Jacek Łączyński - fot. LegiaLive!
REKLAMA

Łączyński: Sport bez kibiców nie istnieje (cz.II)

Hugollek - Wiadomość archiwalna

W Legii spędził ponad 20 lat. Najpierw jako zawodnik został najlepszym strzelcem ligi oraz jako pierwszy Polak zdobył jednym rzutem 3 punkty. Później prowadził drużyny młodzieżowe Legii, a przed 6 laty został trenerem pierwszej koszykarskiej drużyny naszego klubu. Jacek Łączyński, bo o nim mowa, cały czas interesuje się losami Legii i to nie tylko tej koszykarskiej. "Legia pozostała zresztą w moim sercu do tej pory" - mówi w rozmowie z LL! Łączyński. Dziś druga część wywiadu.

Pierwsza część wywiadu

Pozostańmy zatem przy temacie Pańskiej kariery trenerskiej. Prowadził Pan m.in. juniorów oraz kadetów Legii. Czy mógłby Pan przytoczyć poszczególne etapy tej pracy?
- Zacząłem pracować z sympatyczną grupą małych, dwunastoletnich chłopców. Odbywało się to przez pięć lat. W 1997 roku zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski kadetów w Jarosławiu, dwa lata później udało nam się zrewanżować i pokonaliśmy Unię Tarnów w Tarnowie i zostaliśmy juniorskimi mistrzami naszego kraju. Najistotniejszą kwestią stanowiło wtenczas dla mnie to, żeby kilku z tych chłopaków grało w seniorskiej koszykówce. Muszę otwarcie przyznać, iż nie byłem wówczas zadowolony z władz sekcji, które nie zagwarantowały im regularnych występów w seniorskim składzie Legii. Trzeba było podpisać z nimi dłuższe kontrakty. W momencie, gdy przyszedł kryzys, stanowiliby oni koszykarskie zaplecze, które może uratowałoby dla warszawskiego zespołu ligę. Skończyło się na tym, że chłopcy trafili na amerykańskie uczelnie, grali we Francji, w zespołach z niższych lig w naszym kraju czy w ogóle porzucili karierę sportową.

W 2004 roku został Pan pierwszym trenerem Legii. Warszawski zespół występował wtedy w pierwszej lidze. Czy według Pańskiej oceny, istniała szansa na wywalczenie czegoś więcej z drużyną, którą Pan prowadził?
- Udało nam się awansować do play-offów i to pomimo dużych kłopotów finansowych, które przekładały się na codzienną pracę. W pierwszej rundzie trafiliśmy na faworyta - drużynę ze Zgorzelca, która miała już zagwarantowane duże pieniądze w razie awansu do Ekstraklasy. Trudno się gra z takim przeciwnikiem. Niestety, przegraliśmy.

Wkrótce został Pan asystentem trenera Veselina Maticia w reprezentacji Polski. Jakie to było przeżycie i jakich doświadczeń nabył Pan podczas tej pracy?
- Jak Panu już mówiłem, trenowałem z małymi dziećmi, kadetami, juniorami. W tychże grupach byłem asystentem w reprezentacjach Polski. Prowadziłem Legię w pierwszej lidze, krótko asystowałem w kadrze seniorów, pracowałem jako asystent w Ekstraklasie. Tak jak zdążyłem już wspomnieć, brakuje mi pracy jako główny trener w zespole PLK, nie mówiąc o prowadzeniu reprezentacji Polski. Mam nadzieję, że doczekam i tej chwili…
Przy pierwszej reprezentacji trener Matić zaproponował mi, abym pomógł mu w jego pracy. Odbywało się to przez bardzo krótki okres czasu, ale stanowiło nowe doświadczenie i zupełnie inną pracę niż tę na co dzień w klubie. Wcześniej byłem asystentem Arkadiusza Konieckiego w zespole Old Spice Pruszków w rozgrywkach PLK. Stanowiło to moje najlepsze doświadczenie, gdyż po pracy z młodzieżą, pragnąłem spróbować swych sił z seniorami. Wyszło to naprawdę świetnie. Bardzo mile wspominam ten sezon, zarówno od strony sportowej, zebrania nowych doświadczeń, jak i współpracy z Arkiem i wszystkimi pracownikami klubu z Pruszkowa. Szkoda, że po roku wszystko się "rozpadło".

