Ariel Borysiuk - fot. Kamil Marciniak / Legionisci.com
REKLAMA

Tunel czasu: Ariel Borysiuk

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Ma dopiero 30 lat, ale już przed niemal czternastoma debiutował w Legii. Sięgał po puchary, medale, w końcu po mistrzostwo. W międzyczasie pomógł w pierwszym w historii awansie do Ligi Europy. Legionista z urodzenia i wyboru - Ariel Borysiuk. Zapraszamy.

Zawsze chciałem zadać ci to pytanie: lubisz uderzyć?
Ariel Borysiuk: - Pewnie, że lubię! Ale czy potrafię? Parę razy postraszyłem kibiców.

Trener Urban zawsze ciebie bronił i mówił: „Najważniejsze, że kontry nie było”.
- Żartujemy, ale te moje próby w meczach nie brały się z niczego. Na treningach często piłka znakomicie mi siadała i strzelałem piękne gole. Siłę miałem jeszcze w juniorach i jak były rzuty wolne, to podchodziłem. Ale fakty są jakie są - zdobyłem w lidze 10 bramek, z czego może ze trzy po uderzeniach z dystansu. Wciąż jednak „lubię uderzyć”, a raz do roku to i kura... (śmiech).

Śmiejesz się, a w Legii wciąż mamy problem ze zdobywaniem bramek po uderzeniach z dystansu. Ostatnio coś drgnęło, gdy Muci dwukrotnie trafił zza pola karnego.
- Od lat tak jest. Ostatnio oglądałem mecz, w którym Andre Martins uderzył w trybuny i powiedziałem do syna: „Zobacz, ja też tak kiedyś strzelałem”. A on mi na to odparł, że Martins ma w Ekstraklasie pięć razy mniej goli ode mnie. Oczywiście mówię to z uśmiechem i dystansem, również do siebie.

fot. Legionisci.com
fot. Legionisci.com

No dobra, a na poważnie. Masz raptem 30 lat, a właściwie w polskiej piłce jesteś od zawsze. W seniorach Legii zadebiutowałeś prawie 14 lat temu.
- Gdyby nie trener Urban, byłoby ciężko. W 2007 r. przyjechałem do Warszawy z Białej Podlaskiej, miałem 16 lat i byłem jednym z wielu chłopaków. Tak się złożyło, że w Legii znalazła się mocna grupa młodych: Rybus, Majkowski, Paluchowski, Wysocki, Trochim. Wszyscy otrzymaliśmy swoje szanse, grywaliśmy w pucharze Ekstraklasy, ale tylko my z Maćkiem takie prawdziwe. Już zimą 2008 r. polecieliśmy na obóz z pierwszą drużyną. Pamiętam, że ostatni sparing graliśmy wtedy z Austrią Wiedeń, zdobyłem bramkę i tym występem chyba ostatecznie przekonałem do siebie trenera. Zostałem w zespole.

Pamiętasz swój debiut?
- To jeszcze w grudniu 2007 r. w pucharze Ekstraklasy. Za duża koszulka z numerem 36. Zagrałem całą drugą połowę, ale nie pamiętam z kim…

ŁKS.
- 2-0, tak! Widzicie, z ligi pamiętam wszystko, a tu z tego stresu zapomniałem nazwę rywala. Wiadomo, to były drugorzędne rozgrywki, ale stanowiły znakomitą okazję dla młodych, by się pokazać.

W sumie to niesamowite, bo mimo wciąż młodego wieku, łączysz ze sobą dwie ery. Niewielu z obecnie grających piłkarzy pamięta jeszcze stary stadion przy Łazienkowskiej.
- O, tak. Stara „Żyleta”, te szatnie, inny klimat. I inne czasy. Bardzo zresztą za nimi tęsknię. Obecnie w polskiej piłce szatnia wygląda zupełnie inaczej i nie mam tu na myśli jakości pomieszczenia. Nie ma już tego ducha, poczucia wspólnoty. Nie ma rozmów. Zaraz po treningu, czy meczu wszyscy z nosami w telefonach. Inne jest też podejście młodych. Przepis o młodzieżowcu wiele zmienił.

Psuje chłopaków.
- Bardzo. Brakuje im pokory. Nie mają tej świadomości, którą mieliśmy choćby z Maćkiem Rybusem, że wszystko trzeba sobie w piłce wywalczyć. Wtedy musieliśmy pracować dwa razy mocniej, by wygryźć starszych. Dziś, może nie wszystko, ale bardzo wiele dostają na talerzu, mają podane. Przy czym odczuwam pewną satysfakcję, że po czterech latach w Legii trafiłem do Bundesligi i tam grałem. „Rybcia” też poradził sobie w silnej lidze rosyjskiej. Obecnie wystarczy zagrać parę niezłych meczów i już się jedzie do Serie A.

fot. Legionisci.com
Borysiuk, Radović i Rybus - fot. Legionisci.com

Ty z Rybusem, mimo wieku, szybko staliście się ważnymi zawodnikami Legii.
- Sporo graliśmy u trenera Urbana, potem u trenera Skorży. Czuliśmy się mocni i istotni dla zespołu. Ja miałem gorszy moment za czasów trenera Białasa, ale to też był specyficzny czas w klubie. Dość powiedzieć, że po raz ostatni Legia nie awansowała wtedy do pucharów.

