Maciej Murawski - fot. Legionisci.com
REKLAMA

Wywiad

Tune(L) czasu: Maciej Murawski

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

W ćwierćfinale Pucharu Polski Legia zmierzy się z trzecioligową Lechią Zielona Góra. Prezesem tego klubu jest Maciej Murawski, który w latach 1998-2002 rozegrał 146 meczów dla "Wojskowych" i był jedną z kluczowych postaci mistrzowskiego zespołu z 2002 r. Początki w Warszawie, podziały w szatni, presja, Smuda, zarzuty "Kowala" i wiele innych spraw - zapraszamy na Tune(L) czasu.



Trafił pan do Warszawy w bardzo nietypowych okolicznościach. Raz, że z Lecha, a transfery na linii Poznań - Warszawa również wtedy należały do rzadkości, a dwa że w atmosferze podejrzeń…
Maciej Murawski: - Trzy, że w ogóle nie planowałem przenosin do Warszawy. Dobrze mi było w Poznaniu i nie sądziłem, że już po roku przyjdzie mi go opuścić. Myślałem, że pogram tam jakiś czas i wyjadę za granicę. Tymczasem pojawiła się konkretna propozycja z Legii, od zawsze plasującej się w czołówce, walczącej o mistrzostwo. Na tyle dobra dla mnie i dla przechodzącego poważne problemy finansowe Lecha, że się zdecydowałem. Myślę, że dzięki tym pieniądzom chłopaki w Poznaniu mogli dostać zaległe pensje.

Kiedy po raz pierwszy odezwali się ludzie z Warszawy?
- Tuż przed meczem Lech - Legia.

No właśnie wokół tego spotkania narosło wiele niejasności.
- Legioniści przegrali 0-3 i mówiło się potem, że doszło do tego w ramach rozliczenia za mój transfer, co jest zwyczajną plotką. Legia na pewno nie odpuściła tego meczu. Pamiętam, że miałem za zadanie kryć Sylwka Czereszewskiego, a potem Jacka Kacprzaka i byłem po tym spotkaniu wykończony. Owszem wygraliśmy 3-0, ale wynik nie oddawał przebiegu gry. Pamiętajmy, że „Wojskowi” też musieli wygrać, by zagrać w europejskich pucharach. Porażka ich wykluczała. Byli bardzo spięci, ale od początku to legioniści, którzy mieli lepszych piłkarzy, dominowali, my się broniliśmy i graliśmy z kontrataków. W pierwszej połowie stworzyli kilka dogodnych okazji, bodaj Marcin Mięciel trafił w poprzeczkę. W Lechu swój dzień miał jednak Piotrek Reiss, który trafił trzykrotnie. Nie mam żadnych wątpliwości, że ten mecz był czysty.

W 1998 r. Legia zajęła dopiero piąte miejsce w lidze i nie awansowała do europejskich pucharów. Atmosfera nie mogła być zbyt dobra, gdy pojawił się pan przy Łazienkowskiej.
- To już było poza zespołem, który miał bardzo dobrych piłkarzy. A nowy sezon, to zawsze nowe nadzieje. Legia się zmobilizowała, chciała pokazać swą prawdziwą wartość. Doszło kilku zawodników i dobrze weszliśmy w sezon 1998/99. Osiem pierwszych meczów, to siedem zwycięstw i jeden remis.

Choć dzisiaj kibice takie wyniki wzięliby z pocałowaniem w rękę, to wówczas grymasili na styl.
- Ten rzeczywiście nie był najlepszy. Legia pod wodzą trenera Jerzego Kopy grała nad wyraz … pragmatycznie. Nie stwarzaliśmy sobie zbyt wielu okazji, ale je wykorzystywaliśmy. Trener Kopa miał specyficzny styl pracy, było mało gierek, brakowało nam zajęć z piłką, ale wyniki były dobre.

Aż do pamiętnego 1-4 w Krakowie z Wisłą.
- Wisła była wtedy już niesamowicie silnym zespołem, przerastającym naszą ligę. Przegraliśmy tam bardzo wysoko, obnażone zostały nasze braki.

