Czesław Michniewicz - fot. Woytek / Legionisci.com
REKLAMA

Felieton

Słowo po niedzieli: Kadencja

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Czesław Michniewicz był drugim najdłużej pracującym trenerem w czasach samodzielnych rządów Dariusza Mioduskiego. A pracował nieco ponad rok. W tym czasie obronił mistrzostwo Polski i awansował do Ligi Europy, w której ugrał sześć punktów w trzech meczach. A jednocześnie zaczął bić rekordy porażek w Ekstraklasie. Jak zatem ocenić jego kadencję?

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że temat nie jest już tak gorący, od zmiany szkoleniowca minęły już trzy tygodnie. Ale nadal nigdzie nie pojawiło się rozliczenie jego pracy. Nie chcę przy tym już rozstrzygać, czy decyzja o zwolnieniu trenera była dobra, czy zła. Proponuję analizę okresu, który spędził w Warszawie. Jak już pisałem, w mojej ocenie Michniewicz w dniu zwolnienia był dokładnie takim samym, jak w dniu zatrudniania, a można nawet założyć, że lepszym, bo bardziej doświadczonym. Dużo zyskał na pracy w największym polskim klubie, ma za sobą 13 meczów w europejskich pucharach, z czego trzy w grupie LE. To ogromny kapitał, który inteligentny człowiek, a takim niewątpliwie jest Czesław Michniewicz, zdyskontuje w przyszłości. Nie pozwolono mu tego jednak zrobić w Legii i przy pierwszym, fakt że potężnym kryzysie, został zwolniony. W każdym razie chcę przez to powiedzieć, że były selekcjoner kadry U-21 został zatrudniony na pewno nie będąc lepszym, a może nawet gorszym trenerem. Ktoś w Legii go wybrał i musiał mieć rozeznanie, co robi. Wiedział, jaki poziom reprezentuje, czego można się spodziewać, zarówno od strony warsztatu, jak i ludzkiej. A jeśli nie miał, to tylko fatalnie świadczy o osobach decyzyjnych.

Michniewicz nie był niewiadomą. Przychodził jako trener z określonym dorobkiem, stylem. Nie musieliśmy się zastanawiać, jak przy Aleksandarze Vukoviciu, chorwackim zaciągu, czy nawet Jacku Magierze, jak będzie grała jego Legia. Jasnym było, że trudno spodziewać się fajerwerków, bo nigdy tak nie grał. Trener z Gdyni zawsze dbał przede wszystkim o defensywę, choć też trzeba oddać, że pracował z dużo słabszymi drużynami. W Warszawie cieszył się, że wreszcie dane mu będzie trenować z czołowymi piłkarzami w kraju. Że będzie mógł wprowadzać różne rozwiązania taktyczne, grać tak, jak sobie wymyśli. I jako taktyczny pasjonat udowodnił, że umie efektywnie przystosować zespół do nowych rozwiązań, pomysłów i ustawień. Problem jednak w tym, że tylko do pewnego momentu.

Jesienią 2020 r. Legia grała bardzo toporną piłkę. Była uzależniona od goli szalejącego w ataku Pekharta. Zespół był ustawiony z czwórką w obronie, trójką w założeniu ruchliwych środkowych pomocników, ale nie miał zdywersyfikowanych rozwiązań ofensywnych. Trener nie wykorzystywał w pełni piłkarzy, którzy byli wiodącymi postaciami bardzo zjednoczonej drużynie Vukovicia, jak Antolić, Kante, Wszołek czy Gwilia. Oczywiście miał prawo mieć inną koncepcję, spojrzenie na skład. Problem w tym, że bez żalu pozbywał się wielu zawodników, którzy tworzyli zgrany zespół, a w nich miejsce wcale nie przychodzili lepsi, na co wszyscy, łącznie z Michniewiczem, liczyliśmy. Bezskutecznie, co zresztą było do przewidzenia. Co więcej, mając w głowie grę co trzy dni, wiadomym było, że nie da się ich szybko wkomponować do drużyny. Do tego ściągnięto piłkarzy, z których właściwie tylko Emreli pasował do koncepcji Michniewicza. W środku mieli być mobilni, to przychodzą statyczni Josue z Charatinem i za słaby na Ekstraklasę Celhaka. Do tego Kastrati na kontry. W obronie Johansson - prawy obrońca, z permanentnymi mikrourazami, który nie grał jako wahadłowy i potrzebował czasu na dostosowanie się, wiecznie nieobecny Abu Hanna, zdekoncentrowany Rose, nijaki Ribeiro oraz błyszczący Nawrocki. Może więc trzeba było się wstrzymać z kolejną rewolucją w składzie? Oczywiście zdaję sobie sprawę, że łatwo powiedzieć po czasie, tym niemniej wydaje się, że Michniewicz poniekąd przyłożył rękę do rozebrania skonsolidowanej szatni.

