Relacja z trybun: Gniazdowych dwóch
Czasy, w których każdy kolejny wyjazd do stolicy Podlasia nierozerwalnie wiązał się z pytaniem, czy dane nam będzie w ogóle wejść na białostocki obiekt lub czy znowu trzeba będzie przeczekać mecz na przystadionowym placu, to już chyba na szczęście przeszłość. Od kilku sezonów bowiem nikt nie rzuca nam przysłowiowych kłód pod nogi, dzięki czemu bez zbędnych problemów, nader sprawnie i konsekwentnie udaje nam się zasiadać w sektorze gości Jagiellonii.
Jak można się domyślać, chętnych na wyjazd na wschód Polski nie brakowało, a wiele osób musiało niestety obejść się smakiem z powodu braku wystarczającej liczby wejściówek. W podróż udaliśmy się pociągiem specjalnym, który ruszył z niewielkim opóźnieniem ze stacji Warszawa Gdańska. Jako że odległość dzieląca oba miasta nie należy do największych, na stację Białystok Zielone Wzgórza dotarliśmy bardzo szybko. Stamtąd po dłuższej chwili przetransportowano nas w dwóch turach czterema autobusami miejskimi na parking przed białostockim obiektem, a wszystko odbywało się w strugach deszczu, który padał nieprzerwanie w zasadzie do samego końca rywalizacji. Szczęśliwie dzięki sprawnemu wpuszczaniu naszej grupy na stadionie zameldowaliśmy się w komplecie przed pierwszym gwizdkiem naszego „ulubieńca” – sędziego Marciniaka.
fot. Woytek / Legionisci.com
Na tym meczu mieliśmy w naszym sektorze dwóch gniazdowych – „Szczęściarza”, który rozgrzewał nas zarówno przed meczem, jak i po jego zakończeniu, oraz Michała, który dyrygował naszymi wokalnymi poczynaniami w trakcie samego pojedynku. Wraz z pojawieniem się naszego zespołu na wrogiej murawie, zaznaczyliśmy swoją obecność gromkim okrzykiem „Legia Warszawa!” oraz gorąco przypominaliśmy naszym zawodnikom o tym, aby jechali wiadomo z kim. Najwyraźniej nie spodobało się to miejscowym, którzy próbowali się z nami drażnić. W rezultacie otrzymali odpowiedź, która jednoznacznie tłumaczyła, dlaczego nikt ich nie lubi. Tę, jak również wiele innych antyprzyśpiewek, w tym klasyczne „Jagiellonia jest zboczona...” czy „Na ulicy Jurowieckiej ma siedzibę swą...”, uskutecznialiśmy zresztą tego wieczora wielokrotnie.
Tuż przed początkiem spotkania do mikrofonu dobrał się lokalny spiker, który tak przesadnie podniecał się swoją rolą i angażował w zapowiadanie zawodników obu klubów, że przypominało to groteskę. Po prostu słuchać się go nie dało.
fot. Woytek / Legionisci.com
Gdy wreszcie futboliści obu drużyn pojawili się na murawie, z tysiąca naszych gardeł huknęliśmy przenikliwie „Mistrzem Polski jest Legia!”, a następnie zaznaczyliśmy swoją obecność donośnym „Jesteśmy zawsze tam!”. W tym samym czasie fani „Dumy Podlasia” zaprezentowali na trybunie wzdłuż całego boiska kartoniadę w klubowych barwach. Arkusze układały się w liczbę 1920, czyli datę założenia Jagiellonii, zaś w samym centrum trybuny znalazła się minisektorówka przedstawiająca herb zespołu z Białegostoku. Choreografię dopełniały w przeważającej mierze żółto-czerwone, szachownicowe flagi na kijach, którymi machano na sąsiadującej trybunie dla najzagorzalszych kibiców „Pszczółek”. Całość oprawy wprawdzie nie robiła jakiegoś spektakularnego wrażenia, ale też nie można o niej powiedzieć, że wyglądała jakoś przesadnie tragicznie. Jeśli zaś chodzi o doping „Jagi”, to stał on na względnie dobrym poziomie, choć – jak nietrudno zgadnąć – niejednokrotnie obfitował w antylegijne przyśpiewki.