I zeszło z was powietrze. Mimo tej porażki jeszcze po 10. kolejkach mieliście 25 punktów, tyle co krakowianie, ale rok kończyliście z dwunastopunktową stratą. Nie wygraliście ani razu.
- Na pewno ta klęska podcięła nam skrzydła. Doszły do tego podziały w zespole. Były grupki, brakowało jedności.

No i dualizm na stanowisku trenerskim.
- Gdy przychodziłem, to pierwszym trenerem był Jerzy Kopa. Z drużyną pracował jednak również Stefan Białas. Z tego co słyszałem, to Kopa miał być menadżerem w brytyjskim stylu, a Białas trenować zespół, ale skończyło się na planach klubowych władz. Może nie było między trenerami wrogości, ale nie było też współpracy. Dwóch równorzędnych szkoleniowców, każdy z ambicjami. Mieli zupełnie inną wizję na grę drużyny, na pracę indywidualną z zawodnikami. Trener Białas miał takie naleciałości francuskie, częściej były gry, treningi typowo piłkarskie. Nie mogło się to udać i nie udało.

Kopa miał dość niecodzienne pomysły. A może inaczej: chyba zbyt innowacyjne, jak na tamte czasy.
- Pojechaliśmy m. in. na Mazury, gdzie mieliśmy neurolingwistyczne programowanie. Rządzący klubem uznali wówczas, że nie radzimy sobie z presją. W mojej ocenie zupełnie nie o to chodziło. Piłkarz musi sobie umieć radzić z presją, zwłaszcza piłkarz Legii. Można było jednak potraktować tamten wyjazd jako próbę scalenia drużyny, zintegrowania jej. Nie udało się, a może nawet przyniosło odwrotny skutek. Część zawodników nie ceniła trenera Kopy, była przeciwna jego metodom i ostentacyjnie zlekceważyła te zajęcia, by zamanifestować swój sprzeciw wobec szkoleniowca. Kilku z nas w nich uczestniczyło, bo byliśmy ciekawi nowych rozwiązań, m. in. Jacek Bednarz, Jacek Magiera, Marcin Rosłoń i ja. Przeciwny NLP był również Stefan Białas i wydaje się, że wokół niego gromadzili się niezadowoleni. Wróciliśmy jeszcze bardziej podzieleni.

Jerzy Kopa zorganizował potem spotkanie, w którym poprosił piłkarzy, by powiedzieli, kto jest za tym, by pozostał trenerem, a kto by odszedł. Dziwne.
- Bardzo dziwne, nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Działo się wówczas sporo dziwnych rzeczy w klubie. Szukano rozwiązań, ale słabo to wychodziło.

Nie potrzebował pan czasu na aklimatyzację. Szybko został pan podstawowym zawodnikiem.
- Rzeczywiście nie miałem problemów. To był dobry czas w mojej karierze: grałem w pierwszym składzie, dużo wygrywaliśmy, trafiłem do reprezentacji. Dzięki temu było mi dużo łatwiej przyzwyczaić się do nowego otoczenia, do samej Warszawy. Byłem zadowolony.

A z kim miał pan najlepszy kontakt w zespole?
- Bardzo lubiłem Sebastiana Nowaka, przyszliśmy w tym samym czasie i spędzaliśmy ze sobą sporo czasu. Dobre relacje miałem też z Tomkiem Jarzębowskim, dla którego jednak byłem pewną przeszkodą w rozwoju, bo obaj byliśmy defensywnymi pomocnikami, ale przez to, że byłem w dobrej formie, to siłą rzeczy blokowałem mu miejsce w składzie i nie grał tyle, ile potrzebował, a miał ogromne możliwości. Brakowało mu jednak doświadczenia. Grywał więc na różnych innych pozycjach.

A pan również nie był przyspawany do jednej pozycji. Pamiętam mecze na środku obrony, a nawet na jej bokach.
- W czwórce i w trójce. Już u trenera Kopy grywałem jako obrońca, u trenera Białasa głównie jako pomocnik, podobnie potem u trenera Kubickiego. U trenera raczej jako obrońca, a u trenera Okuki głównie jako pomocnik.