Równocześnie wyniki Legii świadczą o dalekim pragmatyzmie trenera. Legia Michniewicza nawet w swym szczycie nigdy nie grała równie efektownie, jak Legia Vukovicia w najlepszej formie. Ta pierwsza mało strzelała (wyłączając efektowne 5-2 z Wisłą Płock, 4-0 z Zagłębiem i 4-2 z Pogonią), a nawet jak wygrywała w Ekstraklasie to często męczyła oczy swą grą. Jednocześnie zaś traciła niewiele. W lidze nie straciła gola w kolejnych ośmiu spotkaniach i wyrównała klubowy rekord. Czyli grała dokładnie tak, jak można było się spodziewać, że będzie grała akurat pod ręką tego trenera.

Michniewicz miał pomysł, jak rozbujać Legię, choć zaczął go wdrażać dopiero po porażce z Podbeskidziem na początku rundy wiosennej. Przestawił zespół na grę trójką obrońców, tak by w pełni wykorzystać ofensywny potencjał wahadłowych Juranovicia i Mladenovicia, a także mobilnych środkowych pomocników. Pamiętać jednak musimy, że takie granie wymaga odpowiednich wykonawców, nie każdy zawodnik się nadaje np. na wahadło, czy do częstych zmian pozycji i szybkiego grania piłką w środku pola. W kadrze zespołu brakowało ludzi, zresztą do tej pory to się nie zmieniło. Gra Legii stała się jednak dla przeciwników trudna do rozczytania. Ale tylko do czasu. Statyczny napastnik jakim jest Pehkart, spadek formy Luquinhasa, potem długotrwała kontuzja Kapustki, załamanie formy Mladenovicia i sprzedaż Juranovicia - z tymi problemami zmagał się Michniewicz, długo pozostając wiernym systemowi. Rywale zaś coraz rzadziej dawali się zaskoczyć - Luquinhasa faulowali daleko od swojej bramki, zagęszczali pole karne przy wrzutkach, utrudniając wykorzystanie piłek od wahadłowych, podejmowali walkę w środku pola i to często wystarczyło. Wydaje mi się zatem, że trener - zwłaszcza po letnich transferach z i do klubu - trochę przespał moment, w którym powinien był wrócić do bardziej klasycznego ustawienia, przynajmniej w Ekstraklasie, z czwórką obrońców. Widać to zresztą po ustawianiu zespołu przez obecnego trenera Marka Gołębiowskiego. System z trójką obecnie się w Legii nie sprawdza, choć oczywiście to nie tylko system jest winien.

Jako się rzekło, Michniewicz zrealizował postawione przed nim cele. Wydaje się nawet, że awans do Ligi Europy był wynikiem ponad stan, patrząc na to kim i z kim przyszło o nią rywalizować. Michniewicz pracę w Legii rozpoczął od spektakularnej wywrotki na pierwszej w miarę poważnej przeszkodzie. Qarabag zbił „Wojskowych” w Warszawie aż 3-0, a trener zaszokował ustawieniem (z rombem w środku boiska) i personaliami (wystawił aż sześciu nowo pozyskanych zawodników). Szkoleniowiec odrobił tę lekcję i potem w pucharach jego zespół już głównie wygrywał (8 wygranych w 13 grach). Problem w tym, że nie potrafił pogodzić występów w Europie z rodzimymi rozgrywkami. Wyłożył się na tym, jak żaden z poprzednich trenerów. Kłopoty w Ekstraklasie zaczęły się już zresztą w kwietniu, gdy legioniści zdobyli tylko trzy bramki w siedmiu meczach. Łącznie w 13 wśród 55 meczów Legia Michniewicza nie strzelała gola. Natomiast od kwietnia, i przyjmijmy, że granicznego meczu przeciw Pogoni (4-2), ligowy bilans do momentu zwolnienia wyniósł 6-4-7. Jest to więc główny zarzut do trenera - w Europie potrafił, przy maksymalnym zaangażowaniu piłkarzy, wygrywać z silniejszymi (vide: Leicester), a w Ekstraklasie nie dawał rady zmobilizować piłkarzy na kolejne mecze. Oczywiście rodzi się tu pytanie, czy to trener musi mobilizować zawodowców, ale jednak on ponosi odpowiedzialność za wyniki i dyspozycję podopiecznych. I czy nie miał środków, czy też zabrakło mu szkoleniowych, a może bardziej psychologicznych umiejętności?