Wraz z początkiem meczu ostro wzięliśmy się za nasz doping, uskuteczniając hit z Wiednia, który wyszedł nam naprawdę przednio. W tym samym czasie w naszym sektorze pojawiły się duże flagi na kijach. Całkiem przyzwoicie i dość długo wykonywaliśmy hit z Lokeren, którego końcówkę nieco przerobiliśmy na „Jaga” ku***!. Nie zapomnieliśmy także o pozdrowieniu wszystkich naszych zgód.
Choć staraliśmy się wspierać wokalnie naszych futbolistów niemal w każdy możliwy sposób, przerabiając większość pieśni z naszego legijnego repertuaru, a zaangażowania nie można nam było odmówić tego wieczora, ci z każdą kolejną minutą prezentowali się na boisku naprawdę z coraz gorszej strony. To, że zawodnikom z Białegostoku nie udało się znaleźć drogi do naszej bramki, należy rozważać niemal w kategorii cudu. Niestety, co się odwlecze, to nie uciecze. Po niefortunnym błędzie Kacpra Tobiasza gospodarze objęli prowadzenie. Fani „Dumy Podlasia” wpadli w taką ekstazę, jakby co najmniej trafili szóstkę w „totka”.
Niekorzystny rezultat wcale nas nie podłamał, tylko zmotywował do jeszcze gorętszych śpiewów. Niestety, do przerwy Legia minimalnie przegrywała z „Jagą”, choć biorąc pod uwagę to, co działo się na murawie, trzeba otwarcie przyznać, że był to i tak najniższy wymiar kary.
fot. Woytek / Legionisci.com
Drugą połowę konfrontacji rozpoczęliśmy tradycyjnie od hymnu Legii, po czym dosadnie daliśmy do zrozumienia naszym grajkom, żeby walczyli do końca przez pełne 45 minut, bo każdy negatywny wynik, a zwłaszcza raptem jednobramkowy, można i trzeba odrobić. Zawodnicy ekspresowo wzięli sobie chyba nasz apel do serca, ponieważ zaczęliśmy oglądać Legię grającą o niebo lepiej niż w pierwszej odsłonie spotkania – na tyle dobrze, że już kilkadziesiąt sekund później jęczeliśmy z zawodu, gdy Radovan Pankov trafił jedynie w słupek bramki strzeżonej przez Abramowicza. Ta sytuacja dodała nam jednak tylko skrzydeł, bo nasz doping z minuty na minutę stawał się coraz donośniejszy. Bardzo dobrze wychodziło nam wykonywanie m.in. „Tylko Legia”, czy „Nasza Legio, będziemy zawsze z Tobą”, które przeplataliśmy przyśpiewkami na Jagiellonię.
Gdy ponownie uskutecznialiśmy hit z Wiednia (także z przysiadaniem), na boisku doszło do nieco komicznej sytuacji – Paweł Wszołek padł na murawę po tym, jak został znokautowany futbolówką przez kolegę z własnej drużyny. Wywołało to u większości z nas śmiech, choć samemu grajkowi wesoło zapewne nie było. Dosłownie chwilę po tym zdarzeniu przystąpiliśmy do śpiewania „Legii CWKS” Wodeckiego i trzeba przyznać, że trafiliśmy z tym hitem w dziesiątkę – „Wojskowi” bowiem wyrównali. I to za czyją sprawą? Marca Guala (!), który jakiś czas temu trafił na Łazienkowską właśnie z Podlasia. Wpadliśmy w istną ekstazę, wrzeszcząc wniebogłosy „Jeszcze jeden!”, czym domagaliśmy się kolejnego trafienia. Nasze nastroje całkowicie się odmieniły chwilę później, a nasze serca zaczęły szybciej bić – tym razem z niepokoju, jako że gol Guala poddano wideoweryfikacji. Przedłużające się sekundy wydawały się być wiecznością, lecz ostatecznie – po dość długim czasie – bramkę uznano, co zmotywowało nas do jeszcze bardziej wytężonej pracy wokalnej.