W ostatnim czasie trenował Pan sopocian. Czy nie trudno było prowadzić zespół, który przeważającą część spotkań przegrywał?
- Przez cztery lata pracowałem w Treflu Sopot (wcześniej Prokomie) oraz w OSSM PZKosz Sopot. Oczywiście, że atmosferę trudno zbudować meczami przegranymi, ale ci sami chłopcy w juniorach czy juniorach starszych jako Prokom Trefl Sopot wygrywali spotkania taką samą różnicą punktów, jaką w drugiej lidze OSSM przegrywał. Te porażki uczyły nas jednak więcej niż odnoszone zwycięstwa. Bardzo dobrze zatem, że zawodnicy, których szkoliłem, występowali na drugoligowych parkietach. Uważam, że taka gra wiele ich nauczyła, ponieważ doświadczenie zdobyte w tej klasie rozgrywkowej być może przełoży się w przyszłości na ich dalszy, indywidualny rozwój. Myślę, że w ciągu tych kilku lat otrzymali dużą dawkę wiedzy koszykarskiej. Teraz wszystko w ich głowach i nogach… Po drodze zdobyliśmy mistrzostwo Polski juniorów, ale jak już mówiłem, ważniejsze jest to, ilu z tych chłopaków będzie miało możliwość występowania w seniorach.
O samych OSSM-ach trzeba by porozmawiać oddzielnie. To trudny temat, ale wart dyskusji, co można zauważyć na różnych portalach internetowych. Szkoda tylko, że nie wypowiadają się tam sami zainteresowani tylko ci, którzy coś tam słyszeli na ten temat. Obecnie po czterech latach spędzonych w Sopocie, powracam do Warszawy.

A czy istnieje szansa, iż powróci Pan do Legii jako szkoleniowiec?
- Z Legią rozstałem się nieładnie. Nie mam tu na myśli samego klubu. Chodzi mi o część osób, które wówczas zarządzały sekcją koszykówki, a które zachowały się w stosunku do mnie brzydko. Do Legii broń Boże się nie zraziłem. W 2004 roku spotkało mnie duże wyróżnienie, spełniły się moje marzenia, ponieważ zostałem trenerem pierwszego zespołu Legii. Niestety, to pierwsze podejście nie przyniosło sukcesu. Może uda się go osiągnąć przy drugim... [śmiech]

A czy śledzi Pan na bieżąco wydarzenia z Bemowa?
- Tak, jak najbardziej. Codziennie zaglądam na LegiaLive!, aby wiedzieć, co się dzieje przy Obrońców Tobruku. Kilkukrotnie spotkałem się z zespołem Legii jako trener OSSM Sopot i muszę przyznać, że dziwnie się czułem, siedząc na ławce gości... Pragnę jednak podkreślić, że nie tylko sprawy sekcji koszykarskiej mnie interesują. Wszystkie pozostałe sekcje warszawskiego zespołu także są mi bliskie, choć nie ukrywam z rozżaleniem, iż szkoda, że tak niewiele ich pozostało.

Czy według Pana Legia ma szansę odzyskać dawny blask?
- Myślę, że w dzisiejszych czasach bardzo wiele zależy od dobrego planu, systemu szkolenia i oczywiście od środków finansowych. Należałoby zacząć od samego dołu. Aż dziw bierze, że w tak dużym mieście, jakim jest Warszawa, tak trudno o zbudowanie mocnych fundamentów koszykarskich. Nie wiem wprawdzie, jak wygląda sytuacja z zainteresowaniem młodzieży odnośnie trenowania, ale jedno jest pewne - dopóki Polacy nie zaczną odnosić sukcesów w systemie długofalowym, dopóty młodzi ludzie nie zaczną się bawić w sport na poważnie. Przecież wystarczył sukces Gortata i dzieci zaczęły garnąć się do koszykówki. Nasza młodzież zdobywa medale na Mistrzostwach Świata i trzeba to wykorzystać. Wiadomo bowiem, że sukces rodzi sukces. Najważniejsza jest jednak pierwsza reprezentacja.
Ja oczywiście życzę Legii jak najlepiej i chciałbym, aby występowała ona w Ekstraklasie, gdyż ten klub po prostu na to zasługuje - zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, jak wielcy koszykarze i jak wybitni trenerzy w nim grali i pracowali oraz jakie sukcesy odnosili w Polsce i na arenie międzynarodowej. Potrzeba tylko albo aż dobrej organizacji, systemu, naturalnie odpowiednich ludzi, ale i niestety również pieniędzy.