Nasz były szkoleniowiec z pewnością pokazał, że jest asertywny i nie będzie pokornie przyglądał się temu, co się mu oferuje, a nawet bardziej temu, czego nie dostaje. Tylko, że niewiele z tego wyniknęło. A przynajmniej dobrego. Właściwie zdołał dopiąć swego tylko przy jednym transferze (Nawrocki), przy czym w klubie twierdzą zawodnik już od dłuższego czasu obserwowany przez skautów Legii. Jego wypowiedzi, zwłaszcza z czerwca, gdy rozpoczęły się przygotowania do nowego sezonu i brakowało transferów, doprowadziły pogorszenia relacji z Mioduskim i nerwowych reakcji prezesa, który już w lipcu rozważał zwolnienie Michniewicza. Jego niezależność była źle odbierana w gabinetach przy Łazienkowskiej, traktowana jako tworzenie alibi. I być może trener takie alibi rzeczywiście budował, ale miało ono racjonalne uzasadnienie. W klubie zarzucano m. in., że zajęcia zaczęły się zbyt późno. Problem w tym, że gdyby zaczęły się zgodnie z wolą prezesa, zupełnie nie byłoby komu trenować.

W mojej ocenie największym zarzutem wobec Michniewicza jest nadmierna wyrozumiałość dla zawodników, zwłaszcza tych sprawiających problemy dyscyplinarne. Od dłuższego czasu dochodziły głosy o rozrywkowym trybie życia kilku z nowo pozyskanych, drużynie brakowało też charakteru, waleczności. Trener chyba powinien był nimi szybciej wstrząsnąć, a uczynił to dopiero przed meczem w Gliwicach, gdy już nie miał wsparcia w klubie i po którym został zwolniony (niezapomniana dobitka Emreliego w słupek przy stanie 0-0…). Oczywiście nie było to łatwe, gdy nowi gracze cieszyli się i, jak pokazuje dalsza rzeczy kolej, nadal cieszą ślepym poparciem władz klubu. Pamiętać przy tym też trzeba o historii z wiosny, gdy Michniewicz z przyczyn dyscyplinarnych zdecydował się wyrzucić Łukasza Bortnika i Jana Muchę. Takie tematy więc pojawiały się i to niejednokrotnie. Rodzą się więc pytania, czy trener nad tym panował?

A propos Bortnika, to jest on niekwestionowanym specjalistą od przygotowania fizycznego. Na ten aspekt zaczęli zwracać uwagę kibice i w nim upatrywać przyczyny słabych wyników w lidze. Do zarzutów wobec Michniewicza i prof. Jastrzębskiego w tym zakresie pośrednio odniósł się trener Gołębiewski po porażce ze Stalą Mielec, po którego słowach można dojść do wniosku, że nie jest to kluczowy problem drużyny. Faktem jednak jest, że większe zaufanie u legionistów miał Bortnik. Z pewnością więc zwolnienie go nie pomogło Michniewiczowi.

Władze Legii zarzucały również byłemu trenerowi, że nie wprowadza młodych piłkarzy. Rzeczywiście z trójki uchodzących za najbardziej uzdolnionych wychowanków akademii w drużynie utrzymał się tylko Włodarczyk, a i on gra głównie w rezerwach. Mosór jest już w Gliwicach, a Cielemęcki w Płocku. Im były trener nie dał właściwie szansy. Na młodych nie było żadnego pomysłu, ale to też nie jest tylko wina szkoleniowca, tylko m. in. dyrektora i całego pionu sportowego. Pamiętać jednak trzeba, że pomysłem klubu na finansowanie działalności jest sprzedaż najzdolniejszych młodzieżowców, a takich na horyzoncie nie widać. Z drugiej jednak strony także młodzi Skibicki, Miszta, Tobiasz, czy Muci nie mogą być rozczarowani współpracą z Michniewiczem.

Powyższa analiza wskazuje, że jednoznaczna ocena kadencji Michniewicza nie jest łatwa. Niewątpliwie problemem jest to, że przez lata daliśmy sobie wmówić, iż po trenerach Legii należy spodziewać się cudów, latania na drzwiach od stodoły. I oczekujemy, że każdy następny będzie jeszcze lepszym sztukmistrzem. W mojej ocenie trudno sformułować zarzuty wobec Czesława Michniewicza, których nie dałoby się racjonalnie obalić. Ale jest też możliwa jest do wykazania lista grzechów, czy też grzeszków. Czy trener mógł ich uniknąć? Nie wiem. Mam jednak wrażenie, że jest na tyle mądrym człowiekiem i dobrym fachowcem, by zrobić więcej i zminimalizować ich ryzyko. A wydaje się, że tego nie zrobił. Nie jestem przy tym pewien, czy nie odbyłoby to się kosztem kompromisów, na które może Michniewicz nie chciał pójść. W każdym razie nie odważyłbym się stwierdzić, że obecna sytuacja jest tylko winą szkoleniowca, jak i że wszystko zrobił możliwie najlepiej. Jednocześnie dzisiejsza sytuacja Legii wskazuje wyraźnie, że to nie trener był jej największym problemem, jak to się niestety wydawało nią zarządzającym.

Autor: Jakub Majewski

Czesław Michniewicz jako trener Legii Warszawa / infografika Legionisci.com

Głosowanie miesiąc po miesiącu (grudzień 2020 - październik 2021)


REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.