Dzięki temu trafieniu odżyła w nas nadzieja na odniesienie zwycięstwa i odrobienie trzech punktów do liderującego Lecha, który dzień wcześniej nieoczekiwanie przegrał na własnym stadionie z beniaminkiem z Lublina. Nie mogliśmy dokonać innego wyboru, jak tylko kontynuować „bramkostrzelną” przyśpiewkę, którą jednak delikatnie zmodyfikowaliśmy, zamieniając w niej słowo „wrogów” na „Jagę”. Podczas ostatnich dwudziestu minut meczu jak w transie wykonywaliśmy „Gdybym jeszcze raz miał urodzić się”. Tak dobrego i szaleńczego wręcz we wzajemnym nakręcaniu się dopingu nie prezentowaliśmy na wyjeździe od kilku, jeśli nie od kilkunastu spotkań. Gdy Legia coraz mocniej napierała na bramkę Jagiellonii, my coraz mocniej wypieraliśmy miejscowych naszymi śpiewami; i choć do końca głęboko wierzyliśmy w to, że wrócimy z Podlasia z tarczą, wynik niestety nie uległ już zmianie i musieliśmy zadowolić się jedynie podziałem punktów. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w samej końcówce pojedynku sędziowie VAR wypaczyli końcowy rezultat, chyba specjalnie nie dostrzegając przewinienia na Kacprze Chodynie i nie sygnalizując arbitrowi Marciniakowi konieczności podyktowania rzutu karnego. To już jednak tylko gdybanie...
fot. Woytek / Legionisci.com
Gdy zawodnicy podeszli w okolice naszego sektora, usłyszeli od nas, że mają walczyć i trenować oraz że dla nas w dalszym ciągu liczy się tylko mistrzostwo Polski.
Jeśli ktoś wówczas pomyślał, że nasze wyjazdowe śpiewy dobiegły końca, stanowczo się pomylił. Wtedy właśnie bowiem ponownie uaktywnił się „Szczęściarz”, dzięki któremu rozpoczęliśmy przednią zabawę. W ciągu dobrych kilkudziesięciu minut uskutecznialiśmy chyba wszystkie możliwe przyśpiewki na Jagiellonię, a także cisnęliśmy szyderę z fanów „Pszczółek”. Co ciekawe, gdy nasz gniazdowy chciał już odpocząć, „czarowaliśmy” go niczym zawodników po wygranej konfrontacji, a wówczas (kilka razy) dawał się przekonywać, abyśmy w najlepsze kontynuowali zabawę. Gdy głośno skandowaliśmy „Ubliżajmy, ubliżajmy!”, wykorzystaliśmy moment przeprowadzania pomeczowych rozmów na żywo w „Canal+”, tak aby po pierwsze złorzeczyć PZPN, a po drugie, by usłyszał nas „ubóstwiany” przez nas minister sportu Sławomir Nitras. „Nitras cw**, allez, allez, allez” – krzyczeliśmy tak głośno, że przekaz na pewno dotarł do wielu telewizyjnych odbiorców.
Autobusy odwiozły nas na stację, skąd punktualnie kilkanaście minut po północy ruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy. W stolicy zameldowaliśmy się z małym poślizgiem około wpół do trzeciej w nocy.
Przed nami krótka przerwa w ligowych zmaganiach, spowodowana występami naszych reprezentacyjnych asów w Lidze Narodów UEFA. Po niej udamy się w kolejny piątek (18 października) na Pomorze, gdzie późnym wieczorem „Wojskowym” przyjdzie się zmierzyć z beniaminkiem Ekstraklasy – wracającą po rocznej absencji w najwyższej klasie rozgrywkowej Lechią Gdańsk.
P.S. Flagi, które wywiesiliśmy w sektorze gości: „Wielkie Księstwo Warszawskie”, „Legia Warszawa” z herbem w centralnej części na czarnym tle, „Legia UZL”, „Tradycja pokoleń”, „Tylko Legia – Wyszków – ukochana Legia”, „Biała Podlaska”, „Zambrów” oraz "(L) w wieńcu laurowym".
P.P.S. Na płocie wywiesiliśmy także transparenty: „Michał – czekamy!” oraz „Solek, wracaj do zdrowia!”.
Frekwencja: 20 039
Goście: 1022
Flag gości: 8
przeczytaj więcej o: Legia Warszawa kibice wyjazd doping Jagiellonia Białystok relacja z wyjazdu relacja z trybun