały raz na ruski rok)

17. Co daje ci praca w LegiaLive: możliwość współpracy z zespołem fantastycznych ludzi, którzy poświęcili Legii przeważającą część swojego życia oraz, nieco bardziej przyziemnie, rozwój własnego „warsztatu pisarskiego”

18. Co jest w niej najfajniejsze: bez wątpienia połączenie przyjemnego, jakim jest możliwość bycia blisko ukochanego klubu, z pożytecznym – dostarczanie kibicowskiej braci najświeższych informacji tekstowych i graficznych o Legii; wszystko w myśl zasady „przez kibiców dla kibiców”

19. Co jest w niej najbardziej irytujące: może nie w niej samej, ale kiedy nie udaje się w pełni zrealizować powierzonego zadania, człowiek czuje takie wewnętrzne wkurzenie, że pośrednio zawiódł redakcję

20. Najlepszy kumpel z redakcji: byłoby chyba mocno niesprawiedliwe wskazywać konkretną osobę, bo wszyscy są koleżeńskimi i bardzo wartościowymi ludźmi


Hugollek:

Legii kibicuję mniej więcej od 1995 roku. Pamiętam spotkania w ramach Champions League, wtedy jeszcze oglądane na szklanym ekranie. Praktycznie każdego dnia starałem się wyżebrać od dziadków i rodziców złotówkę na „Przegląd Sportowy”, w którym szukałem jakichkolwiek informacji na temat „Wojskowych”. W każdy weekend późnym popołudniem zabierałem do kuchni przenośny „Kasprzak” i ustawiałem fale radiowe na Program Pierwszy Polskiego Radia, żeby posłuchać audycji „Studio S-13”, podczas której relacjonowano wydarzenia z ekstraklasowych boisk piłkarskich. Nigdy nie zapomnę relacji z 18 czerwca 1997 roku, kiedy Legia w kosmiczny i nikomu niezrozumiały sposób przegrała w ciągu potwornych pięciu minut praktycznie wygrany już mecz z Widzewem. Popłakałem się wtedy przy odbiorniku.

Na trybunach pojawiłem się po raz pierwszy 15 października 1996 roku. Legia grała wówczas w Pucharze UEFA z Beşiktaşem Stambuł. Na mecz pojechałem z ojcem. Pamiętam, że miałem na sobie szalik „SUPER LEGIA”, który kupiła mi moja śp. babcia. Nie obyło się jednak bez problemów. Ojciec myślał, że nabędzie wejściówki w kasach przy Łazienkowskiej. Tych jednak nie było, bo zostały w dużej mierze wykupione znacznie wcześniej przez „koników”. Byłem zdruzgotany i przekonany, że spotkania nie zobaczę. Ojciec jednak kazał mi zaczekać i po chwili wrócił z biletami. Kupił je właśnie od wspomnianych „koników”. Szczerze? Wolę nawet nie wiedzieć, jak dużo musiał za nie zapłacić. Tak czy inaczej po parunastu minutach byliśmy już na „Żylecie”. Z samego meczu pamiętam trzy rzeczy: słowa ojca, który kazał mi zeskoczyć o rząd niżej w przypadku gola dla Legii, bramkę Tomka Sokołowskiego I i... pięknie płonącą flagę kibiców z Turcji.

Potem miałem na swoim koncie jeszcze pojedyncze spotkania, po czym nastąpił... hiatus. Aż do 2004 roku byłem, można powiedzieć, kibicem w kapciach. Wiedziałem o wszystkim, co działo się przy Łazienkowskiej dzięki tygodnikowi „Nasza Legia”, jednak ograniczałem się do biernego, „domowego” kibicowania. A wszystko przez stereotypowe myślenie, że kibice to środowisko agresywnych osób i przez przekaz telewizyjny, że na stadionach non-stop odbywają się burdy. Przełom nastąpił na pierwszym roku studiów, kiedy znalazłem się w jednej grupie zajęciowej z Kasią. Co weekend opowiadała o tym, jak to z ówczesnym chłopakiem chodziła na „Żyletę” i jak fantastyczna atmosfera panowała na stadionie. Był to impuls, którego mi brakowało. W końcu pojechałem na Łazienkowską i kupiłem bilet na Krytą. Powrót syna marnotrawnego miał miejsce podczas meczu z Górnikiem Zabrze, kiedy kibice z „Żylety” zaprezentowali oprawę „I LOVE (L)”, w której zamiast słowa „LOVE” pojawiło się czerwone serce. Tak mocno wchłonąłem całą swoją duszą atmosferę tego spotkania, że od tamtej pory jestem praktycznie na każdym meczu Legii na Estadio WP. Co powinienem napisać? Chyba tyle: „dzięki Kasiu!”

