Dariusz Kubicki - fot. Mishka / Legionisci.com
REKLAMA

Tune(L) czasu: Dariusz Kubicki

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Dnia 24 kwietnia 1991 r. polska drużyna zagrała ostatni mecz na poziomie półfinału europejskiego pucharu. W dwumeczu o awans do finału Pucharu Zdobywców Pucharów Legia musiała uznać wyższość Manchesteru United, z którym przegrała w Warszawie 1-3 i zremisowała 1-1 na wyjeździe. W „Tunelu czasu” gościmy dziś Dariusza Kubickiego, kapitana tamtej drużyny.

Minęło 30 lat od tamtych spotkań, a ja mam nie tylko wrażenie, ale i przekonanie, że za kolejne trzy dekady wciąż będziemy je wspominać jako ostatnie mecze polskiego klubu na poziomie półfinału europejskiego pucharu.
Dariusz Kubicki: - Tak to wygląda. Doszło do ogromnego rozwarstwienia finansowego klubów z najbogatszych krajów i lig. Czasami zdarzają się wyjątki, gdy pojawią się zespoły pokroju Slavii Praga, ale one też dochodzą zwykle najwyżej do ćwierćfinału Ligi Europy. Przepaść tylko się powiększa, a zupełną niewiadomą jest, jakie konsekwencje pociągnie za sobą ewentualne utworzenie Superligi. Na pewno nie przybliży nas to do powtórzenia sukcesów sprzed lat.

Jaki mieliście na nie przepis?
- Właściwie żaden. Po prostu podchodziliśmy do tych spotkań bez strachu, ze spokojem. Wiedzieliśmy, że nie mamy nic do stracenia, a wszystko do zyskania. Nie przerażały nas nazwiska, magia nazw rywali. U części z nas dochodziło do tego doświadczenie z poprzednich meczów pucharowych. W ciągu sześciu lat mierzyliśmy się przecież z Interem Mediolan, Bayernem Monachium, Barceloną, a w sezonie o którym rozmawiamy z przeżywającą najlepszy okres w historii Sampdorią i właśnie Manchesterem United. Wraz z innymi bardziej doświadczonymi zawodnikami podkreślaliśmy młodszym kolegom, że to tacy sami piłkarze, jak i my, tylko bogatsi, lepiej opakowani, grający na pięknych stadionach.

Dziś bycie bogatszym oznacza zwykle posiadanie lepszych zawodników.
- Tak, ale wówczas to nie było tak widoczne. My byliśmy dobrze wyszkoleni, wyrośliśmy w trudnych czasach, które nas ukształtowały. Metody treningowe wówczas były jeszcze podobne, dopiero powoli zaczynały się zmieniać, a świat nam odjeżdżać. Dawaliśmy więc sobie radę, niedostatki niwelując zaangażowaniem, walecznością i wybieganiem.

Wojciech Kowalczyk wspominał, że o Pucharze Zdobywców Pucharów mówiło się, że to rozgrywki pocieszenia i daj Boże każdemu takie pocieszanie w towarzystwie Manchesteru United, Barcelony i Juventusu.
- Oni może się rzeczywiście jakoś pocieszali, ale przecież grali na całego. Wystarczy wspomnieć ćwierćfinały, by zobaczyć, że rywalizacja była zacięta i wielkie kluby nie mogły odpuszczać. Półfinał w takim składzie wyglądał galaktycznie. No, może nie licząc nas, ale przecież wszyscy sądzili, że czwórkę uzupełni gwiazdorska Sampdoria. Zdobycie europejskiego pucharu, to zawsze wielkie osiągnięcie i każdy klub z przyjemnością po niego sięga. Owszem, może i nas lekceważyli, ale to przecież już ich problem. Na zwycięstwo w sporcie składa się kilka czynników. Jednym z nich jest odpowiednia mobilizacja, podejście do rywala. Jeśli im tego brakowało, to znaczy, że ten element był ich słabszą stroną. I nam udało się to wykorzystać, zwłaszcza w rywalizacji z Włochami.

W pierwszym meczu przeciw Manchesterowi wydawało się, że scenariusz z ćwierćfinału może się powtórzyć. W Warszawie prowadziliście 1-0.
- Ale tylko przez minutę. Myślę, że Anglicy byli po prostu skuteczniejsi od Włochów. Gracze Sampdorii też przecież stworzyli sobie kilka okazji, ale grali jakby bez zęba, z przekonaniem, że i tak odrobią straty w rewanżu. Manchester zaś grał po prostu swoje. Nie ma co ukrywać, byli od nas lepszym zespołem. Skończyło się 1-3.



Pan w tym meczu nie wystąpił.
- W ogóle zagraliśmy bardzo osłabieni. Już w ćwierćfinale nie mógł grać kontuzjowany Krzysztof Budka, a przeciw Manchesterowi jeszcze Maciej Szczęsny, Andrzej Łatka i ja. Do tego w rewanżu zabrakło Marka Jóźwiaka, który otrzymał czerwoną kartkę w Warszawie. Mieliśmy wąską kadrę i nie wszystkie dziury udało się załatać, choć trener Stachurski starał się jak mógł.