Jerzy Kopa nie przetrwał zimy. Miał skłóconą drużynę, fatalną końcówkę rudny. Stery samodzielnie przejął Stefan Białas.
- Treningi bardziej nam się podobały, tak jak mówiłem, było więcej piłki. Jednak trener Białas nie potrafił zjednoczyć drużyny. Zarysował się wyraźny podział na tych, którzy byli przeciwko Kopie i ci mieli u niego łatwiej oraz tych, którzy z Kopą nie wojowali. W mojej ocenie to przede wszystkim wina rządzących klubem, bo na to pozwolili. Tymczasem Legia, by walczyć o mistrzostwo potrzebowała jedności, współpracy, a nie gierek podjazdowych, kłótni i grupek. Grałem u trenera Białasa, ale dużo mnie kosztowało, by go do siebie przekonać. Nie byłem bowiem krytykiem Kopy. Zresztą każdego trenera szanowałem. Po prostu niektórych lubiłem bardziej, a innych mniej.

Wiosną 1999 r. graliście jednak lepiej. Wisła była wtedy wprawdzie poza zasięgiem, ale do końca biliście się się drugie miejsce, które dawało prawo gry w eliminacjach Ligi Mistrzów, bo wiślacy zostali zdyskwalifikowani przez UEFA. Ostatecznie jednak Widzew wyprzedził was o jednego gola. Czy ta końcówka została rozegrana fair?
- W ostatniej kolejce graliśmy u siebie z Polonią, a Widzew miał derby z ŁKS. My wygraliśmy 3-0, a oni aż 6-0 i wyprzedzili nas w tabeli. Nie widziałem meczu w Łodzi, ale wiem że nie było aż takiej różnicy między tymi zespołami, a i ciężko przypomnieć mi sobie tak wysoki wynik w łódzkich derbach. Wiem natomiast, że Polonia nam nie odpuszczała, walczyła na całego. Po meczu trener Wdowczyk wprawdzie śmiał się, że mogliśmy powiedzieć, że potrzebujemy więcej bramek, ale z ławki nieustannie mobilizował swoich do walki. Szkoda, bo na pewno nie byliśmy słabszym zespołem od Widzewa, a pewnie nawet sporo mocniejszym, z większymi możliwościami organizacyjno-finansowymi. Może gdyby wtedy udało się zagrać w eliminacjach Ligi Mistrzów, to losy Legii potoczyłyby się lepiej?

Po sezonie doszło do kolejnej zmiany trenera. Dość niespodziewanie Stefana Białasa zastąpił debiutujący w zawodzie Dariusz Kubicki.
- Wtedy często dochodziło do tych zmian. Myślę, że za często, zarząd trochę się miotał. W tym przypadku to było chyba pewnego rodzaju przesilenie. Jednak nie w naszych relacjach z trenerem, a jego z władzami klubu. Nie potrafili się porozumieć. Doszło do absurdalnej sytuacji. Trener Białas miał bardzo dobre relacje z Jackiem Zielińskim, który był wówczas kapitanem i oczywiście najważniejszą postacią w drużynie. Dochodziło do takich sytuacji, że gdy jedliśmy obiad, to nie można było wstać od stołu dopóki Jacek nie skończy. Ale nikt z nas nie miał nic przeciwko jego pozycji, wszyscy go szanowaliśmy, a on jej nie nadużywał. W klubie jednak chyba uznano, że to przesada, że trener na zbyt wiele pozwala niektórym piłkarzom. I podejrzewam, że przekaz skierowany do trenera Kubickiego był taki, że absolutnie nie może spoufalać się z piłkarzami. Efekt był taki, że wajcha przesunięta została w drugą stronę. Dariusz Kubicki zachowywał zbyt duży dystans, był niedostępny, zwracał się do nas po nazwisku, a przecież był niewiele starszy od najbardziej doświadczonych zawodników. Zawsze mówiło się po imieniu albo pseudo - "Zielek", "Benny", "Muraś", a tu nagle "Zieliński", "Bednarz", "Murawski". Zero interakcji. Trener próbował budować swój autorytet, ale to nie tędy droga. Od razu miał pod górkę, ale znów podkreślam - to wina zarządzających klubem.