Do momentu rozpoczęcia pracy w LL! (ale i później, do chwili otwarcia nowego stadionu) zasiadałem w sektorze „F” trybuny Przedkrytej. Było to w dużej mierze związane z tym, że miałem tam zagwarantowaną zniżkę studencką, a jako że studiowałem dziennie, liczył się dla mnie wówczas każdy grosz. Sporadycznie, można by rzec gościnnie, pojawiałem się także na „Żylecie”. Po wybudowaniu nowego stadionu zacząłem przychodzić na parter nowej „Żylety”, gdzie nagrywałem filmiki z dopingiem naszych kibiców. Po tym jak już nie można było tego robić, przeniosłem się na balkon. Obecnie podczas meczów przy Łazienkowskiej można mnie spotkać w okolicach sektora 205.

W redakcji znalazłem się pośrednio chyba przez czat LL! Przez wiele lat (od sierpnia 2004 roku) udzielałem się na nim pisemnie, konwersując z innymi kibicami. Jednym z moderatorów czatu była Mishka. Po jakimś czasie napisałem kilka tekstów, które Magda pokazała Woytkowi, a ten stwierdził, że są na tyle ciekawe, że mogę dalej „bawić się” w tworzenie kolejnych. W tzw. międzyczasie dostarczałem też portalowi nagrań opraw i dopingu ze starej „Żylety” z perspektywy trybuny przedkrytej. Potem przyszedł wrzesień 2007 roku, kiedy zlecono mi przygotowanie dużego reportażu z rozmów CWKS i SKLW z AMW w sprawie przejęcia gruntów na Fortach Bema. Chyba się sprawdziłem, bo od tego wydarzenia zostałem pełnoprawnym współpracownikiem portalu. Nie spocząłem na laurach i udzielałem się dalej, co zaowocowało oficjalnym przyjęciem w poczet członków redakcji w styczniu 2009 roku. Moja przygoda z LL! trwa już zatem grubo ponad dekadę.

Początkowo przygotowywałem takie statystyczne i nieco historyczne podsumowania spotkań z rywalami, z którymi Legia miała się mierzyć w najbliższych kolejkach. Sprawdzałem m.in., którzy zawodnicy występowali w barwach obu zespołów, jakie padały wyniki, itp. Potem angażowano mnie w reportaże z wydarzeń, na które z różnych względów nie mogli dotrzeć pozostali członkowie redakcji. Bywałem na meczach rezerw, hokeja, siatkówki czy koszykówki. Zdarzyło mi się też być (i to niejednokrotnie) na zawodach podnoszenia ciężarów. Przeprowadzałem wywiady z zawodnikami Legii, nagrywałem filmiki z dopingiem, tłumaczyłem także newsy na język angielski.

Obecnie skupiam się na fotografowaniu meczów siatkarzy i koszykarzy „Wojskowych”, a także przeprowadzam z nimi rozmowy pomeczowe. Czasami, zwłaszcza na wyjazdach, pogadam także z naszymi kopaczami. Kiedy „Bodzio” jest nieobecny na wyjeździe, przejmuję pałeczkę i piszę zamiast niego relację z trybun. Czasami przygotuję też jakiś większy reportaż, jednak z powodu natłoku pracy zawodowej nie zdarza się to zbyt często.

Moje kibicowanie dzisiaj? Myślę, że zaliczam się do grona „wierzących i praktykujących” kibiców. Przy Łazienkowskiej można mnie spotkać na „Żylecie”. Jestem niemal na każdym meczu rozgrywanym na Estadio WP, niezależnie od rangi przeciwnika. Poza tym, w miarę możliwości czasowych, staram się też jeździć na każde spotkanie wyjazdowe.

