Jacek Bednarz - fot. Legionisci.com
REKLAMA

Nasz wywiad

Tune(L) czasu - Jacek Bednarz

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Jak pogodzić zawodowe uprawianie futbolu z aplikacją sędziowską? Jak zostać zaakceptowanym w obu środowiskach? Jak na dobre przekonać do siebie trenera? Jak trafić z życiową formą na najważniejsze mecze w karierze? Jak ograć mistrza Anglii? Jak traktować piłkę, by dawała satysfakcję? Jak Ślązak może pokochać Warszawę i warszawiaków? O tym wszystkim opowiedział Jacek Bednarz. Zapraszamy do lektury!

Myślę, że nie pomylę się, a jeśli tak to nieznacznie, jeśli stwierdzę, że jest pan jedynym w historii prawnikiem, i to z prawem do wykonywania zawodu, który zagrał w Lidze Mistrzów.
- Może być pan bardzo bliski prawdy. Aplikację sędziowską ukończyłem jeszcze w Chorzowie, natomiast w czasach gry w Warszawie zdawałem egzamin radcowski.

Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak można pogodzić zawodowe uprawianie piłki nożnej, w dodatku na najwyższym poziomie klubowym, z nauką i zajęciami aplikanckimi.
- Można. Muszą być jednak spełnione pewne warunki. Po pierwsze nauka nie może stwarzać problemu. Po drugie potrzebna jest determinacja, by chcieć robić jedno i drugie. Praca zawodowego sportowca podzielona jest tak, że bywają okresy z dużą ilością wolnego czasu. Oczywiście on jest wolny tylko teoretycznie, bo należy go poświęcić na regenerację fizyczną lub psychiczną. Ale można jednak go spożytkować. Jeden wybierze książki, drugi jakiś wyjazd, trzeci nocne życie. Najważniejsze to właśnie wypocząć, zresetować się. Po imprezie do rana też można, bo choć jest się niewyspanym, to jednak takiego oderwania właśnie czasem potrzebuje organizm.

Pan miał chyba jednak pretensje do kolegów, że zbyt często przychodzą niewyspani.
- Z perspektywy czasu uważam to za błąd. Byłem zbyt pryncypialny, a przy okazji pewnie też dużo głupszy. Natomiast w moim przypadku było tak, że wiedziałem na co i kiedy mogę sobie pozwolić, bo i zdarzały mi się imprezy i spędzanie czasu z żoną, ale znajdywałem go też na naukę. Nie sprawiało mi to kłopotu. I choć marzyłem o tym, by zostać Grzegorzem Latą, który był moim największym idolem z dzieciństwa, a z którym łączy mnie głównie łysina, to jednak nie myślałem nigdy poważnie, że będę sportowcem. Dlatego to, co mi się wszystko potem przydarzyło, było niejako przy okazji. Ja przede wszystkim chciałem się uczyć. W szkole byłem urwisem, ale takim, któremu nauka nie sprawiała problemu. Zamierzałem zdobyć zawód i to z tym wiązałem przyszłość.

W AKS Chorzów grał pan bardziej dla przyjemności.
- Szybko jednak zainteresował się mną Ruch i zaproponował kontrakt zawodowy. Byłem gotów to zrobić, bo rozpierała mnie duma, że ktoś docenił moje umiejętności. Przyznam też, że niesamowicie ciekawiło mnie, jak wygląda pierwszoligowa szatnia, jak taki klub funkcjonuje od wewnątrz. Niestety, warunkiem podpisania umowy było pójście na zaoczne studia. Dla mnie było to nie do przyjęcia, chciałem studiować dziennie, bo moim planem na życie było zostać sędzią. Podaliśmy więc sobie ręce bez porozumienia i podobno trener Władysław Żmuda długo nie mógł uwierzyć, że postawiłem na studia.

Ale Ruch o panu nie zapomniał.
- Po trzech latach „Niebiescy” odezwali się znowu. Zgodzili się już na moje warunki. Trener Lorens wprawdzie ciągle się dziwił, że w zawodowej drużynie pierwszoligowej ma takiego quasi zawodowca, który w poniedziałek i piątek nie bierze udziału w treningach, ale doszliśmy do porozumienia. Koledzy w drużynie też przyglądali się temu z zaskoczeniem, ale chyba uznali, że jestem na tyle w porządku, że nie spotkały mnie żadne szykany z ich strony. Oni widzieli, że tak naprawdę jestem jednym z nich, z tą różnicą, że jeszcze studiuję. Lubiliśmy się i szanowaliśmy wzajemnie. Przy czym bardzo pomógł mi trener Lorens, pomógł Waldek Fornalik, którzy zostawali ze mną po treningach i organizowali dodatkowe zajęcia, a piątkowe treningi były planowane na popołudnie, tak bym na nie zdążył.

A jak traktowano pana po drugie stronie, w środowisku prawniczym?
- Sądzę, że wszyscy na początku myśleli, że mi się nie uda. Że będę musiał dokonać wyboru, albo to klub uzna, że jestem za słaby. W sądzie miałem jednak super patrona, sędziego Filipka, który był wiernym kibicem Ruchu. On pozytywnie nastawił prezesa sądu, przyglądającemu się moim poczynaniom z nieukrywanym zdziwieniem. Niewątpliwie to dzięki nim udało mi się złapać te obie sroki za ogon, bez uszczerbku dla żadnej z nich. Mój patron zawsze szedł mi na rękę, ale też powtarzał, że na żadne luzy nie mogę liczyć, bo nie wyobraża sobie, by do sądu przyjąć gamonia. Z czasem środowisko się jednak przekonało. Co ciekawe, większe problemy miałem już w Warszawie, jako dość znany wówczas zawodnik Legii grającej w Lidze Mistrzów. Po egzaminie radcowskim, który oblałem na części ustnej, przewodniczący komisji egzaminacyjnej podszedł do mnie i powiedział: Proszę się zastanowić, czy chce pan być prawnikiem, czy piłkarzem.



W Ruchu spędził pan cztery lata i był na tyle wyróżniającym się graczem, że pojawiły się propozycje z innych klubów, w tym z Herthy Berlin.
- To były czasy przed wejściem w życie prawa Bosmana, czyli nawet po wygaśnięciu umowy, zawodnik nie stawał się wolnym zawodnikiem. Często więc nawet nie dowiadywał się o ofertach, które wpływały. Natomiast mi się udało. Pojechałem na testy do drugoligowej Herthy, ale gdy byłem w Berlinie otrzymałem propozycję z Legii. Zdecydowanie bardziej wolałem Legię, pojechałem więc do Warszawy i nigdy tego wyboru nie żałowałem.

Pan jednak nie lubił Legii Janusza Wójcika.
- Nie lubiłem. Znałem chłopaków z Legii, z reprezentacji olimpijskiej. Słyszałem o jego zachowaniach i jego sposób bycia był, nawet jak na tamte chamskie, prymitywne czasy, trudnostrawialny. Trenerem Legii został tuż po srebrnym medalu na igrzyskach olimpijskich i tę swoją butę, arogancję przeniósł na zawodników. Szczególnie widać to było wówczas po „Kowalu”.

A propos. Pana pierwszy mecz w Legii zbiegł się z ostatnim Kowalczyka, który odchodził do Betisu Sewilla.
- Wszedłem na ostatnie dwadzieścia minut w Katowicach, gdzie przegraliśmy 1-3. Połączyło nas jeszcze to, że nie był to dobry mecz tak w jego wykonaniu, jak i moim.



Przychodził pan już jako uznany ligowiec. 27 lat, ponad 100 meczów w Ekstraklasie.
- Co ciekawe, już wcześniej chciał mnie właśnie Wójcik, który potrzebował w drużynie, jak to ładnie ujął, takiego chama do biegania. Po jego odejściu, nadal pozostawałem w orbicie zainteresowania, bo moją grę doceniali Paweł Janas i Lucjan Brychczy. Widocznie radziłem sobie na tyle dobrze w ich opinii, że trafiłem na Łazienkowską.

Prosto do trudnej szatni, pełnej mocnych charakterów, ze swoimi przyzwyczajeniami, układami.
- Byłem późnym transferem, nie byłem nawet zgłoszony do gry w europejskich pucharach. Drużyna przygotowywała się do rywalizacji z Hajdukiem Split, a ja sobie gdzieś tam z boku trenowałem. Nawet trener Janas niespecjalnie miał dla mnie czas. Dopiero po tej katastrofie w Chorwacji, gdy drużyna przyjęła dużo żółci z ust prezesa Romanowskiego, a atmosfera zrobiła się bardzo gęsta, zaczęło się robić miejsce i dla mnie.

Naprawdę zawodnicy ostro pili przed rewanżem?
- Nie wiem, bo mnie z nimi nie było. Ale tych, którzy mi o tym opowiadali uważam za wiarygodnych, więc zakładam, że tak było. Ta sprawa była zresztą jednym z głównych tematów naszego spotkania z Romanowskim po powrocie ze Splitu. Prezes powiedział wówczas, że posiada dokumentację fotograficzną, na której znajdowały się butelki i wie, w którym pokoju to było. Przyznał przy tym, że jeśli wypiło to tylko dwóch ludzi, to jest to rekord Guinnessa. Oczywiście we dwóch tego nie wypili, musiało pić więcej, ale nawet biorąc to pod uwagę to trudno się dziwić, że ten rewanż wyglądał tak fatalnie. Inna sprawa, że całe powietrze zeszło z zespołu po pierwszym meczu i wszyscy zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, że Hajduk jest poza zasięgiem. Szkoda jednak, że koledzy wówczas nawet nie spróbowali powalczyć. To było upokarzające.