Na spotkania z Sampdorią szkoleniowiec przesunął pana na środek obrony i już tak zostało. Grał pan jako libero.
- Chyba pierwszy raz w życiu (śmiech). Miałem trudne zadanie, byłem przyzwyczajony do gry na boku, no i nie miałem odpowiednich warunków fizycznych, by rywalizować w powietrzu z Wyspiarzami. Nie bardzo było jednak wyjście i grałem.

Miał pan jakieś typy przed losowaniem?
- W półfinale mogliśmy trafić na same wielkie firmy. Przeciw Barcelonie już grałem, a że blisko mi było do brytyjskiej piłki, to byłem zadowolony z wylosowania.

A czy już wtedy był pan rzeczywiście bliski brytyjskiej piłki?
- Mogę zdradzić, że pierwszy mecz z United oglądałem w Anglii. Dostałem zaproszenie na testy do Leeds United. Pauzowałem za kartki i uzyskałem w Legii zgodę na wyjazd. Howard Wilkinson wystawiał mnie, gdzie zawsze grałem po prawej stronie, na lewej obronie, bo na tę pozycję szukał piłkarza. Był nawet zadowolony z mojej postawy, chwalił, ale powiedział: „Dariusz, potrzebuję lewonożnego zawodnika”. Ostatecznie trafiłem do Aston Villi i co ciekawe pierwszy list, jaki otrzymałem w Birmingham był właśnie od Wilkinsona, który pisał, że serdecznie wita mnie w Anglii i życzy powodzenia. Duża klasa.

Najpierw był jednak wyjazd do Manchesteru.
- Lecieliśmy tam bez specjalnych nadziei na awans po porażce w pierwszym meczu, ale jednocześnie bez większej presji. Przekonaliśmy się już na co stać United i nie ukrywam, że mieliśmy gdzieś z tyłu głowy, że ten rewanż może się skończyć kompromitacją. Mieliśmy jednak na tyle piękną przygodę w Pucharze Zdobywców Pucharów, że po prostu nie wypadało do niej dopuścić i za wszelką cenę staraliśmy się wyjść z twarzą. Udało się, bo zremisowaliśmy, choć trzeba oddać, że Anglicy stworzyli sobie sporo okazji.

Może i obawialiście się nieco „Czerwonych Diabłów”, ale trener Stachurski znów postanowił zagrać odważnie.
- Trzech obrońców, ja jako libero, Arek Gmur jako prawy środkowy, Jacek Bąk lewy, przed nimi w środku pola Leszek Pisz i Krzysiek Iwanicki, na bokach Darek Czykier i Jacek Sobczak, no i w ataku Jacek Cyzio i Wojtek Kowalczyk. Kserokopia składu z Genui z wyłączeniem Maćka Szczęsnego, którego bardzo udanie zastąpił Zbyszek Robakiewicz. Mieliśmy bardzo techniczny środek pola, bo Pisz i Iwanicki umieli z piłką zrobić niemal wszystko. Bardzo dobrze odnajdywali się w małej grze, a jednocześnie potrafili posłać dokładne długie podanie. Czykier i Sobaczak też nie odstawali technicznie, ale do tego mieli niesamowitą wydolność, prawdziwe konie. A trener zawsze uważał, że lepiej grać w piłkę niż przeszkadzać. Myślę przy tym, że po wyniku z pierwszego spotkania łatwiej było mu dojść do wniosku, że warto spróbować grać otwartą piłkę.



I na początku spotkania wam to się udawało.
- Tak, może nie stwarzaliśmy sobie klarownych okazji, ale też nie pozwoliliśmy na to rywalom. Próbowaliśmy grać nieco przyczajeni, kontratakować, mieliśmy długimi podaniami uruchamiać „Kowala”. Wychodziło to raczej średnio, bo Anglicy już wiedzieli kim jest Wojtek i bacznie go pilnowali.

Ale w końcu raz im się urwał.
- Oj, Wojtek miał niesamowity start do piłki i szybkość. Dochodził do tego naturalny spryt. W Manchesterze wystartował jak z katapulty, wyprzedził obrońcę i wślizgnął się przed niego, a potem doskonale przymierzył. Pamiętam, że to był prawdziwy samorodny talent, niby trenował w osiedlowych klubach, ale do poważnych treningów trafił dopiero w Legii, gdy miał 18-19 lat. Błysnął w Genui, gdzie przecież strzelił dwa gole, ale dobrze prezentował się już wcześniej, tak w pierwszym meczu z Sampdorią, jak i meczach ligowych. Problemem była skuteczność, bo przypominam sobie, że miał ogromną łatwość dochodzenia do sytuacji bramkowych, ale nie trafiał. Widocznie już stworzony był do zdobywania bramek w największych meczach. Ćwierćfinał, półfinał, potem finał igrzysk olimpijskich w Barcelonie.