Odnośnie najgorszych chwil związanych z samą Legią, to na pewno wspomniana porażka 2-3 z Widzewem z czerwca 1997 roku. Nie było chyba w moim dotychczasowym, „legijnym” życiu gorszego momentu niż ta przegrana. Nawet niekorzystne wyniki potyczek z: Polonią, Lechem, Wisłą czy amatorami w europejskich pucharach nie bolały tak jak ten niemal wygrany mecz i niemal zdobyte mistrzostwo. To musiało być sprzedane spotkanie. W inny scenariusz naprawdę trudno mi uwierzyć.

W kontekście pracy w LL! takich najmniej przyjemnych sytuacji naliczyłbym dwie, może trzy: pierwsza to przytaczane już przeze mnie odebranie nazwy naszego portalu przez ITI, a druga to cała szopka polityczno-policyjna związana z akcją „Widelec 741”, która trwała przez wiele lat, a dla niektórych kibiców chyba niestety trwa nadal. Trzecią byłoby... rozjechanie mnie przez kabarynę w Kopenhadze podczas fotografowania wydarzeń przed stadionem Brøndby, przez co musiałem odwiedzić lokalny szpital. Sam pobyt w placówce medycznej miał jednak kilka dość humorystycznych momentów (tu pozdrowienia dla: turi, Bodziacha i Fumena), w związku z czym kłamstwem byłoby stwierdzenie, że było to całkowicie nieprzyjemne „doznanie”, choć niewątpliwie fizycznie bolesne.

Co do przyjemnych chwil, nie zapomnę meczu z kwietnia 2006 roku, kiedy graliśmy przy Łazienkowskiej z Zagłębiem Lubin. Legia niemalże od początku drugiej połowy spotkania zmuszona była grać w 10, jako że Moussa Ouattara obejrzał drugą żółtą, a w konsekwencji czerwoną kartkę. Na szczęście Rogerowi Guerreiro udało się zdobyć zwycięską bramkę, dzięki czemu trzy punkty pozostały w stolicy. Ten gol „Pereiry” spowodował, że drugi raz w życiu się popłakałem, na szczęście tym razem z radości. Bardzo przyjemne było także ubiegłoroczne świętowanie mistrzostwa Polski na stadionie Lecha Poznań. Takich przeżyć, zwłaszcza na wrogim terenie, się nie zapomina. Świetnie było móc także uczestniczyć w zmaganiach „Wojskowych” w Champions League po 21 latach rozłąki z tymi rozgrywkami. Kto wie, ile wody w Wiśle upłynie, nim kolejny raz będziemy mogli się cieszyć z występów Legii w Lidze Mistrzów?

Jeśli zaś chodzi o pracę w LL!, już samo przyjęcie mnie w poczet współpracowników redakcji wywołało u mnie trudną do opisania euforię. Gdy dowiedziałem się, że przyjdzie mi kooperować m.in. ze słynnymi Bodziachem i turi, których znałem z działalności w tygodniku „Nasza Legia” i którzy mocno udzielali się na płaszczyźnie kibicowskiej, stwierdziłem, że to się chyba nie dzieje naprawdę i że to chyba jakiś sen, z którego prędzej czy później się wybudzę. Ten sen stał się jednak jawą, która trwa do tej pory i za którą jestem niezmiernie wdzięczny losowi. Dzięki LL! poznałem świetnych ludzi (i to nie tylko tych z redakcji, bo to „oczywista wiadomka”), z którymi mam do tej pory kontakt. Poza tym udało mi się w ten sposób poznać niejako od kuchni: zawodników, trenerów czy inne osoby związane z piłkarską Legią bądź jej licznymi sekcjami. Jednym z takich najmilszych momentów, które bez LL! z pewnością nie byłyby możliwe, było docenienie mojego zaangażowania w propagowanie siatkówki Legii przez zarząd sekcji pamiątkową statuetką. Dla takich chwil warto żyć. Mam nadzieję, że moja przygoda z LL! będzie trwała możliwie jak najdłużej.

Nie wstydźmy się tego przyznać – każdy z nas – członków redakcyjnej ekipy – wykonuje kawał dobrej roboty, dzięki której każdy fan „Wojskowych” ma możliwość bycia nie tylko bliżej klubu, lecz także samego kibicowskiego życia. Dlatego nadal będziemy działać w myśl pierwotnego motta: „przez kibiców dla kibiców!”.

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.