Bycie na uboczu chyba ułatwiło panu wejście do drużyny. Jej liderzy się nieszczególnie się panu przyglądali.
- Mnie niejako dorzucono do ekipy, która była wyselekcjonowana na ten dwumecz eliminacyjny. Wszyscy byliśmy wtedy przekonani, że ogramy Chorwatów i zaraz będziemy grali w Lidze Mistrzów. Ja też. Mecz w Warszawie odarł nas ze złudzeń. Z jednej strony było mi przykro, a z drugiej w sumie mogłem się tego spodziewać. Miałem informacje od Piotrka Mosóra, który chwilę przede mną trafił na Łazienkowską z Ruchu, że jak wyglądało przygotowanie i że ekipa nie jest fair nie tylko wobec trenera, prezesa, klubu, ale przede wszystkim siebie. Wydawało mi się, że Piotrek wtedy przesadzał, ale potem okazało się, że ta drużyna sama prosiła się o kłopoty poprzez lekceważenie pryncypiów.

Drużyna była też podzielona. Była szeroko rozumiana grupa Leszka Pisza i, jak to ktoś ładnie określił, krążące wokół niej elektrony, grupa Szczęsnego. Pan dołączył do tej drugiej i jej stan osobowy powiększył się o 100%.
- Po odejściu Wojtka Kowalczyka, tym głównym atomem, który skupiał wokół siebie elektrony, był Leszek. Atom stracił więc swój ważny proton, którym był Wojtek. Pisz był tym neutronem, wszystko krążyło wokół niego. Maciek zaś kojarzył mnie z tego Ruchu, ciekawiłem go, bo wiedział, że się uczę, że jestem inny. I od początku mi się przyglądał. Jakoś tak naturalnie zaczęliśmy się do siebie zbliżać, co ułatwił nam też fakt, że obaj nie byliśmy odpowiedzialni za eliminacyjną klęskę. Co interesujące, ci, którzy wówczas grali i mieli pociągnąć zespół do Europy, a nie dali rady i na nich posypały się gromy, jeszcze bardziej się zintegrowali, w takim poczuciu krzywdy, która im się dzieje. A ja w tym czasie znalazłem wspólny język z Maćkiem.

W książce „Legia mistrzów” powiedział pan, że jak kazali panu biegać, to pan biegał. Kazali dźwigać ciężary, to dźwigał. Wszystko było podporządkowane temu, by występować w I składzie.
- Tak. Trenowałem ciężko, by wywalczyć sobie pozycję w drużynie. By zapracować na zaufanie trenera.

Inni jednak długo się ślizgali przez karierę.
- Lepiej bym tego nie ujął. Mało kto o tym pamięta, ale Legia Romanowskiego to był wtedy taki Real Madryt pod kątem możliwości. Warszawa była jednym z najbardziej atrakcyjnych miejsc w Polsce do życia. Jeśli coś w Polsce się wtedy działo, to tutaj. Nie było porównania do reszty, bardzo siermiężnej jeszcze wówczas Polski. Do tego Legia super płaciła. Dawała realne perspektywy na grę w europejskich pucharach i to z sukcesami. To wszystko było nobilitujące. Trafiali tu najlepsi zawodnicy z kraju. Każdy, kto miał status gwiazdy u siebie, to go potem w Warszawie bronił. Myślę więc, że ta grupa stworzyła się niejako w samoobronie. Do tego zespół musi być też budowany poprzez relacje pozaboiskowe, gdzie ludzie się lubią, przyjemnie spędzają razem czas. Z tego rodziło się potem takie poczucie, że jak już wejdziemy na boisko, to ja ci nie pozwolę byś był byle jaki, a i ty mi na to, bym się opieprzał. Mamy wspólny cel, z którego będziemy się chcieli wspólnie cieszyć. Ta grupa Leszka zaklęła się jednak trochę w swoim kręgu. Wszyscy byli dobrymi albo bardzo dobrymi piłkarzami. Towarzystwo wzajemnej adoracji sprawiało, że trudno było wkupić w ich łaski. Najłatwiej można było to zrobić towarzysko, czyli poprzez uzyskanie ich sympatii. Kluczowym było, by grupa polubiła ciebie jako osobę, a nie szanowała jako piłkarza. Uważali, że mają tyle do powiedzenia, że mogą decydować o tym, kto będzie grał. I faktycznie tak było.

Leszek Pisz i jego satelici chyba jednak w końcu się ocknęli, że czas leci, a w piłce można by jeszcze sporo osiągnąć i zarobić.
- Towarzystwo czuło się ze sobą dobrze, bawiło się świetnie, lubiło wypić. To mogło wystarczyć, choć niezbyt przecież często, do mistrzostwa Polski. Klęska w eliminacjach uświadomiła liderom zespołu, że w Europie nikt nie wie kim oni są. Przyjeżdża tu Hajduk, wpieprza nam dwa razy jak kozie za obierki, zapomina o nas i gra dalej. Dotarło do nich, że potrzeba zmian w strukturze zespołu. Muszą grać najlepsi. O to zresztą zawsze pretensje miał Szczęsny – że grają koledzy kolegów, że nie szanuje się tych, którzy pracują, że ktoś popełnia błędy, ale mu się je wybacza, bo należy do grupy, że gra, choć się źle prowadzi, a Maciek najlepiej wiedział, co ci ludzie potrafią robić na boisku, gdy są wypoczęci, wyspani i nie na kacu.

Mieliście ze Szczęsnym podobne podejście do wykonywania obowiązków.
- Nigdy nie zamierzałem być gwiazdą właśnie, a jedyne czego chciałem, to regularnie grać. Gdy szedłem do Warszawy, to na Śląsku często mogłem usłyszeć, że na pewno tu sobie nie poradzę. Jestem jednak przeambitny i chciałem udowodnić, przede wszystkim sobie, że jednak się mylą. Mam siebie za człowieka dobrej roboty. Cenię ciężką pracę. Nie lekceważę obowiązków. Jeśli coś robię, to na maksa. Oczywiście, jak mówiłem, trzeba się przy tym rozluźnić, zabawić, mieć dystans do wielu rzeczy. Ale jak robimy, to robimy. Maciek jest taki sam.

Szczęsny to ucieleśnienie sportowca.
- Praca, rozwój, rywalizacja, sukcesy – tego chciał i ja też chciałem. Przy czym to jest świetny kolega, z nim też można było się bawić, wypić. Przy czym my rzeczywiście wiedzieliśmy kiedy. Po awansie do Ligi Mistrzów to się wszyscy opiliśmy, od magazyniera do prezesa Romanowskiego. Ja to nawet nie pamiętam imprezy od pewnego momentu i musiał mi Maciek opowiadać (śmiech). Choć na początku trzymałem się z Piotrkiem Mosórem, to bardzo szybko się ze Szczęsnym zaprzyjaźniliśmy. Gdy okazało się, że nie chodzę do „Garażu” i on tam nie chodzi, to chyba zdecydował się podejść i porozmawiać. Przypadliśmy sobie do gustu. Lubiliśmy ze sobą spędzać czas. Zamieszkaliśmy razem w pokoju. Okazało się, że jest bardzo ciekawym człowiekiem, ze skomplikowanym dzieciństwem, życiorysem i sytuacją osobistą, a przy tym erudytą, człowiekiem, który ma pozapiłkarskie zainteresowania. Kompletnie nie pasował do otoczenia. Nie sposób było się z nim nudzić.

Ma też wyjątkowe poczucie humoru.
- Jest potwornie złośliwy! (śmiech) Jak chce być uszczypliwy, czy wredny, to jest do bólu. Mistrz szybkiej riposty, która boli.

Powiedzieć, że nie pałaliście do siebie sympatią z grupą Pisza, to nic nie powiedzieć. To była otwarta wrogość.
- Nas nazywano grupą młodych, choć takimi z Maćkiem nie byliśmy, ale przy nas skupili się też młodsi zawodnicy, jak Mosór, czy Marcin Mięciel, którzy też chcieli rywalizować na zdrowych zasadach. Napięcie narastało. Paweł Janas wiedział, że ma bardzo dobrą piłkarsko drużynę, ale zobaczył, że zderzył się ze ścianą. Nie dopilnował kluczowych rzeczy w trakcie przygotowań. Miał świadomość, że musi zrobić, jakoś ten zespół zebrać po klęsce z Hajdukiem. Razem z Brychczym uznali, że potrzeba świeżej krwi w drużynie, która zacznie rozbijać ten układ od środka.