Co istotne, po dobrym starcie, nie mieliście u kibiców taryfy ulgowej. Nie byliście traktowani, jako młodzi, którzy mają czas, by się rozwijać. Wymagali od was, jak od innych.
- Jak miałem 18, 19 lat i zagrałem słabszy mecz, to jechano ze mną jak z furą. Teraz włączam sobie Ekstraklasę, na boisku pojawia się dziewiętnastolatek i słyszę zachwyty, że wchodzi. Trochę się pozmieniało, ale nie to jest istotne. Brakuje atmosfery w szatni, to jest prawdziwa przepaść.

Spójrzmy z kim ją dzieliliście: Mucha, Szala, Kiełbowicz, Wawrzyniak, Vuković, potem Iwański, Jarzębowski, Mięciel.
- Można wymieniać i wymieniać. Miałem 16 lat, Maciek 18, a część z nich była już po trzydziestce. Ale dobrze się dogadywaliśmy.

Mówiłeś o wsparciu trenera. Jakie ono powinno być, by zawodnik, w szczególności młody, się rozwijał?
- Kiedyś byliśmy na obozie w Hiszpanii i trener Urban wziął mnie na rozmowę. Powiedział, że widzi mnie grającego niżej, na „ósemce”, a nawet „szóstce”, bo ja wtedy grałem blisko napastników. Miałem inne zdanie, nie bardzo podobał mi się ten pomysł. Przegadaliśmy to. Przekonywał, że więcej osiągnę, gdy się cofnę i że mam się w ogóle nie przejmować, gdy nie wyjdzie mi jeden, czy drugi mecz, bo nie odstawi mnie na boczny tor, wciąż będę otrzymywał szanse. A pamiętajmy, że w środku pola była wtedy bardzo duża konkurencja. Jan Urban miał inną mentalność, której nie było wówczas w Polsce. On ją nabył w Hiszpanii. Miał wiele cierpliwości dla młodych, był wyrozumiały. Wiedzieliśmy, że jak coś nam nie wyjdzie, to nie otrzymamy bury od trenera. W przeciwieństwie do starszych zawodników.

Których?
„Vuko” (śmiech). Od niego obrywało się nam najmocniej. Był bardzo wymagający. Dużo wsparcia mieliśmy też od trenera Magiery.

No właśnie. On do was z sercem na dłoni, a wy z Rybusem…
- No co? (śmiech)

Powiedzmy, że mieliście swoje zdanie, jak się poruszać po Warszawie.
- Zdarzało się gdzieś tam zabłądzić… Wiadomo… Musimy o tym gadać?

Nie, ale możemy.
- Byliśmy z Maćkiem bardzo młodzi. Mieszkaliśmy razem na Belgradzkiej. „Vuko” nas często podwoził na treningi, bo ja jeszcze nie mogłem mieć prawka, a Maciek… Chyba mu się nie chciało robić. W każdym razie, tak, wychodziliśmy na miasto. Nie ma co ukrywać, że mieliśmy moment, gdy zaszumiało nam w głowach. Po gorszym sezonie 2009/10 straszono nas nawet, że przychodzi nowy trener Maciej Skorża i rozważane jest nasze wypożyczenie.

Czy do klubu docierały informacje, gdzie byliście, co robiliście?
- Trener Magiera zawsze wiedział o wszystkim. Mam wrażenie, że gdzie byśmy nie poszli, to zaraz docierało to do trenera. Był najlepiej poinformowany. I zawsze dzień albo dwa dni później mieliśmy rozmowy.

Ale ta wasza przyjaźń z Rybusem miała też dobre strony. Nakręcaliście się wzajemnie.
- Tak też wtedy zareagowaliśmy, jeden drugiego zmobilizował. No gdzie my na wypożyczenie? Legia to jest nasz klub, tu chcemy grać. Przyszedł Skorża i pierwszy obóz mieliśmy we Francji. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Graliśmy sparingi z mocnymi klubami: PSG, Rennes, Bordeaux, Lorient i na tle rywali z Ligue 1 radziliśmy sobie nadspodziewanie dobrze. Weszliśmy z Maćkiem na dobrą ścieżkę, myślę że właśnie tymi występami zyskaliśmy w oczach trenera.