Nie było więc zaskoczeniem, że sezon 1999/00 zaczęliście słabo.
- Nie zrobiliśmy żadnego postępu taktycznego, nie potrafiliśmy swoją grą zdominować rywali. Wzrosły natomiast obciążenia i brakowało nam świeżości. Mecze, które mogliśmy wygrywać dzięki indywidualnej jakości, jak to już wcześniej bywało, remisowaliśmy, bo byliśmy zbyt ociężali. Atmosfera od początku była słaba, a pogarszały ją jeszcze wyniki.

Co pan sobie pomyślał, gdy usłyszał: Franciszek Smuda w Legii?
- Trener Smuda miał wtedy swój najlepszy czas w karierze. Jego zespoły słynęły z gry ofensywnej, atrakcyjnej, nowoczesnych rozwiązań i z tego że potrafiły narzucić swój styl. To było budujące, byliśmy zadowoleni, a jednocześnie ciekawi jego metod, bo praktycznie nikt z nas wcześniej ze Smudą nie pracował. Wiedzieliśmy, że mamy duży potencjał, jesteśmy w stanie wygrać z każdym w lidze, ale nie za trenera Kubickiego nie potrafiliśmy go uwolnić. Wierzyliśmy, że tak się stanie z Franciszkiem Smudą.

I rzeczywiście...
- Trener dokonał kilku korekt, na lewą obronę przesunął Jacka Bednarza, mnie ustawił na środku defensywy z Jackiem Zielińskim, a przed nami, jako defensywni pomocnicy często grali ofensywnie usposobieni Mariusz Pierarski i Adam Majewski. Nakazał też odważniejszą grę. Do tej pory, gdy atakowaliśmy w systemie z czwórką obrońców, to do przodu ruszał tylko jeden boczny. Wtedy często zostawaliśmy z "Zielkiem" tylko we dwóch w tyłach. Ale to szybko przyniosło efekty. Zaczęliśmy wygrywać, strzelaliśmy sporo bramek, graliśmy z rozmachem. Dość powiedzieć, że jakimś plebiscycie Canal+ zostaliśmy uznani za najlepszą drużynę rundy jesiennej, choć przecież dobrze graliśmy dopiero od przyjścia Smudy. Czuliśmy się niesamowicie mocni i gotowi do rywalizacji o tytuł. Tamten fragment sezonu, w mojej ocenie, był najlepszym pod względem jakości gry, jaki przeżyłem w Legii.

Smuda słynie ze specyficznego podejścia do piłkarzy i równie wyjątkowego poczucia humoru. Raczej nie najwyższych lotów. Nie miał pan z nim problemów?
- Nie byłem faworytem trenera Smudy. Chyba mnie po prostu nie lubił. Jesienią grałem, ale zimą parokrotnie dał mi niewybrednie do zrozumienia, że zabraknie dla mnie miejsca. W sparingach zaczął wystawiać mnie na dziwnych pozycjach, zagrałem nawet w ataku.

Pamiętny zaciąg łódzki, to było przecież aż trzech obrońców: Paweł Wojtala, Tomasz Łapiński i Rafał Siadaczka.
- Trener czuł się wówczas nieomylny. Po jesieni mu ufaliśmy, ale już zimą doszło do kilku sytuacji, gdy zachował się w sposób niezrozumiały i jego autorytet nawet nie tyle zaczął pękać, co po prostu legł w gruzach. Wspomniana trójka, a do tego Marek Citko, który też do nas wtedy dołączył, to byli bardzo dobrzy piłkarze, ale wszyscy z ogromnymi problemami. Tomek miał potężne problemy z Achillesami, Paweł opowiadał mi, że w Niemczech przeszedł kilka operacji w krótkim czasie, Marek, znakomity zawodnik, dochodził do siebie po zerwaniu więzadeł i nigdy nie doszedł, a Rafałowi niedługo potem zdiagnozowano cukrzycę, zresztą już jak do nas przyjechał był osłabiony. Taki "Łapa" kosztował wtedy milion marek, a miał już chyba 33 lata. Tymczasem do wzięcia byli Maciek Żurawski, Arek Głowacki, czy Paweł Kryszałowicz, piłkarze na dorobku, ale już wówczas bardzo dobrzy, błyszczący w lidze, a wkrótce też w reprezentacji. Franciszek Smuda nie ukrywał przy tym, że ściągnął ich do wyjściowego składu, pozbył się przy tym kilku zawodników, do Widzewa odeszli m. in. Piotrek Mosór i Jacek Magiera. Do tego trener negocjował z Norymbergą, wyleciał na parę dni ze zgrupowania. Sporo tym wszystkim stracił w naszych oczach. Atmosfera zaczęła się psuć. Całkiem siadła, gdy okazało się, że nowi koledzy z powodów zdrowotnych nie są w stanie nam pomóc, a kadra zrobiła się wąska i z ławki wchodzili młodziutcy piłkarze, jak Tomek Mazurkiewicz, czy Łukasz Mierzejewski.