To możliwe. Mam takie wrażenie po wywiadach z Leszkiem Piszem, czy Jackiem Kacprzakiem, że oni nie zauważyli wówczas, jak bardzo się ta grupa zhermetyzowała. Im było dobrze, jak było do tej pory. Hajduk był przyczynkiem do zmian. Taką praprzyczyną.
- I ja ich nawet nie potępiam. Wiadomo, że najlepiej odnosić sukcesy ze swoimi kumplami, a nie obcymi. Gdyby oni byli w stanie sami osiągnąć sukces w Europie, to dla nas nie byłoby miejsca.

Dostaliście szanse. Oni drugą, a wy pierwszą.
- Wszyscy dostali od Romanowskiego. On sobie oczywiście przeliczył zyski oraz straty i musiał sprzedać „Kowala”, ale zaufał trenerowi. Każdy z nas się tej szansy chwycił. A ja już na pewno. Klub był wypłacalny, wszystko było poukładane. Nic tylko grać.

I od 10. kolejki grał pan już regularnie.
- Dla mnie przełomowym momentem był mecz w Poznaniu, gdzie w dziesiątkę wygraliśmy bardzo trudne spotkanie po mojej bramce. A wtedy wszyscy uważali, że jesteśmy w rozsypce i Lech się łatwo po nas przejedzie. Do tamtego spotkania wiecznie musiałem prosić się o podanie piłki. Koledzy grali między sobą. Trudno podać do kogoś kogo się nie lubi. Przy Bułgarskiej było nas jednak na boisku tylko dziesięciu, Radek Michalski dostał czerwoną kartkę, i koledzy nie mieli już wyboru. Każdy był ważny. Nagle więc okazało się, że ktoś kogo sekujesz, strzela gola, cały mecz zasuwa i może się przydać bardziej niż można było sądzić. Od tamtej pory zmienił się mój status w drużynie. Nie żebym był lubiany, ale przestałem być lekceważony. Myślę przy tym, że pokazałem innym kolegom, którzy czekali na swoją szansę, że możliwe jest przebicie się przez tę grupę.

Ta jesień 1994 r. nie była jednak w pełni udana. Wygraliście tylko jedno spotkanie wyjazdowe, właśnie przy Bułgarskiej.
- To była bardzo trudna jesień. Szukaliśmy optymalnego składu, rozwiązania, dopasowywanie ustawienia. Bardzo często graliśmy z jednym napastnikiem, bo po odejściu Kowalczyka Jurek Podbrożny nie miał właściwie godnego partnera. Do tego ta atmosfera ciągle była zważona.

Pan wtedy rywalizował głównie z Fedorukiem, który też był częścią wspomnianej grupy. Łatwo chyba nie było.
- Adam to bardzo fajny człowiek, spotkaliśmy się już wcześniej na reprezentacji. Był przy tym rozrywkowy, ale w tym pozytywnym znaczeniu, bardzo towarzyski, wesoły. Łatwo więc wszedł w grupę. Jednocześnie to był świetny pomocnik, który mógł grać na kilku pozycjach, z dobrym uderzeniem, ze zmysłem do gry kombinacyjnej. Uważam, że choć przegrywałem z nim na początku rywalizację o miejsce w składzie, to przede wszystkim na sportowej płaszczyźnie. Fedoruk dużo dawał zespołowi, miał swoje argumenty.

Janas jednak w końcu postawił na pana i grał pan właściwie bez przerwy do jego odejścia, tworząc charakterystyczny duet bocznych wybieganych pomocników z Grzegorzem Lewandowskim.
- Myślę, że tu tkwi źródło mojego zwycięstwa w rywalizacji o skład z Adamem. On był bardziej techniczny, a ja dynamiczny i przebojowy. Graliśmy jednak w ustawieniu 3-5-2, a nawet 3-5-1-1, gdzie w obronie był stoper i dwóch obrońców kryjących. Poza tym, by przejść do systemu 4-4-2 wymaga wybieganych „wahadłowych”, jak to dziś byśmy powiedzieli. Trzeba mieć predyspozycje do biegania i umieć bronić. My z „Lewym” je mieliśmy, a byliśmy przy tym jak konie.

Byliście szybcy i mieliście znakomitą wydolność.
- Co ciekawe, Leszka Pisza kojarzy się głównie z techniką, świetnym strzałami i dośrodkowaniami, a pamiętam, że jak parę razy na zgrupowaniach chcieliśmy go zabiegać, to było ciężko. On też miał zdrowie do ganiania. Wydaje mi się przy tym, że w takim układzie Fedoruk bardziej przydałby się w środku pola. On sobie świetnie radził w ofensywie, ale w mojej ocenie brakowało mu czasem siły, by wrócić.

To ustawienie z jednym napastnikiem i trzema obrońcami było dość niecodzienne.
- Janas uznał, że skoro nie ma odpowiedniego partnera dla Jurka w ataku, to woli zagęścić środek pola, a tam miał znakomitych piłkarzy. W bramce grał już wtedy Maciek. Linię obrony, w której stoperem był Zieliński, prawym kryjącym Jóźwiak, lewym Ratajczyk, zabezpieczał bezpośrednio Zbyszek Mandziejewicz. Radek Michalski rozgrywał, harował, ale potrafił płynnie wbiec z głębi pola do pierwszej linii i dzięki temu strzelał sporo goli. Przed nimi operował Pisz, zwolniony z obowiązków defensywnych, a jeszcze pojawiał się Grzesiek Wędzyński, a wiosną Tomek Unton, którzy grali jako „dziesiątki”. No i my z „Lewym” na bokach. Oczywiście w ataku próbowany bywał Mięciel i Zbyszek Grzesiak, ale głównie jednak graliśmy z przodu tylko z Podbrożnym.

Maciej Szczęsny powiedział, że Janas był przede wszystkim sprawiedliwym trenerem i to był jego ogromny atut.
- Nigdy nie powiedziałem złego słowa o Janasie. Nigdy bowiem nie uważałem, że jest taka potrzeba by to zrobić. A po latach, dokładając swoje doświadczenie zawodowe, gdy po zakończeniu kariery piłkarskiej zostałem szefem swoich kolegów, a także swojego trenera, sądzę, że to co on wówczas robił świadczy o nim jeszcze lepiej. W pracy trenera też ma się lepsze i gorsze okresy, zupełnie jak u piłkarzy. Ta praca jest potwornie wyczerpująca emocjonalnie. Szkoleniowcy znajdują się pod ogromną presją. Zapas tej energii więc może się skończyć i wówczas forma spada. Ich obowiązki to nie tylko przeprowadzenie zajęć i rozpisanie mikrocyklu treningowego. To też codzienna walka o ułożenie relacji z drużyną i poszczególnymi zawodnikami. Ich jest 25, a grać może tylko 11. Dziś jednego nie potrzebuję, a przecież jutro może być mi już niezbędny. Czasem więc np. trzeba wynieść dobro drużyny ponad jednostkę, a czasem odwrotnie, trzeba zrobić coś kosztem zespołu. Znalezienie modus operandi w tak skomplikowanym układzie, jaki istniał wówczas w Legii było arcytrudne. Janas poradził sobie bardzo dobrze.

Pamiętajmy, że Janas z częścią tamtych piłkarzy grał razem na boisku. Był ich kolegą.
- Co więcej, był asystentem trenera, którego metody nie przypadły mu do gustu, bo nie wierzę, by Paweł mógł akceptować takie zachowania względem zawodników, na jakie pozwalał sobie Wójcik. Przejął Legię wójcikową i szybko przemienił ją w janasową. Ja go kochałem, bo właśnie zawsze był sprawiedliwy. Nigdy mnie nie skrzywdził. Kochałem go też za to, że nie komplikował rzeczy prostych. Był zdroworozsądkowy, a przy tym miał obok siebie wspaniałego fachowca, jakim był Lucjan Brychczy. Ale wszystkie decyzje podejmował samodzielnie. Miarą jego sukcesu jest to, że potrafił zrobić z nas drużynę i to taką, która dawała sobie radę w meczach, gdy nawet była słabsza potencjałem. Gdyby nie on, to pewnie byśmy się po prostu pozabijali.