Stare szatnie miały to do siebie, że były pełne szydery. Z kogo się wtedy w Legii żartowało?
- Na początku największą maskotką drużyny był Piotrek Bronowicki, zwłaszcza gdy do klubu trafił ś.p. Piotrek Rocki. „Rocky” robił znakomitą atmosferę. Miał przy tym cięty dowcip, a „Skuter” z wdziękiem wystawiał się mu na strzał. Potem pojawił się taki czarnoskóry skrzydłowy…

Manu?
- Nie, z Nigerii chyba…

Ogbuke!
- Ogbuke. Grał z nami bardzo krótko, ale z nim to dopiero były przeboje. Kierownikiem był Piotrem Strejlau, to jeździł ciągle do niego, gasił jakieś ogniska w mieszkaniu… Natomiast Piotrek Bronowicki z „Rockym” stanowili znakomitą parę. Dla nich aż się chciało przychodzić na treningi. Mieliśmy niesamowity ubaw. Piękne wspomnienia.

fot. archiwum prywatne Borysiuka
fot. archiwum prywatne Borysiuka

Warto też odkurzyć historię twojej znajomości z Vukoviciem i słynnego wspólnego zdjęcia.
- W 2003 r. Legia była na zgrupowaniu w mojej Białej Podlaskiej. Chodziłem codziennie oglądać ich treningi, a na obiekty AWF miałem godzinę piechotą. Byłem na każdym. Na koniec można było sobie porobić zdjęcia z piłkarzami. I miałem z każdym. Między innymi z Markiem Jóźwiakiem i Mariuszem Piekarskim, którzy bardzo mi potem pomogli w piłce. No i oczywiście też z „Vuko”. W kwietniu 2007 r., gdy podpisałem kontrakt z Legią, właśnie Marek Jóźwiak zaprosił mnie na rekonesans do Warszawy. Miałem zobaczyć klub, zobaczyć miasto, wziąć udział w treningach z drużyną z Młodej Ekstraklasy. Trenowaliśmy też na płycie głównej z I drużyną. Byłem na maksa zestresowany: piętnastolatek z Białej, a tu Vuković, Roger, Edson i inne wielkie postaci tamtej drużyny. Biegam taki przestraszony i nagle… nadepnąłem „Vuko” na stopę. Kapitanowi. I to dzień przed meczem. Jak mi puścił wiązankę, to już mnie w treningu nie było, odechciało mi się wszystkiego. Zeszliśmy do szatni i po prostu … uciekłem. Nawet się nie kąpałem, zabrałem sprzęt i popędziłem na Agrykolę, gdzie spałem. A na drugi dzień Jacek Magiera badawczo do mnie: „Czemu się nie kąpałeś wczoraj?” (śmiech).

Jak zwykle czujny!
- Odpowiedziałem, że wolałem w hotelu i takie tam. Wstydziłem się przyznać, że przestraszyłem się Vukovicia. No i wróciłem do domu. Rodzice pytają jak było. Mówię, że wszystko fajnie, tylko ten Vuković tak na mnie skoczył. Jak on mógł, na piętnastolatka z Białej! I zaczęliśmy na niego pomstować (śmiech). Minęło pół roku i poleciałem na wspomniany obóz do Hiszpanii. Siadamy do pierwszego obiadu – starszyzna przy jednym stole, młodzi przy drugim. A Aco mówi, że tak nie może być i musimy się wymieszać. Siedliśmy koło siebie. Od słowa do słowa i odważyłem się wrócić do tamtego zdarzenia. Okazało się, że „Vuko” już w ogóle tego nie pamiętał i nie miał żadnych pretensji. Ja tymczasem dobrze wyglądałem wtedy sportowo, nieźle radziłem sobie w treningach i w sparingach, co nie uciekło uwadze Vukovicia. Wiosną nasze relacje zaczęły się dobrze układać, zdarzyło się nawet wychodzić razem na obiady. Wspomniałem mu wtedy, że mam takie zdjęcie z Białej sprzed paru lat. Chciał koniecznie zobaczyć. Przywiozłem do klubu, wziął je i powiesił na szafce.

Mówiło się, że jesteś jego synkiem.
- Tak, traktował mnie rzeczywiście jak syna. Roztoczył opiekę nade mną, spotykaliśmy się na obiadach, na kolacjach. Miałem w nim ogromne wsparcie. Tak jak to w życiu bywa, początki nie były łatwe. Trzeba było najpierw dostać od „Vuko” opierdziel, ale w sumie od niego każdy dostawał. I to bez względu na wiek! Był zawsze pierwszym, który zwracał na treningu uwagę, gdy ktoś się nie wrócił, odpuścił. U niego zaangażowanie zawsze musiało być na najwyższym poziomie.