A jak oceniłby Pan aktywność fanów Legii?
- Jeśli weźmiemy pod uwagę doping, to Legia ma niepodważalnie najlepszych kibiców w Polsce. Stadion przy Łazienkowskiej odwiedzałem wielokrotnie i donośność dopingu zawsze wywierała na mnie ogromne wrażenie. Niejednokrotnie bywałem także tutaj na Bemowie i pamiętam, że zawsze panowała tu gorąca atmosfera. Dlatego zawsze będę podkreślał, że jeśli koszykarze potrzebują wsparcia szóstego zawodnika w postaci fanów, to bez wątpienia znajdą je przy Obrońców Tobruku. Sportowców można przyrównać do aktorów w teatrze, tzn. że musi istnieć widownia, która zechce ich oglądać, bo bez tego ani rusz.

Gdzie Pańskim zdaniem należy szukać przyczyny niskiej frekwencji widzów podczas meczów legijnych koszykarzy?
- Ostatnio czytałem, że istnieją problemy względem braku pozwolenia na oglądanie spotkań przez większą rzeszę fanów. Tu chyba należy szukać głównej przyczyny takiego stanu rzeczy. Widziałem bowiem kilka meczów, na których zgromadził się komplet widzów na trybunach. Legioniści bawili się i dopingowali bez koszulek, a zawodnicy przyjezdnej drużyny autentycznie odczuwali "przerażenie". Wiem, bo opowiadali mi o tym [śmiech]. Jeśli mam być szczery, to tak właśnie powinno być!
Tak jak już podkreślałem wcześniej, bez kibiców sport nie istnieje. Powinni o tym pamiętać przede wszystkim sportowcy, ponieważ często to dzięki nim osiągają tak fantastyczne rezultaty. Słysząc wrzawę, krzyki, zagrzewanie do walki, powinni znajdować w sobie dodatkowe siły, by w efekcie dojść do upragnionego zwycięstwa. Myślę oczywiście cały czas o kulturalnym dopingu.

Czego życzyłby Pan kibicom i klubowi?
- Zawsze będę życzył Legii jak najlepiej. W warszawskim klubie, który ma niesamowicie piękną historię, spędziłem najlepsze lata swojego sportowego życia. Tutaj poznałem wielu fantastycznych ludzi. Szkoda, że niektórzy z nich odeszli już z tego świata. Z żalem muszę przyznać, że w obecnych czasach dobrego, zawodowego sportu nie zrobi się bez pieniędzy. One wcale nie muszą być olbrzymie, bo niejednokrotnie przekonywaliśmy się, że zespół ze słabszym zapleczem finansowym potrafi ograć drużynę gwiazd, niemniej jednak z pewnością pomagają. W Legii trzeba zacząć wszystko od "fundamentów", a na to nie potrzeba aż tak wielkich nakładów.
Przyznam szczerze, że nie orientuję się, czy koszykarska Legia opiekuje się jakimiś szkołami, ale jeśli nie, to bardzo źle. Podkreślę raz jeszcze, że pracę należy rozpocząć od szkół, od małych dzieci, a potem odpowiedniej selekcji. Kiedyś w Belgradzie pokazano mi, jak odbywa się nabór do sekcji koszykówki. Klub patronuje 20-30 szkołom i aż trudno to sobie wyobrazić, ale w kolejce przed wejściem czekało około dwustu 10-12-latków, którzy chcieli, aby przyjąć ich do sekcji. Najpierw odbywano z nimi rozmowy, zadawano pytania związane z wiedzą ogólną. Tym, którzy przeszli rozmowę wstępną, kazano pobiegać, poskakać itp. I znów - tych, którzy nie dawali rady fizycznie, eliminowano. Ci, którzy przetrwali, mieli za zadanie wykonywać różnego rodzaju ćwiczenia czy manewry z piłką. W ten sposób z grona dwustu ubiegających się o przyjęcie, pozostało około czterdziestu. To była wspaniała selekcja wstępna. Podobne selekcje przeprowadza się na Litwie, ale tam koszykówka to jak religia. Uważam, że powinniśmy czerpać pozytywne wzorce z nie tak bardzo odległych od Polski krajów. Dlaczego tego nie robimy? Nie wiem. Może Legia spróbuje? Życzę jej tego, a obecnie nawet próbuję w tym pomóc.

Mojemu synowi, gdy miał dziesięć lat, stworzyłem prywatną szkółkę koszykarską i uczyłem podstaw gry w koszykówkę. Małych dzieci łatwiej nauczyć pewnych rzeczy, łatwiej "łapią" odpowiednie nawyki. Jeżeli do tego mają jeszcze trochę talentu, to nasze szanse na wyszkolenie dobrego gracza będą większe. W tak dużym mieście jak Warszawa, chyba jesteśmy w stanie znaleźć wielu chętnych dzieciaków, które chciałyby szkolić się i grać w Legii. A kibicom życzę wielu emocji na meczach, zaś za parę lat dopingowania swojemu zespołowi w walce o medale mistrzostw Polski.