Jesień 1994 r. zakończyliście jako wicelider, z minimalną stratą do Widzewa. Atmosfera w drużynie jednak nadal gęstniała. Eskalacja, ale i przesilenie nastąpiły na zgrupowaniu we Włoszech.
- Na tym obozie stało się coś bardzo ważnego dla tamtej Legii, coś co było kamieniem węgielnym dla późniejszych sukcesów naszej drużyny. Wiadomo wtedy było, że by spróbować w ogóle znów powalczyć o Ligę Mistrzów, to trzeba ten Widzew przegonić. Czuło się też w drużynie, że każdy chce wywalczyć sobie miejsce w I składzie. Pojechaliśmy na zgrupowanie i zarówno ci nowi, jak i ci co byli dłużej, ale swojej szansy nie dostawali, zaczęli napierać na trenera, głośno domagać się równego traktowania w zespole. Napięcie eskalowało. Rywalizacja na treningach była strasznie zacięta, zaczęły się głośne kłótnie, nie tylko na boisku. Na stołówce zawsze przy jednym stole siedział Szczęsny, Bednarz, Podbrożny, Lewandowski, Mosór, Mięciel, czy Onyszko, a przy drugim…

Widać dużo wąsów.(śmiech)
- Tak, Leszek Pisz z ekipą (śmiech). To był jednak taki naturalny podział, ale nie tworzyliśmy grupy, która spotykała się i opracowywała wspólne działania. My tylko mówiliśmy, że chcemy, by grali najlepsi, bo tylko tak możemy liczyć na sukcesy w Europie i to tłumaczyliśmy kolegom. Doszło wreszcie do punktu kulminacyjnego i któregoś wieczoru do mojego pokoju zapukał Leszek. Zaczęliśmy spokojnie rozmawiać. Powiedziałem o co mi chodzi. Umówiliśmy się, że nie musimy się lubić, ale mamy się szanować i zdrowo rywalizować. I że jak biegnę, a możesz mi podać i to jest najlepsze rozwiązanie, to mi podaj, a ja ci obiecuję, że nie będę miał pretensji. Rozmowa się skończyła. Wyszedł, a ja zastanawiałem się, co z tego wyniknie. Moim zdaniem tej rozmowy bardzo potrzebował Paweł Janas. On z Leszkiem na ten temat porozmawiał. I zaczęliśmy próbować układać te relacje. Okazało się nagle, że tamtej zimy, przeciwnie do poprzednich okresów przygotowawczych, gdzie i tak było wiadomo, kto będzie grał, każdy musiał się sprężyć. Wszyscy więc zasuwali. Praca pełną parą. Wróciliśmy do Warszawy i zastanawialiśmy się jak to teraz będzie. Czekaliśmy na decyzje Pawła. On zaś zrobił pewnego rodzaju hybrydę. Postawił na tych, których uważał, że są najlepsi. W bramce Szczęsny, bo zasłużył, ktoś gra, bo zasłużył, ja gram i czuję, że zasłużyłem.

Aż chciało się grać.
- Zostawialiśmy wątrobę. Legia została samonapędzającym się mechanizmem. Ligę wygraliśmy na trzy kolejki przed końcem, zdobyliśmy też puchar Polski. I gdy po sezonie pojechałem na wakacje, to był to jedyny moment w moim życiu, gdy wolałem zostać i trenować dalej. Pocieszyłem się pierwszym tytułem, dubletem, ale niesamowicie czekałem na przygotowania, na mecze o Ligę Mistrzów. Była dobra aura wokół Legii i czułem, że tym razem się uda.

Czy atmosfera poprawiła się na tyle, że zaczął zaglądać pan do „Garażu”?
- Byliśmy parę razy z Maćkiem Szczęsnym. Okazało się, że jest bardzo sympatycznie, pracują tam też wspaniali ludzie. Można było tam usiąść i wypić piwko. Tak jak mówiłem, uważam dziś, że powinienem był tam zaglądać od początku. Nie po to, by z chłopakami pić, ale by porozmawiać, przedstawić swoje zdanie. Pewnych napięć pewnie by nie było, może parę kwestii udałoby się szybciej rozwiązać? A tak, to sobie sam utrudniłem początek w drużynie.

Czy prawdą jest, że trener Janas spotkał się z waszymi żonami i partnerkami i rozpisał, o jakie kwoty gracie, po to by znaleźć w nich sojusznika w procesie poprawiania dyscypliny w zespole?
- Coś takiego miało miejsce, ale było to jeszcze przed moim przyjściem do Legii. Ja żonie jasno powiedziałem o jakie pieniądze gramy, co to będzie dla mnie i nas oznaczało.

Ligę wygraliście w cuglach, ale ta drużyna miała spore braki i często punkty ratowały wam wolne Leszka Pisza.
- Naszym kłopotem wówczas było to, że właściwie poza Widzewem i może w pewnym stopniu GKS Katowice, wszystkie drużyny grały z nami ustawione głęboko defensywnie. Nie potrafiliśmy sobie poradzić z nimi w ataku pozycyjnym, pamiętajmy, że właściwie mieliśmy jednego klasowego napastnika, biliśmy głową w mur, a ten mur pomagały rozkruszyć właśnie strzały Leszka. Gra w pucharach była zupełnie inna, bo tam nikt się nie bronił. Czuliśmy więc, że potrzebujemy wzmocnienia zwłaszcza w formacjach ofensywnych.



Prezes Romanowski spisał się na medal. Do klubu trafili zawodnicy, którzy byli ograni z europejską piłką: Staniek w Hiszpanii, Kucharski w Szwajcarii, Kubica w Austrii plus Wieszczycki, który był chyba największą gwiazdą ligi spoza Legii.
- Byliśmy wtedy bogatsi o doświadczenia z poprzedniego roku i już na pierwsze zgrupowanie do Wisły pojawiły się wzmocnienia. To był zupełnie inny świat niż przed Hajdukiem. Nikt nie zadzierał nosa, wszyscy wiedzieli, że nie ma świętych krów w drużynie. Nie było opieprzania i nie było pewniaków do składu. Graliśmy bardzo trudne sparingi z Lyonem, czy Kaiserslautern. Organizacyjnie też wszystko było zapięte na ostatni guzik.

Był pan zadowolony, gdy wylosowaliście IFK? Z jednej strony patrząc, mogliście wylosować takie kluby, jak Glasgow Rangers, Anderlecht, Besiktas, czy Salzburg, którego bardzo obawiał się Romanowski. Z drugiej strony, Szwedzi byli ćwierćfinalistami poprzedniej Ligi Mistrzów i grali w niemal niezmienionym składzie.
- Chciałem słabszego rywala, ale … nie było słabych. Śniliśmy o tej Lidze Mistrzów, to było marzenie, które było do zrealizowania. Czułem się wtedy bardzo mocny, niosła mnie też Warszawa dopingiem na stadionie. Dostawaliśmy wtedy wsparcie na każdym kroku. Naszą grą żył pan dozorca, pan parkingowy, przypadkowi ludzie wyrażali swoją sympatię. To było wspaniałe, ale i też rodziła się odpowiedzialność. Po prostu wstyd było się pokazać panu dozorcy po jakiejś głupiej porażce, bo co ja mu powiem? Piłka miała wtedy jeszcze ludzką twarz. My nie byliśmy piłkarzami, do których nie można podejść i pogadać. Treningi oglądali wszyscy chętni.

IFK Goeteborg może nie był najsilniejszy, ale za to piekielnie niewygodny.
- W dodatku był to zespół, który wówczas grał już, wówczas nowatorskim, systemem z czwórką obrońców w linii. I to u nich było już doskonale przećwiczone w poprzednim sezonie. Byli więc znakomicie przygotowani taktycznie, do tego zgrani. Dla nas to była nie lada trudność. A pamiętajmy też, że mieli wspaniałe indywidualności: Kaamark, Ravelli, a przede wszystkim Blomquist, który potem grał m. in. w Milanie, Parmie i Manchesterze United.

Mecz w Warszawie to było przeciąganie liny. Kto pierwszy pęknie.
- Oczywiście. Nie poszliśmy na otwarte zwarcie, mieliśmy przecież świadomość z kim gramy. Pamiętam, że w autobusie, gdy jechaliśmy z Konstancina na stadion, panowała absolutna cisza. A przecież w tej drużynie było pełno wygadanych, wesołych chłopaków. Marek Jóźwiak przecież nie byłby sobą, gdyby czegoś nie zmajstrował, nie pożartował. Tu jednak było pełne skupienie. Cisza. Wszystko co było wokół przestało istnieć. Liczyło się tylko boisko. Sam mecz.

Pierwsze pękło IFK, a konkretnie ich bramkarz, gwiazda mistrzostw świata w USA z 1994 r. Thomas Ravelli.
- Doznał kontuzji w starciu z Tomkiem Wieszczyckim tuż przed przerwą. Tuż po niej strzeliliśmy bramkę z rzutu karnego. Czarek Kucharski pognał prawym skrzydłem, wpadł w pole karne, został sfaulowany. Odpowiedzialność na siebie wziął Jurek. Wygraliśmy tylko 1-0, ale przed rewanżem najważniejsze było, że nie straciliśmy gola.

O meczu w Szwecji powiedziano i napisano już chyba wszystko: zaskakujące decyzje Janasa, Pisz na ławce, strata gola, wejście pełnego sportowej złości „Piszczyka”, czerwona kartka dla IFK, wyrównanie na 1-1 po strzale głową najniższego na boisku Leszka, druga czerwień i wreszcie pana gol na 2-1. Mnie zaś zastanawia kwestia, która chyba nie została jeszcze poruszona. Dlaczego w końcówce meczu znalazł się pan po prawej stronie boiska, dzięki czemu mógł pan ściąć do środka i oddać strzał silniejszą, lewą nogą?
- (śmiech) To był taki moment meczu, gdy wszyscy czuliśmy, że jesteśmy bardzo bliscy awansu. Oni zaś grali w dziewiątkę, a my nie tylko remisowaliśmy 1-1, ale też mogliśmy pozwolić sobie nawet na stratę bramki. No jednak skompromitowalibyśmy się, gdybyśmy wypuścili awans z rąk. Zaleceniem trenera było więc utrzymać się przy piłce, pograć nią bezpiecznie, nie dać się sprowokować. Paweł zmienił „Lewego”, z którego wszedł Adam Fedoruk, świetnie wypadający w małej grze, któremu trudno było odebrać futbolówkę, przy tym prawonożny, ale z bardzo dobrym uderzeniem z dystansu, czego miał próbować po ścięciu do środka. Mnie zaś przesunął na prawą. Zresztą takie manewry zdarzały się już w Legii wcześniej. A do akcji na 2-1 pobiegłem, bo niesamowitą pracę wykonał Jurek Podbrożny, który przebiegł boisko wszerz, by uratować piłkę przed wyjściem na aut. Moja rola, jako tego wahadłowego, polegała zaś na tym, by w każdej takiej sytuacji być wsparciem dla kolegi. Nie chciałem przy tym, by wysiłek Jurka poszedł na marne. Później zaś, to już był instynkt. Zejście do środka na lewą nogę, strzał i … stało się to, co się stało.