16 lat, 8 miesięcy i 21 dni.
- Dokładnie tyle miałem, gdy zdobyłem swoją pierwszą bramkę w Ekstraklasie.

Przeszedłeś do historii Legii, jako najmłodszy strzelec. Nie zapowiada się, by w najbliższym czasie ktoś ciebie wyprzedził.
- To był 2008 r., graliśmy na Odrze Wodzisław. Było 2-0.

Drugiego gola dołożył „Tata”.
- „Vuko” pięknie przymierzył z rzutu wolnego. A ja stałem się nagle bardziej rozpoznawalny. Kibice zaczęli mnie kojarzyć. To był chyba punkt zwrotny. Jestem dumny, że zapisałem się na kartach historii Legii. Bardzo dumny.

fot. Legionisci.com
fot. Legionisci.com

Jakie fajki paliliście z „Rybą”?
- Ja nie paliłem! To „Ryba”! Dobra, popalałem przez parę dni, ale jakoś mi nigdy te fajki nie podeszły. Z nudów robiliśmy różne głupoty.

Śmieję się, bo wy popalaliście, a Dickson Choto objadał nas w aucie z czipsów, jak go w Mijas podwoziliśmy po treningu pod górę do hotelu…
- I podjechaliście?

Z trudem.
- „Dixie” miał słabość do jedzonka, ale to był kawał piłkarza. Jak był w swojej formie, to nie wiem, czy widziałem lepszego środkowego obrońcę. Stopa 48, wkręty pięć centymetrów, 100 kg wagi. Współczułem napastnikom, którzy musieli się z nim mierzyć. Zawsze trzymał się z „Czinim”.

Takesure Chinyama. To był prawdziwy oryginał.
- Miał wielkie wahania nastrojów. Jednego dnia do rany przyłóż. Uśmiechnięty od ucha do ucha, żartuje, przytula się z doktorem, z kierownikiem. A potem wchodzi do szatni i nikomu ręki nie podaje (śmiech). Nigdy nie było wiadomo, czego się po nim spodziewać.

Obrońcy rywali też nie wiedzieli.
- Jedziemy z kontrą, a on strzela z 40 metrów, zdarzało się.

Trener Urban mówił do niego „Tejksiu”.
- Oj trener miał do niego słabość. Jak „Tejksiu” miał zły humor, to Urban do niego podchodził, głaskał i mówił: „Oj Tejksiu, no weź…”. Z drugiej strony śmiechy chichy, ale gość nastrzelał goli, był królem strzelców Ekstraklasy.

W twoim pierwszym sezonie Wisła Kraków była poza zasięgiem. Wy skończyliście ze srebrnymi medalami i pucharem Polski. W drugim wydawało się, że ich zdetronizujecie. Jeszcze na cztery kolejki przed końcem rozgrywek prowadziliście z dwupunktową przewagą i mieliście przed sobą mecz na Reymonta.
- Przegraliśmy po golu Marcelo. Wisła wygrała już wszystko do końca sezonu. Pamiętam dobrze mecz na Wiśle, bo tam zaatakowałem Sobolewskiego od tyłu i zszedł z boiska, a potem niechcący trąciłem Boguskiego i też musiał zejść…

Niechcący…
- No naprawdę! Potem moja mama dzwoniła, że kupiła „Fakt”, a tam stało napisane, że Borysiuk 18 lat i rzeźnik. Jaki rzeźnik?! (śmiech) Ale ciekawe jest to, że do tej pory ludzie czasem wspominają, że gdyby nie Borysiuk, to Boguski grałby gdzieś na Zachodzie. Tak na poważnie, to do tej pory szkoda mi tamtej końcówki i porażki w Krakowie. Długo szliśmy łeb w łeb i czuliśmy, że to mogą być nasze rozgrywki.

Do pewnego momentu kolejny sezon wyglądał podobnie. Mieliście tylko trzy punkty straty, gdy zwalniano trenera Urbana.
- Dlatego byliśmy bardzo zaskoczeni. Słabo weszliśmy w rundę wiosenną. Wprawdzie wygraliśmy na Cracovii i zbliżyliśmy się do Wisły na dwa punkty, ale potem przegraliśmy u siebie z Odrą i na wyjeździe z Polonią Bytom. Przyszedł trener Białas i skończyło się na miejscu poza podium. Szkoda, bo myślę, że z trenerem Urbanem mogliśmy wtedy powalczyć o tytuł. W klubie było nerwowo. Swoje robiła presja wyniku, zbliżające się otwarcie stadionu, próby nawiązania na nowo relacji z kibicami.

