Relacja z trybun: Dolnośląska frustracja zamiast radości
Ostatnie tygodnie w wykonaniu „Wojskowych” nie napawają optymizmem. Wyniki osiągane przez zespół trenera Edwarda Iordănescu pozostawiają bardzo wiele do życzenia. Legia pogrążyła się w jakimś trudnym do wytłumaczenia marazmie sportowym, z którego nie potrafi wyjść. Z tego względu wszyscy żywiliśmy nadzieję na przełamanie w spotkaniu przeciwko lubińskiemu Zagłębiu, tym bardziej że spośród wszystkich ostatnich pięciu spotkań rozgrywanych na wyjeździe legioniści wychodzili zwycięsko z każdego z nich.
Statystyka pozostawała po stronie drużyny z Warszawy, lecz jako że to nie liczby grają, tylko piłkarze, mieliśmy się przekonać już w niedzielny wieczór; niestety, niekoniecznie korzystnie.
Na wyjazd do jedynego w tym momencie dolnośląskiego reprezentanta Ekstraklasy wybraliśmy się 660-osobową grupą. Wydawało się, że czasu mieliśmy naprawdę sporo, zwłaszcza że ze stolicy wyruszyliśmy kawalkadą samochodowo-autokarową 7,5 godziny przed meczem. Podróż przebiegała dość sprawnie i dlatego trudno tak naprawdę stwierdzić, co spowodowało, że na przystadionowy parking dotarliśmy mniej więcej pół godziny przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Oczywiste jednak stało się, że cała nasza grupa nie zdąży wejść na obiekt „Miedziowych” o czasie i to mimo dość sprawnego wpuszczania kibiców przez kołowrotki. Z tego względu – jako że chcieliśmy, aby wszyscy zajęli miejsca w sektorze gości – nasz doping rozpoczęliśmy dopiero w dwunastej minucie meczu. Tego wieczora naszymi wokalnymi poczynaniami dyrygował Kamil, który zachęcał nas do możliwie jak najbardziej wytężonej pracy głosowej przez całą pozostałą część spotkania.
Doping rozpoczęliśmy od głośnego „Jesteśmy zawsze tam...”, po czym wykonaliśmy hymn naszego klubu. Rozkręcaliśmy się powoli, acz systematycznie. Dobrze wychodziło nam śpiewanie hitu z Wiednia, a także „Legiaaaaa, Legia Warszawa!”. Jednocześnie zachęcaliśmy piłkarzy do tego, aby ci zostawili na boisku siódme poty i jechali wiadomo z kim. Najwyraźniej nie spodobało się to miejscowym, którzy próbowali nas zaczepiać. W odpowiedzi na te marne prowokacje usłyszeli od nas jedynie adekwatny w tej sytuacji okrzyk, czyli „Przyszliście chamy dlatego, że my tu gramy!”.

Z przykrością trzeba stwierdzić, że na boisku działo się niewiele w wykonaniu „Wojskowych”. Niemoc, która niestety stała się niejako znakiem firmowym naszych grajków, ponownie dała o sobie znać. Z akcji wypracowywanych przez legionistów naprawdę nie wynikało zbyt wiele, a czujni przeciwnicy efektywnie odbierali piłkę naszym zawodnikom. Nic dziwnego, że taktyka lubinian przyniosła efekt w postaci bramki – wprawdzie dość nietypowej, ale pozwalającej gospodarzom na objęcie prowadzenia. Marcel Reguła, któremu pierwotnie zaliczono to trafienie, tak bardzo ucieszył się ze strzelonego gola, że momentalnie trafił na nasz świecznik i mógł usłyszeć z naszego sektora, że... otrzymał nowe imię.
Mimo niekorzystnego rezultatu nie chcieliśmy, aby nasi piłkarze podłamali się i dlatego robiliśmy, co mogliśmy, aby wesprzeć i jednocześnie zmotywować ich w tym trudnym momencie. Z tego względu głośno krzyczeliśmy w kierunku murawy „Jazda z kur****!”. Ponadto, aby jeszcze bardziej wzmocnić w nich wiarę, dołożyliśmy do pieca gromkim „Nie poddawaj się!”. Tę przyśpiewkę wykonywaliśmy przez ponad 10 minut, niemal do samego końca pierwszej połowy meczu. Stanowiła ona zdecydowanie najjaśniejszy punkt naszego repertuaru.
