fot. Piotr Kucza/FotoPyK
REKLAMA

Kibicowska relacja z wyjazdu do Moskwy

Jasin - Wiadomość archiwalna

Losowanie. Chwila niejasności i już wszystko jasne. Po trzech latach los ponownie rzuca nas do stolicy Rosji. Tym razem i kibicowsko, i piłkarsko przeciwnik jest dużo bardziej wymagający. W moim przypadku ze względu na czas wchodził w grę tylko wariant lotniczy - więc decyzja szybka - bilet kupiony w pięć minut, wizę można ogarnąć później.

We wtorkowy wieczór odlot z Okęcia. Już w samolocie parę znajomych mordek - Ci byli w Turcji, tamci 3 lata temu w Moskwie. Szybko do centrum, do metra i zjazd na nocleg.

Następny dzień upłynął na łażeniu po centrum rosyjskiej stolicy. Na placu Czerwonym spotykamy dwie osoby z ekipy, która przyjechała busem - od razu robi się raźniej, czas zaczyna płynąć szybciej wraz z liczbą wypitych browarków i wymiany spostrzeżeń odnośnie czwartkowego meczu. Wczesnym popołudniem w dzień meczu budzi mnie telefon z informacją, która powoduje natychmiastowe wytrzeźwienie - grubo ponad sto osób wisi przez całą noc na granicy rosyjskiej i wygląda na to, że na mecz nie dotrą. Pół godziny później wszystko jest jasne - w sektorze gości będzie nas bardzo mało. Zbiórka o 17:00 przy pl. Czerwonych. W tzw. międzyczasie o 15:30 dostajemy wiadomość z klubu - bilety do odbioru między 15-tą (to nie błąd) a 17-tą w hotelu, gdzie mieszkają piłkarze. Dobrze, że akurat byliśmy w centrum, to bilety udało się odebrać. Na zbiórkę docieramy trochę spóźnieni, podejmowane są próby wyprowadzenia w pole OMON-u, który postawił sobie za cel dokładnie przejrzeć polskie paszporty.

W końcu idziemy do metra, stacje są obstawione, więc od razu dostajemy balast kilku mundurowych. W takim niemiłym towarzystwie jedziemy na stację "Sportivnaya", przy której jest położony stadion Łużniki. Jadąc schodami ruchomymi do góry zaznaczamy swoją obecność - "jesteśmy zawsze tam!", na co jadący sąsiednimi schodami kibice Spartaka zaczynają gwizdać i rzucać w nas monetami. Przy wyjściu z metra następuje atak Spartaka. Ustawieni na wprost wejścia rzucają się jak dzicy (tak właśnie to wyglądało) w naszym kierunku. Do starcia nie dochodzi, bo odbijają się od naszej "eskorty". Trzeba jednak przyznać, że przy ich większej determinacji (przebicie przez milicję) i przy takiej przygniatającej przewadze ilościowej (przynajmniej kilkaset osób) mogło być nieciekawie. W ciągu paru sekund podjeżdżają OMON, SPECNAZ i inne służby - w każdym razie już wiadomo, że poza nienawistnymi okrzykami i obrzucaniem naszej grupy butelkami, monetami, kubkami itp. do niczego konkretnego już nie dojdzie.

Idziemy na nasz sektor, wejście sprawne, bez żadnych problemów. Na sektorze łącznie meldujemy się w niecałą stówkę. Mimo tak skromnej liczby, od samego początku lecimy z dopingiem. Na początku nieco niemrawo, tym bardziej, że gol dla Spartaka już na początku meczu powoduje lekką załamkę. Tyle przeciwności i od razu na wejściu gol... Parę minut później karny i przez kilkadziesiąt sekund wydaje się, że jest już po wszystkim. Ale to tylko kilkadziesiąt sekund - bramka Kucharczyka ponownie daje nadzieję. Od tego momentu nasz doping jest coraz lepszy, w niektórych momentach nawet udaje się przekrzyczeć spartakowski młyn.

Przepiękny gol, praktycznie "do szatni", autorstwa Maćka Rybusa, sprawia, że wszystko zaczyna się od nowa. Bilans wyrównany, a przerwie można się zastanawiać jak ułoży się druga połowa. W drugiej części spotkania cały czas dopingujemy nasz zespół i te wysiłki zostają nagrodzone w doliczonym czasie gry. Tej eksplozji radości, która nastąpiła na naszym sektorze, nie da się opisać słowami, to po prostu trzeba przeżyć.



Pierwsze rozkmniki - na kogo trafimy, gdzie nas los rzuci. Radość z sukcesu mąciła jedynie świadomość, że większości z nas nie dane było dojechać na mecz.

Fotoreportaż z meczu - 45 zdjęć Piotra Kuczy


przeczytaj więcej o:
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.