A skoro o kibicach mowa, to grałeś w kilku klubach w Polsce. Jak do ciebie, kojarzonego i utożsamiającego się z Legią, podchodzili w Gdańsku, Płocku, czy Białymstoku?
- Na początku z największą rezerwą w Lechii. Przyjęli mnie dość umiarkowanie. Ale miałem wówczas dobry czas, grałem dobrze, byłem powoływany przez Adama Nawałkę do reprezentacji i kupiłem ich swoją grą, zaangażowaniem. Bardzo mile wspominam końcówkę pobytu w Gdańsku, gdy wiadomo było, że wracam do Warszawy. Dostałem sporo sympatycznych wiadomości od tamtejszych kibiców, którzy dziękowali mi i życzyli powodzenia. A nawet jak dostałem czerwoną kartkę właśnie w meczu z Lechią, to pocieszali. Wiedzieli, że Legia to mój klub. Natomiast w Płocku i Białymstoku nikt już do tematu Legii nie wracał.

fot. Mishka / Legionisci.com
fot. Mishka / Legionisci.com

Wspominaliśmy o przyjściu Macieja Skorży. Razem z nim na Łazienkowską trafił zaciąg raczej gorszych niż lepszych piłkarzy.
- I mieliśmy bardzo nieudany sezon, w którym ponieśliśmy aż 11 porażek w lidze. Uratowaliśmy go dopiero w końcówce, gdy zdobyliśmy puchar Polski i zaczęliśmy bardzo dobrze punktować. Ogromny wpływ na naszą postawę wtedy miało to, co działo się w letnich sparingach. Prezentowaliśmy się dobrze we Francji, potem była strzelanina 5-6 z Arsenalem, gdzie „Jędza” zdobył trzy bramki. To nas uśpiło, a tu na samym starcie rozgrywek trzybramkowy dzwon od Polonii w derbach. Po 5. kolejce byliśmy na 10. miejscu i trzeba było próbować mozolnie odrabiać straty. Z nowych piłkarzy właściwie tylko Ivica Vrdoljak spełnił oczekiwania, może po trosze Manu, a reszta zawiodła. Mezenga, Kneżević, Antolović…

Był jeszcze Alejandro Cabral, który wydaje się, że mógł być prawdziwym kotem.
- Mega umiejętności w treningu, mega. Długo nie umiał tego przełożyć na mecz, dostosować się do wymagań europejskiej piłki, Ekstraklasy. Ciężko mu było się odnaleźć w fizycznym futbolu. Nie dał rady, nie pasowało mu i wrócił do Argentyny.

Cabral występował w środku pola. Z kim się tobie tam najlepiej grało?
- Pod koniec mojego pierwszego pobytu to zdecydowanie z Jankiem Golem i Ivicą Vrdoljakiem. Trener Skorża wymyślił system gry z trzema środkowymi pomocnikami, którzy z natury byli trochę bardziej zorientowani defensywnie. Z Ivicą pilnowaliśmy tyłów, a przed nami więcej swobody miał Janek. Ten system sprawdzał się szczególnie w europejskiej rywalizacji. Tak zagraliśmy m. in. w Moskwie. Natomiast za czasów Stanisława Czerczesowa świetnie mi się grało z Tomkiem Jodłowcem, który osiągnął wówczas prawdopodobnie swoją życiową formę i był nie do zatrzymania.

Ta dobra końcówka stanowiła niejako wstęp do bardzo dobrego startu w nowych rozgrywkach.
- Skorża miał odejść. Na „Żylecie” wisiał nawet transparent z podziękowaniami dla trenera. Uratował się właśnie finiszem, który dawał nadzieje, perspektywy. Otrzymał więc drugą szansę, którą wykorzystał. Taktycznie ułożył nas znakomicie. Już po pierwszym meczu nowego sezonu, w którym wygraliśmy na wyjeździe z Gaziantepsporem 1-0, poczuliśmy że może być dobrze. Zespół został też rozsądnie wzmocniony. Dołączyli wtedy doświadczeni, a jednocześnie znakomici piłkarsko Michał Żewłakow i Danijel Ljuboja, postacie charakterne, bardzo nam wtedy potrzebne.

Pojawił się też Dusan Kuciak, którego świetnie znasz.
- Top bramkarz. Graliśmy razem przez parę ładnych lat i był wówczas najlepszy w Ekstraklasie. Specyficzny gość, ale każdy ma swój świat. Jeden woli w szatni się powygłupiać, a drugi przychodzi, robi swoją robotę, pod prysznic i ucieka do rodziny. Taki jest Dusan, ale najlepszy był Sebek Szałachowski. Niektórzy na treningu jeszcze rzuty wolne strzelali, a on już w aucie (śmiech). Był bardzo skryty.