Na papierze byliście faworytem.
- Ale tylko na papierze. My jednak już wtedy wiedzieliśmy, że będą problemy. Runda była bardzo słaba, zajęliśmy dopiero czwarte miejsce.

Sezon kończyliście upokorzeni u siebie przez Polonię, która wygrała na Łazienkowskiej 3-0 i zapewniła sobie tytuł. Co pan sobie pomyślał? Miała być walka o trofea, a tu nie dość że raptem jeden brązowy medal, to jeszcze nie najlepsze perspektywy na przyszłość z trenerem Smudą u sterów.
- Pomyślałem sobie, że dużo się od nas oczekuje, ale pomysłu na ten zespół za bardzo nie ma. Częste zmiany trenerów przeszkadzały. Wychodzę z założenia, że w zespole najważniejszą osobą jest trener i dzięki jego pracy drużyna może się rozwijać, osiągać sukcesy. Tymczasem u nas różnie z tym bywało. Albo było ich dwóch, albo zbyt dużo mieli do powiedzenia piłkarze, albo też traktowali nas niesprawiedliwie, tak jak Franciszek Smuda, który potrafił bardzo cisnąć zawodników, z którymi było mu nie po drodze. Perspektywy nie wydawały mi się wtedy zbyt różowe.

A propos ciśnięcia, to zimą 2001 r. do Warszawy wrócił Wojciech Kowalczyk, stołeczny idol. Potem w swojej książce mocno pana zaatakował, twierdząc m. in. że uważał się pan za najmądrzejszego, nie potrafiącego przyznać się do błędu, a jednocześnie zawodnika który był głównym hamulcowym drużyny.
- Myślę, że w całej tej historii istotne jest kto tę książkę pisał, bo przecież nie sam Wojtek, a ja z autorem nie miałem dobrych relacji. Kiedy "Kowal" do wrócił do Legii, to ważył chyba ze 100 kg. Wstydził się wejść z nami pod prysznice. Cała drużyna jednak przyjęła go dobrze, staraliśmy się mu pomóc. On nam jednak za bardzo nie pomagał zarówno swoją grą, bo długo szukał formy i nie mógł jej odnaleźć, jak i postawą w szatni. Wojtek mówił różne rzeczy w wywiadach, wypowiadał się w dziwny sposób, którego nie mogliśmy zrozumieć i stawiał nam absurdalne zarzuty. Wiadomo, że taki ma styl, mówi co mu ślina na język przyniesie, ale musi mieć świadomość, że takie słowa nie pozostają bez echa. Nie chcę już tego wszystkiego roztrząsać. Powiem tylko tyle, że zawsze bardzo krytycznie analizowałem swoje występy. Zawsze w pierwszej kolejności szukałem winy u siebie, w przeciwieństwie do Wojtka, który jakoś nigdy nie pomyślał, że możemy przegrywać nie tylko przez błędy obrońców, ale i jego niewykorzystane sytuacje. Gdy przyszedł trener Okuka, przegraliśmy łącznie pięć meczów z rzędu, również przez nieskuteczność Wojtka. I co się wówczas stało? Zadzwonił Janusz Wójcik z Cypru, Wojtek otrzymał lepsze pieniądze i tyle go widzieliśmy. Ja zostałem, bo chciałem zdobyć mistrzostwo Polski. Drużyna odetchnęła po jego odejściu, przyszedł Stanko Svitlica, który nam bardzo pomógł i zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Po raz pierwszy nie było podziałów w drużynie, żadnego gwiazdorzenia, za to wszyscy byliśmy skorzy do pracy. Skorzystał z tego trener Okuka i zbudował mistrza Polski. Z Wojtkiem to nie byłoby możliwe. W tamtym czasie, to nie była pozytywna postać.

