REKLAMA

Kątem oka - puchar (jest nasz!)

Qbas - Wiadomość archiwalna

Nie ma sensu opisywać minionego tygodnia, skoro został on w całości zdeterminowany przez jedno wydarzenie - emocjonujący, dramatyczny i, co najważniejsze, zwycięski finał Pucharu Polski w Bydgoszczy. Rzadko coś wygrywamy, więc nawet średnio prestiżowa zdobycz po beznadziejnym sezonie musi cieszyć.



Tym bardziej, że odprawiliśmy z kwitkiem Lecha Poznań. A prawda jest taka, że poza naszymi sukcesami nic tak nie cieszy, jak nieszczęście "Kolejorza" ;-). Niestety, naszą radość przyćmiły pomeczowe wydarzenia i ich niespodziewane konsekwencje.

Prolog. Pomysł z organizacją meczu w stolicy kujawsko-pomorskiego przypadł chyba nam wszystkim do gustu, zwłaszcza, że termin był również sprzyjający - koniec długiego weekendu. Od początku nieuniknionym był najazd kibiców z Warszawy i Poznania. I od początku też wiadomo było, że tego kalibru spotkanie nie powinno się odbywać na lekkoatletycznym obiekcie w Bydgoszczy. Wiedzieli to wszyscy, oprócz organizatora. Ale cóż, nie jest tajemnicą, że tłuściochy z PZPN rozsądkiem nie mogą się pochwalić. Co najwyżej brzuchami.

Przed... Przed finałem nie mieliśmy właściwie żadnych powodów do optymizmu. Jedyną naszą zaletą była równorzędna słabość Lecha. Obawy o wynik były więc jak najbardziej uzasadnione. Zresztą podobnie myślano w poznańskim obozie. Jedynie trenerzy zachowywali się jak z choinki zerwani. Na przedmeczowych konferencjach coś tam smęcili o ogromnym zaangażowaniu, wysokiej formie, optymalnym przygotowaniu i innych takich. Mimo tych zapowiedzi, niektórzy nie uwierzyli i aktywne świętowanie w
Bydgoszczy i okolicach rozpoczęli dzień wcześniej, by w razie porażki nie być do tyłu. W końcu przezorny zawsze ubezpieczony. Piłkarze zaś poudawali nieco, że trenują na Zawiszy (trening zamknięty), a potem relaksowali się w pięknym hotelu "Słoneczny młyn", rozważając czy będzie zadyma, czy też jednak nie.

W trakcie. Tymczasem okazało się, że o ile bój o mistrzostwo Polski przypomina wyścig ślimaków, to spotkanie finałowe o puchar kraju miało w sobie tyle emocji, co partyjka brydża w klubie dla leworęcznych, a poziomem sportowym nie odbiegało od derbów Kawęczyna. W I połowie gracze obu klubów wyglądali, jakby mieli ochotę popykać w warcaby. Po przerwie wyglądało to trochę lepiej, a do tego nastąpił prawdziwy CUD. W najważniejszym meczu sezonu do siatki trafił ten, który nie umie grać w piłkę. Trzeba przyznać, że co jak co, ale wyczucie czasu Manu ma niesamowite. Jego pierwsza bramka w Legii otworzyła nam furtkę do Pucharu. Oczywiście gol z niczego. Podobnie jak Gol jest do niczego. No, ale nie ma co wybrzydzać. Mimo że w końcówce dogrywki i podczas rzutów karnych wielu z nas osiągało stany zawałowe, to warto było. Emocje wynagrodziły boiskową nędzę. Wygraliśmy ten puchar!

Po... Nigdy nie zrozumiem, co fajnego jest w rozpieprzaniu stadionu, atakowaniu ochrony czy w rzucaniu w nią petardami, tak samo jak nie zrozumiem, jak można tak fatalnie zorganizować imprezę masową – mecz piłki nożnej, a potem wypierać się odpowiedzialności, co próbują czynić świńskie ryje z PZPN. Jedni debile są warci drugich.

Epilog. Wszystkich jednak przebił premier Donald Tusk. Wpaść na coś takiego to wielki wyczyn. Epokowy. A wydawało się, że tylko jeden równie wybitny umysł mógł tak za jednym zamachem rozwiązać polskie problemy z chuligaństwem na stadionach. Ten umysł to Krzysztof Kononowicz pędzący do przodu pod hasłem "Nie będzie niczego!". Jak równać to do najlepszych. Brawo panie premierze! Serdeczne gratulacje!

Zdjęcie tygodnia:



"Opasłe mordy, krzywe ryje...", że tak zacytuję Pawła Kukiza - fot. Mishka

przeczytaj więcej o:
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.