Czy on się w ogóle czasem odzywał?
- Oj nie…

Potem został egzorcystą.
- Gdyby ktoś 10 lat temu mi powiedział, że nim zostanie, to w życiu bym nie powiedział. Nie miał w sobie takiej aury. Ale może kumulował tę energię w sobie przez lata? Ileż on się napatrzył na tę szatnię… Całe zło świata w jednym miejscu… O Jezu…

fot. Legionisci.com
fot. Legionisci.com

Dobrze zagraliście już w dwumeczu z Turkami, ale i w pierwszym meczu ze Spartakiem, który często jest pomijany.
- Bardzo dobre spotkanie, pozwalające uwierzyć, że jesteśmy w stanie ich pokonać. Jednocześnie nie przestraszyliśmy się ich. Ta odwaga, odpowiednie podejście, to też duża zasługa trenera Skorży, zawsze bardzo dbającego, byśmy podchodzili do rywali z pokorą, ale bez nadmiernego respektu.

No dobrze, a teraz coś ustalmy. Doskonale znacie się z Rybusem. Ile razy w życiu Maciek strzelił gola po uderzeniu z 30 metrów z prawej nogi, tak jak zrobił to w Moskwie?
- Ani razu. Równie dobrze, to ja bym mógł tak uderzyć lewą. Patrzyłem, jak składa się do strzału i nie wierzyłem w to, co robi. Dziwna decyzja. Byliśmy w trudnym momencie, Spartak szybko wyszedł na dwubramkowe prowadzenie i ciężko było uwierzyć, że jesteśmy w stanie ich dogonić. Tymczasem gole „Kuchego” i „Ryby” jeszcze przed przerwą sprawiły, że mecz zaczął się od nowa i to my w drugiej połowie byliśmy lepsi. I ten gol Janka w doliczonym czasie, szalona radość, pierwszy w historii klubu awans do Ligi Europy, wesoły powrót do Warszawy i niesamowita feta na Okęciu. Cudowne wspomnienia, zostaną do końca życia.

No, zdążyliśmy się nawalić i wytrzeźwieć, by ruszyć na lotnisko.
- To zupełnie jak my (śmiech). Wesoło zrobiło się już w autokarze, którym jechaliśmy ze stadionu. Śpiewom „Janusz Gol, allez allez” nie było końca.

A jak się nazywała knajpa, w której z „Jędzą”, „Rybą” i „Kuchym” świętowaliście awans do Ligi Europy?
- To nie była knajpa!

No to nie knajpa. Przybytek.
- Zamknięty już. Najpierw byliśmy jednak w jednym z klubów nocnych w Śródmieściu, a potem najtwardsi ruszyli dalej.

Jak was tam namierzono?
- Byliśmy jeszcze w klubowych garniturach więc nikt specjalnie nie musiał nas rozpoznawać, sami się wystawiliśmy.

No i co? Wstajesz sobie rano, a tam aferka?
- Nie, zdjęcia zostały opublikowane parę dni później, jak byliśmy na zgrupowaniu przed meczem z ŁKS.

Nie dało się jakoś tego odkręcić?
- Ktoś chyba dzwonił do „Ryby”, ale on nie odbierał (śmiech).

Dobra, to jesteście w hotelu. I co dalej?
- Ciężary, co tu dużo mówić. Trener Skorża pytał nas, czy jesteśmy w stanie zagrać i oczywiście potwierdziliśmy. Myśleliśmy zresztą, że nikt nie zwróci na to specjalnej uwagi. No, myliliśmy się. Kibice ŁKS przywitali nas okrzykami „dziwkarze, dziwkarze”.

A z Jackiem Magierą mieliście przez to jakieś przeboje?
- On się w pewnym momencie poddał.

Przegrał z żywiołem.
- Tak poważnie, to z pewnością go zabolało, że olaliśmy szkołę i jego uwagi. Myślę, że byliśmy najtrudniejszymi wychowankami, którymi się zajmował. Oczywiście nie licząc „Grosika”, bo ten to był zawsze poza konkurencją.

Kiedyś to było barwnie. Teraz nudy.
- A pamiętacie imprezę, jak Gostomski ananasem rzucał? Zawsze było coś ciekawego, działo się. Teraz jest zupełnie inaczej. Już moje drugie podejście do Legii, to nie było to samo. Do tego obecnie bardzo ograniczony został kontakt piłkarzy z kibicami, nie ma też postaci, z którymi fani mogliby się utożsamiać.