Wspomniał Pan o swoim synu Kamilu. Czy nie chciałby Pan, aby grał w Legii?
- Kamil spał z sześcioma piłkami w łóżku. Widać, że miał smykałkę do sportu. Po części może to zasługa genów [śmiech]. Jak mówiłem, dwa lata ćwiczyłem z nim technikę indywidualną, aby miał solidne podstawy. Gdyby wówczas w Legii istniała sekcja młodzieżowa, to z pewnością trenowałby w niej. Jako że nie było, poszedł do Polonii. Tam funkcjonowała bowiem sekcja w jego roczniku z bardzo dobrymi trenerami, którym mogłem go powierzyć, już ukształtowanego technicznie. Na pewno moim marzeniem byłoby zdobycie przez Kamila z zespołem Legii mistrzostwa Polski w koszykówce, ale czy jest to możliwe? Czas pokaże. Szkoda kontuzji, które mu się przydarzają, ale miejmy nadzieję, że to minie. A gdzie będzie grał w przyszłości, sam zadecyduje…

W takim razie pytanie na koniec: jaką osobą jest Jacek Łączyński?
- Trudno mówić o sobie, ale mnie jest dobrze w swojej "skórze". Na pewno mam poczucie humoru, a to liczy się przez całe życie. Mówią, że mam trudny charakter, bo mówię szczerze i otwarcie to, co myślę. Tacy ludzie często są "niewygodni", ale mnie z tym dobrze…
Jacek Łączyński to ojciec wspaniałych, dorosłych już dzieci - syna, który gdy tylko zaczną omijać go kontuzje, potwierdzi, że jest utalentowanym graczem, który ma szansę być wyróżniającym się zawodnikiem PLK czy reprezentacji oraz córki Paulinki, która świetnie sobie radzi w dorosłym życiu.
Jestem człowiekiem sportu. Nie wyobrażam sobie dnia bez niego. Bardzo interesuję się wynikami, oglądam dużo relacji sportowych. Myślę, że każdy, kto spędził tyle lat w sporcie, co ja, przyznałby, że sport wychowuje, kształci, pozwala poznać ludzi, a także zwiedzić piękne miejsca (choć niekiedy stanowią one wyłącznie hale, hotele czy lotniska). Sport to wspaniała przygoda. Wszystkim będę go polecał i doradzał, aby się w niego angażować, a zwłaszcza w obecnych czasach, kiedy na młodzież czyhają liczne pokusy. Sport niejednokrotnie może ją odpowiednio zainspirować, a także nauczyć życia, choćby przez tak prozaiczne kwestie jak: punktualność, dokładność czy umiejętności: słuchania, rozumienia i rozmowy.
Mnie również sport ukształtował jako człowieka. Teraz jestem trenerem - wykonuję bardzo piękny zawód, ale również bardzo odpowiedzialny. Wydaje mi się, że niejednokrotnie odgrywam dużą rolę wychowawczą. Rodzice młodych zawodników czasami dzwonią do mnie, ponieważ twierdzą, że jestem w pewnych sprawach dla ich dzieci większym autorytetem niż oni sami. Cieszę się, gdy uda mi się im odpowiednio przetłumaczyć, że powinni postąpić tak a nie inaczej.
Oprócz tego jako osoba sportu nigdy łatwo nie poddaję się, nie lubię przegrywać. Nawet gdy grywałem z dziećmi w jakąś grę, nie podkładałem się, nie pozwalałem im w łatwy sposób wygrać. Mogły płakać, mogły się złościć, ale zwyciężyć musiały w uczciwej walce i swoimi umiejętnościami. W moim przekonaniu to pozwoliło im nauczyć się niepoddawania się w trudnych sytuacjach życiowych. Mam 47 lat - jak na trenera to jeszcze wiek, w którym wiele można osiągnąć. Zależy to od otrzymania odpowiedniej propozycji, szczęścia, itp.

Na koniec chciałbym raz jeszcze podkreślić, że jestem i zawsze będę kibicem Legii. To podobno nazywa się "przywiązaniem klubowym"… Namawiam nie tylko do uprawiania koszykówki - wspaniałej dyscypliny sportu, lecz także do grania w Legii Warszawa, bo to wielki klub.

Dziękuję za rozmowę.
- Dziękuję bardzo.

Rozmawiał Sebastian Tasakowski


przeczytaj więcej o:
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.