Niestety, w tzw. międzyczasie „Miedziowi” podwyższyli prowadzenie. Kamil Piątkowski próbował ratować sytuację w polu karnym i zatrzymał ręką zmierzającą do bramki naszego golkipera futbolówkę. Początkowo wydawało się, że sytuacja ujdzie naszemu obrońcy na sucho, jako że sędzia odgwizdał pozycję spaloną, jednak po konsultacji z wozem VAR arbiter sięgnął do kieszeni po czerwony kartonik i wyrzucił naszego zawodnika z boiska. Do wykonania „jedenastki” podszedł Leonardo Rocha i pewnie pokonał Kacpra Tobiasza. Legia zaś od tego momentu musiała grać w osłabieniu i to jeszcze z bagażem dwóch straconych bramek. Jako że powoli zaczęliśmy mieć dość tej tragifarsy, schodzący do szatni grajkowie usłyszeli od nas przenikliwe „Legia grać, kur** mać!”.
W przerwie w wielu z nas zastanawiało się, jak długo jeszcze przyjdzie nam oglądać tak kiepsko grającą Legię – zespół, który przecież w letnim okienku transferowym został poważnie wzmocniony naprawdę konkretnymi (przynajmniej teoretycznie) zawodnikami. Coraz większą frustrację kierowaliśmy także do szkoleniowca „Wojskowych”. Rumun, który miał wnieść powiew świeżości do drużyny i wprowadzić Legię na właściwe tory, wydawał się coraz bardziej ponurym żartem – osobą, która nie ma bladego pojęcia o tym, jak uruchomić odpowiednio tę legijną lokomotywę.
Nie należy zatem dziwić się, że przed drugą odsłoną pojedynku nasi piłkarze zostali przez nas powitani w taki sam sposób, w jaki pożegnaliśmy ich, gdy schodzili do szatni po pierwszych 45 minutach rywalizacji. Wydaje się, że wzięli sobie chyba trochę do serca nasze okrzyki, jako że zaczęli grać nieco lepiej – na tyle, że mimo osłabienia próbowali walczyć z Zagłębiem jak równy z równym. Przyniosło to (może nieco przypadkowy, ale jednak) efekt w postaci bramki kontaktowej. Po jednej z akcji legionistów obrońca gospodarzy na tyle niefortunnie interweniował w polu karnym, że skierował piłkę do własnej bramki, dzięki czemu Legia zmniejszyła rozmiar porażki, a nasze nadzieje na korzystny wynik ponownie odżyły. W tzw. międzyczasie pozdrowiliśmy naturalnie nasze zgody.
W 56. minucie spotkania „Miedziano-Biało-Zieloni”, którzy z przerwami starali się dopingować swój zespół, zaprezentowali oprawę. Składały się na nią transparent o treści „A światłość pirotechniki niechaj nam świeci” oraz trudna do oszacowania liczba stroboskopów. Choreografię poprzedzili wrzuceniem na murawę papierowych taśm. Całe widowisko wyglądało dość okazale i trwało około 10 minut, gdyż miejscowi niemalże co chwilę odpalali nową porcję pirotechniki. Trochę szkoda, że nie zdecydowali się na odpalenie wszystkich stroboskopów jednocześnie, jako że uzyskaliby wówczas jeszcze lepszy efekt wizualny. Jednocześnie cała sytuacja wymusiła przerwę w grze; co ciekawe – nie tyle ze względu na zadymienie obiektu, lecz na konieczność uprzątnięcia walających się papierów.

Fani gospodarzy zaczęli nas prowokować, krzycząc głośno „Arka Gdynia”, z którą mają zgodę. Stanowiło to impuls, na który czekaliśmy i chwilę później głośno zaintonowaliśmy „Co to jest za drużyna...”, „Arka Gdynia, k… świnia!” oraz „Dzisiaj Zagłębie dostanie ch… po gębie!”. „Miedziowi” próbowali nam się jeszcze w marny sposób odgryzać, ale olaliśmy ich zaczepki.