Za to na pewno nie nudziliście się w Lidze Europy.
- Wyszliśmy z grupy z drugiego miejsca. Trener Skorża znakomicie nas wtedy przygotowywał taktycznie. Ostatnio nawet obejrzałem powtórkę meczu w Bukareszcie z Rapidem. Aż pokazałem synowi i powiedziałem: zobacz jak się kiedyś grało. No, tam daliśmy taktyczny popis. Oczywiście to nie była jakaś grupa śmierci, tylko PSV było poza zasięgiem, ale i tak duża satysfakcja z tego co osiągnęliśmy. Jak wspominałem, graliśmy z dużą pewnością siebie i to przynosiło dobre wyniki. W ogóle warto pamiętać, że to była bardzo mądrze zbudowana drużyna. Prawdziwa mieszanka doświadczenia z młodością. Z jednej strony Michał Żewłakow, Kuba Wawrzyniak, Ivica Vrdojlak, Miro Radović, Danijel Ljuboja, a z drugiej my z „Rybką”, ale i Rafał Wolski, Michał Żyro, Michał Kucharczyk.

fot. Legionisci.com
fot. Legionisci.com

Fajne proporcje.
- I bardzo zdrowa atmosfera. Nikt wtedy nie bujał w obłokach. Nawet „Ljubo” (śmiech). No i mieliśmy w podstawowym składzie przewagę Polaków, a obcokrajowcy byli głównie z naszego kręgu kulturowego – byłej Jugosławii, czy ze Słowacji, jak Dusan. Łatwiej było się dogadać. Dużą robotę wykonał „Żewłak”, który miał ogromny autorytet, a jednocześnie znakomicie mówił po serbsku i pomagał we wzajemnym zrozumieniu.

Michał, to gość, który nigdy się nie wywyższa, niezależnie od tego w jakim towarzystwie się znajdzie.
- Między nami jest kilkanaście lat różnicy, a czuliśmy się przy nim znakomicie. Jak ze starszym bratem. Zawsze można było pogadać, a nawet pożartować z niego. Podobnie zresztą wcześniej Piotrek Rocki, choć on zawsze podkreślał, że jak dowcipy będą zbyt chamskie, to za siebie nie ręczy.

Przy okazji warto tu podkreślić rolę Marka Jóźwiaka, który był architektem tamtej drużyny.
- Gdy podpisywałem umowę, to Marek był szefem skautów, prawą ręką Trzeciaka…

Byłeś lepszy niż Lewandowski. Legia Lewandowskiego nie chciała.
- Nie wiem, kto miał więcej szczęścia (śmiech). W każdym razie, Jóźwiak niedługo potem zastąpił Trzeciaka i został dyrektorem sportowym. Mieliśmy znakomity kontakt. Traktował „Rybę” i mnie jak swoich synków. Też zresztą mieszkał na Ursynowie więc często rozmawialiśmy, ale i zbieraliśmy ochrzan. Gdy przechodziłem do Legii miałem 15 lat. Był u mnie w domu, obiecał moim rodzicom, że o mnie zadba. Wywiązał się. Mogę o nim mówić tylko w superlatywach. Do tej pory mamy kontakt.

W latach 90. znany był jako „Beret” – śmieszek, gość od niewyszukanych żartów. A potem przeobraził się w pana dyrektora na wysokim poziomie, jednocześnie pozostając fajnym gościem.
- Myślę, że dużo w jego życiu zmieniła gra we Francji. Tamta Legia była mocna na boisku, ale poza nim też. Dużo się działo, wiadomo. Wyjazd sprawił, że zobaczył inny świat, otworzył oczy na nowe rzeczy. Wystarczy zresztą zobaczyć go, jak sobie radzi w roli telewizyjnego eksperta. Świetnie się wypowiada, robi znakomite analizy i do tego potrafi rzucić żartem. Klasa.

A wracając do „Ljubo”, to powiedz: te pachwiny to go bolały przez cały tydzień?
- Oo, ho ho, proszę państwa, tak. Ale nikt nie mógł narzekać. Na boisku przecież robił swoje. W czwartek więc pan piłkarz wychodził potruchtać, w piątek trenował, a w sobotę wychodził i się bawił. Co też wiele mówiło o lidze, w której brylował trenujący dwa razy w tygodniu gość. Jednocześnie bardzo wiele nam pomógł mentalnie, miał podejście do młodych. Mnie opowiadał, że w Stuttgarcie trenował z Samim Khedirą, który gdy też miał 20 lat, to był dużo gorszy ode mnie. To fajnie pompowało. Zawsze trzymali się z „Rado” i Ivicą. Razem z Michałem Żewłakowem dowodzili szatnią.

fot. Jacek Prondzynski / Legia.com
fot. Jacek Prondzynski / Legia.com

Zimą 2012 r. odszedłeś do Kaiserslaturen. Do Warszawy wróciłeś cztery lata później. Tamten transfer wspominany jest jako dość niejasny.
- Ale co w nim niejasnego?