Znamienne, że dwa gole dające awans zdobyli ludzie ze zwalczających się wcześniej obozów. Pisz i Bednarz.
- I to jest bardzo dobra puenta, która pokazuje, co tam tak naprawdę się wydarzyło. Ponad podziałami można zrobić wszystko, jeśli tylko tego się chce.

I zaczęło się świętowanie.
- Jak już wspomniałem, nie wszystko pamiętam. Podobno wylądowałem nawet w jakimś basenie. No i na drugi dzień miałem potwornego kaca. Zresztą wszyscy bardzo długo dochodziliśmy do siebie (śmiech).

To prawda, że Lewandowskiemu to wszystko nieco zaszkodziło?
- Grzesiek rzeczywiście zachowywał się dziwnie. Śpiewał kościelną pieśń „Dobry Jezu…”, potem był taki zaczepialski i na tyle zdenerwował niezwykle spokojnego Jacka Zielińskiego, że ten jednym ciosem posłał go na podłogę. Ale potem „Lewy” przeprosił, pogodził się z Jackiem i sprawa się rozeszła.

Proszę wyjaśnić, jak to zrobić, by osiągnąć swoją życiową formę na najważniejsze mecze w karierze? Pytam, bo mam przekonanie, że panu się to udało.
- Szybko dostałem w Legii łatkę drewniaka, którą przypięli mi dziennikarze znajdujący się ówcześnie blisko grupy Leszka. Było to o tyle śmieszne, że w gazetach mnie krytykowano, a na trybunach krzyczano: „Podaj do tego łysego, do łysego!”. Czyli już kibice widzieli, że warto mi zaufać (śmiech). Oczywiście nigdy nie byłem technikiem, ale też nie byłem słaby, a poza tym zadania jakie miałem do wykonania wymagały przede wszystkim szybkości i wydolności. Rzeczywiście byłem w wysokiej formie na Ligę Mistrzów, ale nie wiem, jak to się robi. Myślę, że był to trochę splot kilku szczęśliwych okoliczności. Byłem w idealnym dla piłkarza wieku, bo miałem 27-28 lat, niesamowicie podekscytowanym możliwością gry w tej elicie…

Pamiętam, że przy okazji meczu z Rosenborgiem mówił pan, że był gotowy biegać i 180 minut.
- Nie potrzebowałem żadnej innej motywacji. To była unikatowa sytuacja, bo nie tylko byłem totalnie zmobilizowany, a jednocześnie świadomy naszej siły. Trudno coś takiego wypracować, ale Legia w Champions League to miała – była pewna siebie, nie bała się żadnego przeciwnika. Potrafiliśmy sprzedać to co mamy najlepsze, by go pokonać. Trudności nas nie wycofywały, a nakręcały pozytywnie, próbowaliśmy jeszcze raz, i jeszcze. Dostawałem też masę pozytywnych opinii, również od dziennikarzy, dzięki którym rosłem, czułem, że mogę na boisku wiele. No i wtedy rzeczywiście mogłem.

W dniu 13 września 1995 r. zmierzyliście z Rosenborgiem i mimo optycznej przewagi, nie potrafiliście zdobyć bramki. Ba, pierwsi ją straciliście. A potem wydarzyło się coś, co się zdarza raz w życiu.
- Od stanu 0-1 oglądaliśmy koncert Leszka. To było jego 30 minut. Nie graliśmy źle, ale czegoś nam brakowało. Każda drużyna potrzebuje kogoś, najlepiej kilku, którzy potrafią zrobić dla niej coś wyjątkowego. My mieliśmy wtedy Leszka. Myślę, że on też przeszedł przez swoją całą karierę po to, by właśnie to się wydarzyło. Zrobić coś takiego, w takim momencie i na takim poziomie? Na to stać jedynie wybitnych piłkarzy. I Pisz nim był.




A dlaczego w Moskwie chuchnął pan na Jurana, ten się przewrócił, a sędzia gwizdnął rzut karny?(śmiech)
- Ani ja, ani „Mandziej” nic mu nie zrobiliśmy! Za to węgierski arbiter Laszlo Vagner „zrobił” mecz. I dostał za to futra.



Juran był świetnym piłkarzem.
- To w ogóle była wspaniała drużyna. Piatnicki, Cymbalar też byli znakomici technicznie, a przy tym szybcy. Owszem Spartak zdominował grupę, ale z nami miał tam spory kłopot, bo nie potrafił nas napocząć. Natomiast nas ten mecz chyba nieco przytłoczył, ale nie ze względów sportowych. Pojechaliśmy do tej postkomunistycznej, szarej, ponurej Moskwy. Hotelem był jakiś wojskowy wieżowiec, do którego wpuszczali nas goście wyglądający jak czekiści. Na każdym piętrze była pani wydająca klucze. Pokoje wyższe niż szersze. Okna tak wysoko, że nie tylko ja nie mogłem przez nie wyjrzeć, ale i Szczęsny miał kłopot. Dziwnie się tam czuliśmy. Widać było też tę okropną biedę skontrastowaną z ogromnym bogactwem. Plus te stare Łużniki takie przybijające swoim surowym monumentalizmem...

Usprawiedliwia pan tę porażkę?
- Nie no, Spartak był o tego jednego gola lepszy, ale może gdyby im sędzia nie pomógł, to skończyłoby się remisem.

Czy ten dwumecz z Blackburn to był niejako szczyt pańskiej kariery? Oto mistrz Polski zdobywa cztery punkty z mistrzem Anglii. Więcej, nie traci nawet gola.
- Spartak i Rosenborg, to nie były zbyt medialne zespoły, choć przecież bardzo dobre. Ale Blackburn? Gwiazdozbiór. Alan Shearer, Chris Sutton, David Batty, Collin Hendry, Tim Flowers, Tim Sherwood, Graeme Le Saux, ten Ripley… Kuuuurczę, no naprawdę… Same te nazwiska spowodowały, że czuliśmy się wyjątkowo, że przyjdzie nam z nimi grać. Dla nas, chłopaków z PRL, sam wyjazd do Blackburn był szokujący. Murawa jak stół, tuż obok trybuny bez płotów, zawodnicy z klasą, witają się, zagadują, życzą powodzenia. Po treningu pan wbiegał z odkurzaczem i zbierał powyrywaną trawę. Taka cywilizacja w najlepszym tego słowa znaczeniu. Zobaczyliśmy jak wygląda Zachód. To nam bardzo dobrze zrobiło. A słyszał pan historię jak przylecieliśmy tam samolotem?

A nie słyszałem.
- Wylądowaliśmy starym wojskowym JAK-iem w Manchesterze. Silniki zostały wyłączone. Siedzimy i czekamy. To był październik, ale szybko zrobiło się gorąco, bo klimatyzacja już przestała działać. W tej puszce można było się ugotować. No to pilot w końcu otworzył wyjście i po prostu wyszliśmy na płytę lotniska. Po jakimś czasie podjechali zdenerwowani Angole: „Co wy tu robicie? Tak nie wolno!”. Owszem wiedzieli, że przyleciał jakiś samolot z Polski, wieża nas posadziła na pasie, ale nikt nie wiedział po co. W końcu po długim oczekiwaniu podjechał autokar i zabrał nas do Blackburn. Organizacyjnie ta podróż wypadła odwrotnie proporcjonalnie do jakości gry, jaką zaprezentowaliśmy.

Was zaszokowała klasa Wyspiarzy, ale najpierw w Warszawie wystraszyliście ich taką wschodnią dzikością.
- Tak, to był dla nich szok kulturowy. Grzyb, smród w szatni, przebierali się w hotelu. A potem sam mecz. Dla nich byliśmy całkowicie anonimowi. Nie wiedzieli na co nas stać. Marek Jóźwiak krzyczał w tunelu na boisko, udawał, że uderza głową w blachę. To na nich zrobiło wrażenie. Jeszcze większe to, co robiliśmy na boisku. Byli bezradni. A my graliśmy świetnie.



W Anglii znakomite zawody rozegrał Mandziejewicz, który na środku obrony zastąpił wydawać by się mogło niezastępowalnego Zielińskiego.
- Oj tak. Wydawało się, że Zbyszek ze swoim niedużym potencjałem szybkościowym będzie miał problemy. Tymczasem rozegrał znakomitą partię przede wszystkim pod względem taktycznym. Grał niesamowicie mądrze, a zarazem skutecznie.