fot. Woytek / Legionisci.com
fot. Woytek / Legionisci.com

Na czym polegała wyjątkowość tamtej drużyny?
- Mieliśmy wielu zawodników o wysokiej jakości indywidualnej, ale żadnych gwiazd, osób które uważałyby się za ważniejsze, lepsze od innych. Wszyscy w Legii wtedy byli dobrymi, inteligentnymi ludźmi. Nie było grupy bankietowej, jeśli się spotykaliśmy na mieście, to razem, na kolację, nie było nadużywania alkoholu. Jednocześnie to był pierwszy sezon, w którym nie stawiano nas w roli faworyta. Mówiono o nas za to, że możemy spaść, że jesteśmy najgorszą Legią od 50 lat. To nas zmobilizowało, podziałało pozytywnie. Bardzo chcieliśmy pokazać, że jesteśmy dobrą drużyną i możemy wygrać ligę.

Jednocześnie Legia, po odejściu Daewoo, przeżywała problemy finansowe.
- Dziś to nie do wyobrażenia, ale wtedy pensje nie były czymś oczywistym. Czekaliśmy miesiącami na jakieś pieniądze. Ale bieda też często jednoczy. Byliśmy wówczas skupieni na piłce i te kłopoty nie miały większego wpływu na nas. Sytuacja polepszyła się, gdy Wojtek Kowalewski został sprzedany do Szachtara, co pozwoliło Legii przetrwać kolejne miesiące. Finansowo był to najgorszy sezon za czasów mojej gry w Warszawie, to wszystko sprawiało, że nie było negatywnej presji, nie obawialiśmy się, że jak coś nie wyjdzie, to pretensje będą znów skierowane do nas. Paradoksalnie więc, to nam pomogło.

Który mecz był punktem zwrotnym w sezonie 2001/02?
- Często mówi się o wygranej 4-0 w Chorzowie. Dla mnie jednak takim spotkaniem była porażka u siebie z Amiką 1-2, gdzie zagraliśmy bardzo dobry mecz. Mimo porażki uwierzyliśmy, że jesteśmy w stanie wygrywać. Tę wiarę przenieśliśmy potem na wyniki i do końca sezonu ponieśliśmy już tylko jedną porażkę.

Mistrzostwo w 2002 r. było tyleż wyczekiwane, co niespodziewane.
- I smakowało bardzo fajnie. Zrealizowałem swój cel, po to przyszedłem na Łazienkowską. Legia zawsze była faworytem, ale do tej pory zawsze zawodziliśmy.

Po tytule pojechał pan na Mundial i trafił do Bundesligi. To był koniec przygody z Legią.
- Skończyłem jako mistrz Polski, chciałem spróbować sił za granicą. Legia to piękna część mojej kariery. Gra w Warszawie oznaczała zawsze rywalizację o najwyższe cele. I największą trudność. Jeśli ktoś myśli, że w Legii łatwo grać, to się bardzo myli. Wiem doskonale, bo grałem nie tylko jako legionista, ale też piłkarz Lecha, czy Cracovii, jak podchodzi się do tych meczów. To najczęściej najważniejsze wydarzenia sezonu, na które rywale Legii czekają i w których dają z siebie wszystko.

Czy tak jest również w przypadku Lechii Zielona Góra, której jest pan prezesem?
- Zielona Góra jest miastem, w którym nie brakuje piłkarskich kibiców, ale jednak większą popularnością cieszy się żużel i koszykówka. W bardzo chcieliśmy się pokazać w Pucharze Polski z dobrej strony, zajść jak najwyżej, by móc zmierzyć się z renomowanym rywalem, dzięki czemu o Lechii zacznie się więcej mówić w mieście i regionie. To się udało, przyjedzie Legia, zainteresowanie tym meczem jest ogromne. Bilety rozeszły się w trymiga, a przecież gramy o 13 w lutym. To pokazuje, jak ważne jest to wydarzenie. Bardzo chciałem trafić na Legię, bo wiedziałem, że nie może być lepszej reklamy futbolu od meczu z takim zespołem. Cieszę się na ten mecz i nie mogę się już doczekać.

Rozmawiał: Jakub Majewski

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.