Najpierw jednak straciliście bramkę.
- Strzelił ją niesamowity Lee Sharpe po trochę przypadkowej akcji, gdzie piłka skakała w polu karnym, a ja podczas próby jej wybicia wystawiłem ją pod nogi Anglika. To zresztą właśnie on napsuł nam najwięcej krwi w obu meczach.

Po obserwacji tych meczów sądziłem, że w pierwszej kolejności wymieni pan Marka Hughesa.
- Oj namęczyłem się z nim, zwłaszcza w powietrznej rywalizacji. Walijczyk ma warunki fizyczne podobne do moich, ale tempo, wyskok, gra głową… Wszystkie te elementy miał na światowym poziomie. Znakomity napastnik. Niemniej większe wrażenie robił na mnie wtedy Sharpe. Niesamowicie szybki lewoskrzydłowy, z ogromną swobodą w grze. W 1991 r. został wybrany najlepszym piłkarzem młodego pokolenia w Anglii. Zapowiadał się wspaniale, wspaniale grał, ale kontuzje, a potem zapalenie opon mózgowych sprawiły, że nigdy nie wrócił na międzynarodowy poziom. O tyle byliśmy podobni do Manchesteru, że my mieliśmy „Kowala”, a oni Sharpe`a – dwóch kosmicznych młokosów.

Awans do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów stanowił swoisty paradoks. Legia niewiele wcześniej miewała dużo lepsze składy i rezultaty w lidze, a w sezonie 1990/91 w kraju graliście słabo. Byliście za to „bello di notte”.
- Kilku z nas grało w Legii już długo albo nawet bardzo długo. Nie ukrywam, że część myślała o wyjeździe, ja również. Wtedy jednak o zagraniczny transfer było dużo trudniej niż obecnie, często nie mieliśmy menadżerów. Byłem już przecież bardzo doświadczonym zawodnikiem, z dziesięcioletnim stażem w lidze i dziewięcioma w kadrze, występem na Mundialu, a wciąż grałem w Warszawie. Owszem, pojawiały się propozycje. Była propozycja z Borussii Mönchengladbach, były oferty z Belgii, ale nadal nie dochodziło do transferu. Miałem 28 lat i bardzo chciałem spróbować swych sił w lepszej lidze, za większe pieniądze. Wiedzieliśmy, że przepustką do transferów, dużą reklamą naszych umiejętności mogą być właśnie dobre występy w pucharach.

No tak, ale to trzeba jeszcze umieć przełożyć chęci na efekty.
- Jak już mówiłem, do wszystkich spotkań podochodziliśmy bez stresu. Na tyle, że na dobrą sprawę trudno racjonalnie wyjaśnić w jaki sposób zaszliśmy tak daleko (śmiech). Trzeba jednak patrzeć do przodu, tamto to tylko historia, kogo to jeszcze obchodzi?

Kibiców.
- Tych warszawskich wspominam znakomicie. Byli zresztą z nami na Old Trafford, który wypełnił się wtedy po brzegi.

Jakie to uczucie zagrać przy komplecie publiczności na takim stadionie?
- A nie poruszyło mnie to jakoś szczególnie. Manchester United był wtedy chyba najpopularniejszym angielskim klubem, ale wciąż jeszcze bez większych sukcesów. Dopiero zaczynała się złota era Fergusona. Byłem wtedy skoncentrowany na meczu, ale też szczerze przyznam, że miałem z tyłu głowy, by nie nabawić się jakiegoś urazu chwilę przed transferem. Zagrałem oczywiście na całego, zawsze dawałem wszystko i tu nie było wyjątku. Zresztą mecz się tak ułożył, że inaczej się nie dało. Nikt z nas nie mógł sobie pozwolić, by w którymś jego momencie na chwilę odpuścić. Co ciekawe, po meczu lekarz wytypował mnie do kontroli dopingowej. Tymczasem w Polsce dostawaliśmy różne niesprawdzone specyfiki, których składniki mogły znajdować się na liście niedozwolonych i zawsze takie badanie, to była wielka niewiadoma. Na szczęście moje badanie wypadło pomyślnie.

„Kowal” mówił, że ma marzenie, by spotkać się z kolegami z tamtej Legii, zagrać mecz, zrobić grilla, spędzić przyjemnie ze sobą czas. Pisze się pan?
- Oczywiście! Jeszcze z moją formą nie jest tak źle, by nie pobiegać trochę za piłką (śmiech). To była bardzo fajna ekipa, która lubiła i umiała się dobrze zabawić, zwłaszcza po zwycięstwach. Rzadko się z kolegami widuję, a jeśli już to jedynie przy okazjach zawodowych, jak z Darkiem Dziekanowskim, czy Darkiem Wdowczykiem w telewizji. Fajnie byłoby znaleźć ten czas, by się spotkać na spokojnie i powspominać. Na co dzień jesteśmy wszyscy przecież zabiegani, mamy swoje sprawy i taka chwila wytchnienia by się przydała. Niech tylko skończy się pandemia.

Rozmawiał Jakub Majewski

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.