Pamiętam, że wygrywał wszystkie pojedynki główkowe, nawet z Suttonem, czy Shearerem. Z Hendrym jednak nie mógł.
- Szkot było poza naszym zasięgiem. Wzrost, „timing”, siła i wielka głowa sprawiały, że górował w powietrzu. Mieliśmy sporo szczęścia, że nie zdobył wówczas bramki, a miał przynajmniej dwie okazje. Przyznam, że po meczu w Blackburn byłem dumny. Po pierwsze dlatego, że zremisowaliśmy z mistrzem Anglii na ich terenie, a po drugie, że nie dałem się zagonić temu Ripleyowi. To był nie tylko koń do biegania, ale i świetny pomocnik. Dla mnie efektywna rywalizacja z nim, zresztą tuż po arcytrudnym wyjazdowym spotkaniu z Widzewem, była nadzwyczajnym osiągnięciem. Zresztą kiedy Berg, który był tam prawym obrońcą, łapał mnie wówczas za koszulkę, bo nie mógł mnie dogonić, to pomyślałem sobie, że może i ja dałbym radę w Premiership. Co ciekawe, tuż przed ćwierćfinałem zgłosił się Everton.



Moją uwagę wówczas zwrócił Kucharski. Był niezwykle dynamicznym napastnikiem. Właśnie dzięki swej szybkości i przebojowości „zrobił” dwa bardzo ważne gole na 1-0, w meczach przeciw IFK i Blackburn. Co ciekawe, obie bramki zdobył wtedy Podbrożny. Natomiast sam „Kucharz” goli nie strzelił, choć miał przecież idealną okazję w grudniowym spotkaniu ze Spartakiem.
- Czarek niewątpliwie miał znakomity okres, ale on chciał grać więcej. Tymczasem nie zawsze był pewniakiem. Niemniej, mimo że był jeszcze bardzo młodym człowiekiem, to w tych krytycznych momentach, gdy potrzebowaliśmy błysku z przodu, on go potrafił dać.

Dwa ostatnie mecze w grupie jednak przegraliście i awans Legii zależał od postawy Anglików.
- Myślę, że spotkanie w Warszawie z Rosjanami to może i byśmy nawet wygrali, gdyby nie ten nieszczęsny mecz w Trondheim, gdzie przegraliśmy 0-4. Straciliśmy tam pewność siebie i tego nam najbardziej z tymi Ruskimi zabrakło.

W Norwegii zabrakło pana w wyjściowym składzie. Dlaczego?
- Miałem za sobą przeciętne mecze w lidze, a przy tym mam wrażenie, że Paweł Janas chciał tam poszukać wariantu defensywnego, bo punkt dawał nam awans. Trener chyba miał rację – po meczach z Blackburn nie wyglądałem najlepiej, potrzebowałem odpoczynku. Natomiast możliwe, że taktyka została dobrana niewłaściwie. Gdybyśmy tam zagrali inaczej, grali swoje, utrzymywali się przy piłce, to wynik mógł być dużo lepszy. Niestety, pierwszy gol stracony, zaraz drugi, wcześniej kontuzja Leszka i całkowicie rozsypaliśmy się jako zespół. Zaczęliśmy też łapać kryzys.



Wkradło się rozprężenie? Do Norwegii polecieliście ze swoimi kobietami.
- Byłem zniesmaczony tym pomysłem. Miałem w domu nawet o to aferę, bo nie chciałem wziąć żony. Uważałem, że to nie jest dobry czas. Naszym zadaniem było postawić tam kropkę nad i. Nie udało się, bo byliśmy rozluźnieni. Zlekceważyliśmy sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Wszyscy, jako klub. Mieliśmy wszystko we własnych rękach, a głupio pozwoliliśmy, by nam to uciekło.

W lidze zaś rywalizowaliście zaciekle z Widzewem.
- Gdy graliśmy wtedy równolegle do europejskich pucharów, to zdarzały się mecze, że rywale sami je przegrywali jeszcze przed startem. Zakładali, że będzie ciężko i wystarczył nam jeden gol, a wszystko się u nich waliło.

Tak było przy 7-2 w Tarnobrzegu?
- W tamtym spotkaniu nawet się nie spociłem. Gdybyśmy tam zagrali nawet w dziewięciu, to pewnie też byśmy wygrali.

W ćwierćfinale Ligi Mistrzów wylosowaliście Panathinaikos. Patrząc na kogo mogliście trafić – Nantes, Borussia, Real, Ajax, Juventus – to trudno o łatwiejszego rywala.
- Zdecydowanie. My jednak się tym wszystkim nieco zachłysnęliśmy. Z jednej strony to było naturalne, bo udało nam się osiągnąć coś unikatowego i całe środowisko piłkarskie dawało nam to odczuć. My jednak z tym się za dobrze poczuliśmy. Wielkie mecze, zagraniczne wyjazdy, zainteresowanie mediów. Przy tym przed ćwierćfinałami przygotowywaliśmy się w bardzo dobrych warunkach we Włoszech i na Korsyce. Byliśmy dobrze przygotowani i gotowi do tej rywalizacji. Wygrywaliśmy w sparingach z silnymi zespołami. Ale chyba wszyscy zapomnieliśmy, że to jest Polska, 1996 rok, a jedyną płaszczyzną, na której pasujemy do Ligi Mistrzów jest ta sportowa. Organizacyjnie byliśmy pariasami. Stadion? Nie nadawał się. Boisko? Nie nadawało. Baza treningowa? Też nie. Możliwości finansowe i organizacyjne? Nie przystawały. Pamiętam, że sam kontrakt Shearera to było więcej niż całoroczny budżet Legii. Więc biorąc pod uwagę to wszystko, czy obowiązkiem było wyeliminowanie Panathinaikosu? Owszem sportowo mogliśmy to zrobić, byli w naszym zasięgu. Problem w tym, że moim zdaniem o wyniku pierwszego meczu nie zadecydował sport. A przypadek.

Obrośliście w piórka?
- To nie to. Gdy z tym wszystkim w głowach, o czym powiedziałem, wylądowaliśmy w Warszawie i okazało się, że boisko nie nadaje się do gry, jest skute lodem, to zareagowaliśmy bardzo źle. Byliśmy obrażeni, że jesteśmy tacy super, a klub nie jest nawet w stanie zadbać o boisko i musimy grać na jakimś gównie. Wtedy nie wiedzieliśmy, że władze klubu zrobiły bardzo dużo, jak na ówczesne ich możliwości, by ten mecz się odbył. Jedyną alternatywą było jego przeniesienie do Berlina, ale Legii nie było po prostu na to stać. W każdym razie zabrakło takiej pozytywnej atmosfery wokół tego meczu. Wkradła się nerwowość, nie wiedzieliśmy nawet, czy się odbędzie. Dla Greków zaś to były bardzo dobre warunki, by nie przegrać. Skończyło się 0-0.



Co nie znaczy, że wy musieliście przegrać w Atenach.
- Nie pasowaliśmy tam, w tym sensie, że skoro mogli nas przekręcić Rosjanie, to tym bardziej w meczu o półfinał Ligi Mistrzów mogli zrobić to Grecy. Kupili sędziego i awansowali dalej.

W rewanżu pan już nie zagrał z powodu dwóch żółtych kartek. Pauzował też Marek Jóźwiak.
- Na pewno jedną dostałem za faul w Goeteborgu na Blomquiście. W Warszawie złapałem drugą. Byłem wściekły. Na tym bajorze nie dało się grać, nogi buksowały, piłka stawała albo odskakiwała, straciłem wszystkie swoje atuty. Z upływem czasu z tej bezradności rosła moje frustracja i zdaje się, że dostałem kartkę za pyskówkę z sędzią. W Grecji komentowałem z Darkiem Szpakowskim, ale nie mogłem się skupić. Miałem do siebie ogromne pretensje. Taka murawa, że aż chciało się grać. Wyzywałem siebie w myślach od gamoni…

Maciej Szczęsny powiedział mi, że żałuje, że nie kopnął w tyłki kilku kolegów, bo już przed rewanżem pogodzili się z porażką. Twierdzi, że brakowało ducha.
- Kiedyś Lorens powiedział o mnie, że Jacek jest jak koło zamachowe. Nie zawsze, ale czasem ktoś musi maszynę uruchomić, by działała. Nie wiem, czy by mi się to udało w Atenach, lecz na tym też polegała moja rola – pomóc zespołowi zerwać się do walki. Ta porażka 0-3 i jej okoliczności, to doskonały dowód na to, że w sporcie nie ma nic stałego. Że ciągle trzeba pracować i się kontrolować. Sukces sprawia, że jesteś syty. To komunał, ale jak nie umiesz wygrać, poczuć co to znaczy, to czasem trzeba dostać od życia pstryczek. Nie można przestać być głodnym. Być może, że tak było w tym przypadku. Boisko było w znakomitym stanie, mogliśmy grać swoje…

Legia miała obiecujący początek, nic nie zwiastowało trzybramkowej porażki.
- Może byśmy nawet awansowali, gdyby nie ta czerwona kartka Marcina Jałochy…

To był sportowy początek końca wielkiej Legii, ale czarne chmury zaczęły zbierać się nad drużyną już wcześniej. Romanowski poróżnił się z wojskiem i odszedł, a do tego władze klubu nie chciały wam wypłacić należnych premii z mecze w grupie Ligi Mistrzów.
- W dużym uproszczeniu wyglądało to tak: przyszedł jakiś żołnierz i oświadczył, że pan Romanowski pożyczył wojsku pieniądze, a że klub nie ma z czego oddać, to odda z tego co było przeznaczone na nasze premie. No i nagle, jak specjalnie nie byłem w zespole lubiany, to nagle uznano, że moja wiedza prawnicza może się przydać, by uratować nasze pieniądze. I tak zostałem nieformalnym przywódcą bandy (śmiech).