No jakaś transakcja z Mariuszem…
- Jaka transakcja? (śmiech) Przyszła Legia, zapłaciła i cała transakcja. Temat pojawił się wczesną zimą. Mariusz Piekarski powiedział, że jest zainteresowanie z Warszawy, bo w składzie widziałby mnie Stanisław Czerczesow. Wprawdzie nie myślałem o powrocie, ale gdy tylko taki temat się pojawił, to nie wahałem się ani chwili. Nie mogłem postąpić inaczej, tym bardziej że Legia świętowała wówczas stulecie, a trener bardzo mnie chciał. Fajne uczucie.

Mniej fajnie było na treningach.
- Trener Czerczesow ma twardą rękę.

Jak to mawia: żeby odpocząć, trzeba się zmęczyć.
- Doświadczyłem tego dość boleśnie. W ostatnim meczu dla Lechii złamałem kość i potem przez jakiś czas grałem z opatrunkiem gipsowym, takim do łokcia. I tak opatrzony pojechałem na pierwszy obóz z Legią. Zaczęły się treningi. Codziennie bieganie. Bardzo słabo się czułem, masakra. To był ogromny przeskok względem tego, jak się trenowało w Lechii. Nie byłem przygotowany na te ciężary, marnie mi szło na pierwszych zajęciach. Zaraz po nich dostałem informację, że trener zaprasza mnie do siebie. Myślałem, że chce się przywitać z nowym piłkarzem. Tymczasem od razu dostałem reprymendę. Czerczesow mówił, że muszę dawać z siebie więcej, że to już nie Lechia, a Legia i czeka nas bardzo ciężka praca. Wziąłem to sobie do serca i szybko zyskałem uznanie trenera.

Byłeś żołnierzem Czerczesowa.
- Tak, ujął mnie, tak jak i innych z drużyny. Jest znakomitym trenerem i człowiekiem. I zawsze sprawiedliwym. U niego tylko Nikolić i „Jodła”, który miał sezon życia, mogli być pewni miejsca w „jedenastce”. Nie było świętych krów. Do tego Czerczesow budził naturalny szacunek. Miał w sobie taką naturalną aurę, coś w postawie, gestach, ruchach, co z miejsca sprawiało, że zyskiwał poważanie otoczenia. Potężna osobowość.

Jednocześnie na początku uchodził za kata.
- Było dużo memów. Jakieś niedźwiedzie, zsyłki na Syberię. W rzeczywistości miał znakomite podejście do zawodników. Gdy przegraliśmy 0-3 w Niecieczy, to baliśmy się wejść do szatni. Myśleliśmy, że naprawdę spuści na nas niedźwiedzie, a potem za karę będziemy biec za autokarem do Warszawy. Spodziewaliśmy się nawet nie tyle burzy, co tornada. Tymczasem trener zareagował spokojnie. Wyjaśnił, że taki mecz zdarzył się raz i umawiamy się, że więcej się nie powtórzy. A w każdym razie lepiej dla nas, by się nie powtórzył… Jedziemy dalej. I spokojnie rozsiadł się w autokarze. Skończyło się podwójną koroną, fajnie się nam grało, byliśmy bardzo silni.

fot. Legionisci.com
fot. Legionisci.com

To było twoje jedyne mistrzostwo.
- Popłakałem się po ostatnim ligowym meczu. Zeszło ze mnie wszystko. Emocje, presja, która w klubie była wtedy ogromna – mistrzostwo na stulecie musiało być, a wreszcie bagaż oczekiwań. Legia zapłaciła za mnie niemałe pieniądze, a ja poczułem że spełniłem oczekiwania.

Spełniony ruszyłeś dalej w świat. Nie było ci dane zagrać z Legią w Lidze Mistrzów, zwiedziłeś sporo klubów. Teraz czeka cię przygoda w Indiach. Znajdujesz czas, by śledzić, co dzieje się przy Łazienkowskiej?
- Oczywiście, bywam nawet na meczach. Oglądam, ściskam kciuki, kibicuję. Czasem zdzieram gardło (śmiech). Żałuję bardzo meczów z Dinamem Zagrzeb, bo myślę, że gdybyśmy ich ograli, by była realna szansa na Ligę Mistrzów, ale i Liga Europy będzie piękną przygodą (rozmawialiśmy przed pierwszymi meczami fazy grupowej - przyp. red.). W Ekstraklasie zaś za największego rywala uważam Lecha. Trener Skorża już ich poukładał, mają silną, szeroką kadrę i nie grają w pucharach. Zapowiada się pasjonująca rywalizacja. Myślę jednak, że Legia sobie poradzi. Trener Michniewicz to znakomity fachowiec, też ma wielu piłkarzy do wyboru.

A twoja ulubiona przyśpiewka?
- Ja kocham Legię!

Rozmawiali: Małgorzata Chłopaś, Jakub Majewski

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.