Cały czas wierzyliśmy w to, że z Lubina uda się wywieźć chociażby punkt i staraliśmy się przykładać do dopingu najlepiej jak potrafiliśmy. Bardzo dobrze wychodziło nam wykonywanie hitu z Wiednia. Sławiliśmy również „Żyletę”, a następnie przysiedliśmy i mocno uskutecznialiśmy przyśpiewkę „Gdybym jeszcze raz miał urodzić się...”.
Gdy upłynęła 90. minuta regulaminowego czasu pojedynku, sędziowie – ze względu na przerwy w grze – doliczyli jeszcze 11 minut – minut, które dawały nam jeszcze nadzieję. „Legia walcząca do końca”, „Legio, klubie Ty nasz!”, czy „Legia, Legia, Legia, Legia gooool!” to tylko niektóre z utworów, którymi jakkolwiek staraliśmy się pomóc naszym zawodnikom w doliczonym czasie gry.
Niestety, zamiast bramki wyrównującej naszym oczom ukazał się obraz nędzy i rozpaczy, w którym to Zagłębie podwyższyło prowadzenie na 3-1. W tym momencie praktycznie każdy z nas zdawał sobie sprawę, że to już koniec i że na uratowanie czegokolwiek w tym meczu było już po prostu za późno i to mimo że – niejako wbrew logice – próbowaliśmy jeszcze motywować naszych grajków do wytężonej pracy na boisku.
Gdy sędzia Patryk Gryckiewicz odgwizdał koniec spotkania, piłkarze nie byli zbyt skorzy, aby udać się przed zajmowany przez nasz sektor. Nasze jednoznaczne okrzyki zmusiły ich niejako do zmiany planów. Musieli cierpliwie wysłuchać naszego rozsierdzenia w postaci „Legia grać, k… mać!”, „Co wy robicie?! Wy naszą Legię hańbicie!” oraz przenikliwych gwizdów, którymi ich „pożegnaliśmy”.

Na szczęście nie musieliśmy przynajmniej długo czekać sfrustrowani na otwarcie bram stadionu, gdyż już po niespełna półgodzinie pozwolono nam udać się do zaparkowanych przez nas pojazdów. W raczej smutnych i ponurych nastrojach wspólnie udaliśmy się w drogę powrotną do Warszawy, w której zameldowaliśmy się około 2:30 w nocy.
To, co dzieje się z Legią, naprawdę woła o pomstę do nieba. Sytuacja „Wojskowych” (może nieco na wyrost, ale jednak) powoli zaczyna przypominać sezon, w którym broniliśmy się przed spadkiem. W perspektywie kolejnych spotkań z bardzo trudnymi rywalami, tzn. z Szachtarem Donieck na wyjeździe w ramach Ligi Konferencji oraz z „Kolejorzem” przy Łazienkowskiej, na ten moment raczej nie należy spodziewać się niczego dobrego i trzeba stwierdzić, że zdobycie jakichkolwiek punktów będzie zakrawało na sukces.
Niemniej gorąco zachęcamy i zapraszamy Was do nabywania wejściówek i dopingowania naszego zespołu w tych dwóch arcyważnych potyczkach. Jednocześnie nie zapominajmy o naszych mistrzowskich koszykarzach, którzy już w najbliższą sobotę o godzinie 20:00 w hali sportowej przy Obrońców Tobruku na Bemowie rozegrają kolejne spotkanie, w którym zmierzą się ze Stalą Ostrów Wielkopolski.
P.S. W zajmowanym przez nas sektorze wywiesiliśmy następujące flagi: „Szczecinek”, „Ochota”, „CWKS Legia” z herbem pośrodku, „Mocno Legia”, „Mokotów”, „Dolny Śląsk”, „Nienawidzimy wszystkich” oraz „Legia Warszawa” z herbem z koroną pośrodku.
Frekwencja: 13 106
Kibiców gości: 660
Flag gości: 8
Autor: Hugollek
Zagłębie Lubin 3-1 Legia Warszawa - Woytek / 61 zdjęć