Naprawdę wojskowe władze klubu nie chciały wam zapłacić i myślały, że to jest ok?
- Tak, naprawdę. Myśleli, że się na to zgodzimy bez walki. Odbyłem wiele trudnych rozmów. Obie strony używały na początku argumentów emocjonalnych, ale w końcu się one wyczerpały i musiałem sięgnąć po te o charakterze prawnym. Wojsko się wreszcie poddało i wypłaciło nam pieniądze. Ja jednak znalazłem się na cenzurowanym u gen. Skuzy, który powiedział mi, że nie ma już dla mnie miejsca w Legii.

Z jednej strony inwestor, znający realia świata biznesu, człowiek sukcesu tej reformowanej wówczas Polski. Z drugiej skostniałe wojskowe struktury, z generałami na stołkach prezesów, którzy nie mieli zielonego pojęcia o gospodarce wolnorynkowej i miejscu w niej futbolu. Czy z perspektywy czasu myśli pan, że ten związek Romanowskiego z wojskiem musiał się tak skończyć?
- Wojsko nie miało żadnego pomysłu na klub. Bez Romanowskiego nie byłoby żadnych sukcesów. On miał wizję, pieniądze i ludzi do realizacji. Myślę więc, że ten konflikt z wojskiem był nieunikniony. Romanowski powtarzał, że pieniądze inwestuje, a nie daje. Wyłożył je po to, by zarobić. Odebrane mistrzostwo? Kasa została wyłożona, ale zwrotu nie było. Rok 1994, klęska z Hajdukiem? Znów nie ma. Podjęta została więc trzecia próba, ostatnia szansa dla wszystkich i pojawił się nie tylko zwrot, ale też pieniądze, które dały duży zysk. W 1996 r. Romanowski mógł zostać i spróbować jeszcze raz zarobić, a było tego blisko. Wojsko jednak zobaczyło, że z Legii są pieniądze i to duże. Powiedziało więc, że też chce coś z tego mieć. Być może więc inwestor uznał, że przy konieczności dzielenia się z wojskiem, ten ewentualny zarobek nie jest warty ryzyka? To był niestety koniec.

Mimo tych wszystkich kłopotów, mieliście świetną wiosnę, jedną z najlepszych rund w historii Legii. Nie tylko pod względem liczby punktów, jakie zdobyliście, ale i strzelonych bramek. 4-0 z Lechią/Olimpią, 6-1 z Amiką, 5-0 ze Stalą Mielec, 5-1 z Lechem, 5-0 z Pogonią, 5-0 z GKS Katowice, plus kilka wygranych po 3-0.
- Byliśmy bardzo silni i znakomicie przygotowani. Do tego skład został wzmocniony, bo do dołączyli do nas Tomek Sokołowski i Marcin Mięciel. Ławka była bardzo szeroka. Byliśmy przy tym wartościowymi piłkarzami, skonfrontowanymi z Europą. Żałuję, że wtedy nie zdobyliśmy mistrzostwa, bo uważam, że z gry na nie zasłużyliśmy.

Pańscy koledzy z tamtego okresu są dość zgodni w ocenie porażki 1-2 z Widzewem, która zadecydowała, że przegraliście tytuł. Twierdzą, że była ona sumą mniejszych zdarzeń, jak problemy z premiami, odejście Romanowskiego, te zagraniczne oferty.
- Pamiętajmy, że część z nas, w tym ja, byliśmy piłkarzami Romanowskiego, zarejestrowanymi w Pogoni Konstancin, a tylko wypożyczonymi do Legii. Na nas nagle zaczęto krzywo patrzeć w klubie. Na szczęście wszystko wtedy spajał Paweł Janas, który nie pozwalał na podziały w tym zakresie, choć w głowach to było. Pojawiało się dla nas sporo propozycji transferowych. Czuliśmy, że tu wszystko się kończy. Nie ukrywajmy też, to Widzew był bardziej głodny sukcesu. Ja w tym meczu nie zagrałem, bo byłem kontuzjowany, ale my, jako ta samonapędzająca się maszyna, mogliśmy wygrać. Zresztą wszystko dobrze się układało, bo Tomek Wieszczycki strzelił gola na 1-0. I chyba poczuliśmy się zbyt pewnie, że mamy już ten mecz pod kontrolą. Widzew to wykorzystał.

To było wstrząsające. Boiskowe wydarzenia nie zapowiadały przegranej.
- Ten mecz mógł się skończyć 1-0, 2-0 dla nas i nikt nie byłby zdziwiony.




I w efekcie tego wszystkiego odeszło dziewięciu piłkarzy…
- Z dnia na dzień… Z końcem sezonu rozstałem się z Legią i ja. Generał Skuza triumfował. Ale minęły urlopy i dostałem telefon od ś. p. Władysława Stachurskiego, który został trenerem „Wojskowych”, z krótkim przekazem: „Jacek, wracaj”. Odpowiedziałem, że bardzo chętnie, ale prezesi mnie nie chcą. Usłyszałem tylko: „Przyjedź. Ratuj”. Przyjechałem. Jak zobaczyłem co z tej drużyny zostało, to chciałem uciec (śmiech). Ale spróbowaliśmy. I uważam, że to był w naszym wykonaniu bardzo dobry sezon, mimo że często oceniany jest negatywnie przez pryzmat 2-3 z Widzewem. Spotkaliśmy się po tym meczu z przykrościami, a chciałbym podkreślić, że gdyby kilku nas, jak Jacek Zieliński, Czarek Kucharski, czy ja, chciało pójść latem za pieniędzmi, a mogliśmy, to Legia mogłaby tylko pomarzyć o takim wyniku – puchar Polski i wicemistrzostwo.

Pamiętajmy też, że znów zdobyliście masę punktów.
- Tymczasem przez pół sezonu było nas tylko dwunastu do gry. Dwunastu!

Znów wam się trafił dwumecz z Panathinaikosem.
- I historia się powtórzyła, bo tym razem to ja dostałem w Atenach czerwoną kartkę za nic. Jestem przekonany, że próbowali nas tam przekręcić. Udało im się, ale zdobyliśmy dwie bramki i to był nasz kapitał przed rewanżem.



Przekręt przeszedł bez echa, bo w Warszawie wygraliście 2-0. Historyczny, niesamowity mecz.
- Byłem dumny z kolegów, a czułem się wtedy trochę jak starszy brat dla wielu.

Graliście bardzo dobrze w piłkę.
- Bo nagle okazało się, że kilku ludzi dostało swoje szanse, na które długo czekało. Jacek Kacprzak został liderem drugiej linii. Wrócił Darek Czykier...

Trzeźwy.
Trzeźwy, a to zawsze był wielki talent. Rysio Staniek został znakomitym rozgrywającym. Mięciel z Kucharskim w ataku. Budował się zespół, który potrafił pokazać co ma najlepsze i ukryć to, czego nie umie.

A jak pan podchodził do sytuacji w bramce, gdzie pańskiego przyjaciela Szczęsnego zastąpił nieokiełznany Grzegorz Szamotulski.
- Siedzieliśmy w szatni obok siebie. Zawsze traktowałem go jak niesfornego syna, którego po prostu nie da się wychować i trzeba go przyjąć takim, jaki jest. Nie był do opanowania (śmiech). Co jednak ciekawe, może nie na takim poziomie jak Szczęsny, bardziej rubasznie i ludycznie, ale potrafił spuentować pewne rzeczy i bywał uroczo złośliwy. Sportowo miał niestety ten problem, że nie trzymał emocji. Brakowało mu wówczas spokoju w bramce. A przy tym pojawiły się u niego gwiazdorskie maniery, które konsekwentnie tępiłem.

Jemu mogło mocno zaszumieć w głowie. W wieku 21 lat w ciągu paru miesięcy został nie tylko pierwszym bramkarzem Legii, ale i reprezentacji.
- Oj szumiało…

Fajne były też mecze z Besiktasem, mimo że odpadliście.
- Znów uważam, że nas skrzywdzono na wyjeździe. Rysiek Staniek poturbował tam sędziego. Besiktas był bardzo mocny, ale okazało się, że nasza mieszanka młodości z rutyną potrafi dobrze zadziałać. W Stambule świetny mecz zagrał np. Darek Solnica. Przecierałem oczy ze zdumienia.



Sokołowski postawił mądrą, a wydaje mi się też ze słuszną diagnozę tamtej drużyny. Stwierdził, że nagle część graczy dostało pewny plac, ze świadomością, że jak raz, dwa, trzy razy zagrają gorzej, to nie stracą miejsca w składzie. Niektórym było takie zaufanie było potrzebne, by rozwinąć w pełni skrzydła.
- Zdecydowanie tak. Dodałbym przy tym, że zmieniła się też rola starszych zawodników. Naszym zadaniem było, nawet kosztem własnego ego i błyszczenia na boisku, pomaganie młodszym kolegom, naprawianie ich błędów, asekurowanie, po to, by mogła na tym korzystać drużyna. Krótko mówiąc: czasem musieliśmy za nich biegać, by oni mogli wygrywać dla nas mecze.

I przez niemal cały sezon zwyciężaliście, aż zapisaliście się na kartach historii Widzewa pamiętnym 2-3.
- Ale to Legia napisała też swoją, wręcz filmową. Od pierwszego zgrupowania w Austrii, na którym pojawił się Darek Czykier, gdzie wydawało się, że jest już przecież po jego karierze, gdzie w zespole pojawiali się ludzie, którzy nigdy wcześniej, ani nigdy później nie błyszczeli, gdzie w sparingach masz problemy z przeciętniakami, a w głowie jeszcze szumi ci hymn Ligi Mistrzów. Tylko ciężką, ale i wspólną pracą mogliśmy sprawić, że ten sezon będzie jakoś wyglądał. Wszystko zaś kończy się tak, że masz u siebie mecz o wszystko. Wystarczy go wygrać i zostaniesz mistrzem. Co więcej, przeważasz, wychodzisz na prowadzenie 2-0 i jesteś o włos od cudu. Dla mnie to był szczególnie trudny czas, bo byłem po pobycie w szpitalu, gdzie antybiotykami zwalczano mi cystę pod kolanem, z którą grałem cały sezon i ze wszystkich sił próbowałem zdążyć na ten mecz z Widzewem, by odrobić swą nieobecność z 1996 r. Strasznie przeżyłem tę porażkę. Strasznie…

Trudno było uwierzyć w ten wynik.
- Musieliśmy ten mecz wygrać, bo Widzew miał jeden punkt przewagi, więc tak naprawdę ten trzeci gol niczego nie zmieniał. Ale co tu dużo mówić… Emocjonalnie to była największa klęska w moim życiu…



Wydawało się jednak, że mimo tego możemy patrzeć w przyszłość z optymizmem. Legia zdawała się wychodzić na organizacyjną prostą, bo w klubie pojawił się koncern Daewoo. Tymczasem wicemistrzostwo Polski i puchar z 1997 r. to było przez pięć lat największe osiągnięcie. Klub był źle zarządzany.
- Wydaje mi się, że sezonem, który mógł być przełomem, był 1999/2000, gdy trenerem został Smuda. On wiedział co potrafimy grać i dał nam dużo luzu. Franek przyszedł do mnie, gdzie nie byłem w dobrej formie fizycznej i mówi: „Ale ty nie będziesz grał jak teraz. Będziesz grał, jak ja cię pamiętam z występów przeciw Widzewowi”. No i w jego debiucie z Dyskobolią miałem gola, asystę i wywalczyłem rzut karny. Za Smudy mieliśmy bardzo udaną jesień, graliśmy z rozmachem. Potem zaczęło się całe zło, bo Franek, który uważał siebie wówczas za nieomylnego, zaczął się za takiego uważać jeszcze bardziej. Najgorzej jednak, że do Legii ściągnął swoją gwardię z Widzewa: Citkę, Siadaczkę, Wojtalę i Łapińskiego. Oni wszyscy nie byli w stanie grać już tak jak w Łodzi. Marek kontuzja, Paweł kontuzja, Tomek kontuzja. Całe odium gry wiosną spadło na tych, którzy w Legii byli już od dawna. Franek zaczął kombinować, zmieniać i wyszła z tego... dupa. Czwarte miejsce zamiast mistrzostwa i mój transfer do Pogoni.



Jak to się stało, że pan odszedł? Smuda ogłosił, że pana nie chce?
- No właśnie nie. U Franka grałem właściwie wszystko od dechy do dechy.

Druga młodość.
- Tak można powiedzieć. W końcówce sezonu walczyliśmy o puchary i Smuda powiedział, że widzi mnie w roli jednego z kluczowych zawodników i musimy porozmawiać o mojej przyszłości. Rozgrywki się skończyły, poprzegrywaliśmy wszystko co mogliśmy, a na ostatnim treningu Franek powiedział mi, że prezes chce ze mną rozmawiać. Usłyszałem, że Legia nie planuje przedłużyć ze mną wygasającego kontraktu. Szkoda. Jestem dorosły. Podziękowałem i sądziłem, że zostanę wolnym zawodnikiem. Ale gdzie tam. Klub chciał za mnie pieniędzy, za 33-letniego zawodnika. Dostałem telefony z Górnika i jeszcze kilku klubów, ale sprawy rozbijały się o kasę dla Legii. W końcu odezwał się Piotrek Mosór, który grał już w Szczecinie i powiedział, że Wójcik chce mnie tam ściągnąć. No jakoś chyba lubił mnie za to serducho do biegania. „Wójt” pogadał z Sabrim Bekdasem, ówczesnym dobrodziejem Pogoni i on za mnie zapłacił. Udało mi się jeszcze wicemistrzostwo zdobyć. Pograłem tam jeszcze rok, ale Bekdas się wycofał i wszystko runęło.

Jacek Bednarz, 213 meczów w Legii.
- No i nie raz padakę się zagrało.

Wstydzi się pan jakiegoś swojego meczu?
- Niejednego. Bywały też spotkania, w których wolałbym po prostu nie grać, jak np. ten w Bratysławie, gdzie w el. do Euro 1996 przegraliśmy 1-4, kończąc w dziewiątkę, a ja wszedłem na ostatnie 30 minut. Przygnębiające doznanie.

A pamięta pan może 0-3 w Poznaniu w 1998 r.?
- Który podobno sprzedaliśmy? Lepiej pamiętam inny mecz. Po ograniu Rakowa 3-0 w 1995 r. zapewniliśmy sobie tytuł na dwie kolejki przed końcem. Zostały nam mecze w Lubinie i z Widzewem w Warszawie. Zagłębie walczyło wtedy o puchary. Jako mistrzowie polecieliśmy tam samolotem. No i gramy sobie mecz. My na luzie, a oni muszą wygrać. Ale nie są w stanie z taką Legią. My czekamy na gola, oni są niby groźni, ale trudno uwierzyć, by mogli coś strzelić. Jest druga połowa. Jurek Podbrożny dostaje piłkę, pięknym zwodem się uwalnia i podaje mi w uliczkę, ja podcinką i prowadzimy 1-0. Leci do mnie Jurek, leci ktoś jeszcze, z bramki macha Szczęsny. A reszta? Jest już na swojej połowie. Za chwilę bam bam i przegrywamy w końcu 1-2. I tak po meczu idziemy do szatni na starym stadionie Zagłębia, a to kawał drogi, a Szczęsny napier… całą tę drogę: „Wy sprzedawczyki pier…, nigdy to się nie skończy! Nienawidzę was!”. W szatni to samo. Musieliśmy Maćka trzymać, boby kogoś zapier... Pamiętam też w Pogoni, że jak w ostatniej kolejce walczyliśmy o wicemistrzostwo, to musieliśmy z Kaziem Węgrzynem mocno pilnować jednego z kolegów, który przez cały tydzień przed spotkaniem chodził i powtarzał, byśmy wzięli pieniądze, bo on akurat ich potrzebował. Udało się. Czasem się udawało… Niektórzy koledzy byli wybitnymi piłkarzami, ale nie byli wybitnymi ludźmi. Dziś wstydzę się, że brałem udział w takich spotkaniach. Niby mam alibi, ale kto mi teraz uwierzy, że grałem czysto?

Po karierze pracował pan w Legii w różnych rolach do 2005 r. Jak dzisiaj wyglądają relacje i emocje na linii Bednarz – Legia?
- Ja Legię kocham, a Legia mnie niekoniecznie. Choć przyznam, że mam pojemne serce, bo dużym sentymentem darzę wszystkie kluby, w których grałem i pracowałem. Piłka nożna dla jednego jest wszystkim, a dla drugiego tylko częścią, jednym z elementów życia. Dla mnie była tylko częścią i tak jest do dzisiaj. Legia to osiem lat mojego życia, część naładowana niesamowitymi emocjami. Legia była cudowną kochanką i najlepszym przyjacielem, ale i złą macochą. I w tym wszystkim to nie pieniądze były najważniejsze. Najważniejsze było, że zrobiliśmy coś wyjątkowego. O naszych osiągnięciach mówi się do dziś. To było dla ludzi ważne, czego dowodem jest choćby ten wywiad, sam fakt, że ktoś chce tamte czasy wspominać, opowiedzieć o nich młodszym kibicom. To się liczy. Tego nie kupi się za żadne pieniądze. Wielką wartością jest też, że poradziłem sobie w Warszawie, w której podobno Ślązacy się nie odnajdują. Stolica okazała się fajnym miastem ze wspaniałymi ludźmi. Warszawiacy przyjęli mnie do siebie, dali mi do zrozumienia, że mogę się poczuć jednym z nich. Dlatego tu zostałem, mieszkam i świetnie się czuję.

Rozmawiał Jakub Majewski

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.