Dariusz Mioduski - fot. Mishka / Legionisci.com
REKLAMA

Felieton

Słowo na niedzielę: Podsumowanie

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Niecałe półtora roku. Tyle zajęło prezesowi Mioduskiemu doprowadzenie Legii na skraj przepaści. Stoi tam na chwiejna, ledwo trzymająca się na nogach po dwóch gongach, jakie dostała od mistrza... Luksemburga. Jeszcze nie spadła, jeszcze tli się nadzieja, że nie poleci w otchłań. By tego uniknąć, musiałaby jakoś oddać, zrewanżować się słabeuszowi, który ją tam spycha. To tylko sport, więc wszystko jest wciąż możliwe, ale haniebna porażka z Dudelange to doskonałe podsumowanie drogi, jaką przeszedł nasz klub pod wodzą obecnego prezesa.

Legia liczyła, że znajdzie oparcie w prezesie, że razem z nim, opromienionym sukcesami statecznym biznesmenem, wykorzysta odbicie z trampoliny, jaką była dla niej Liga Mistrzów. Mioduski okazał się jednak jej największym utrapieniem i to on doprowadził ją nad tę przepaść, pod głupimi hasłami o wszechmistrzostwie i o tym, że zawsze mocniej.

"Miodka" pchały ambicje. Chciał pokazać, że radzi sobie nie tylko w dyplomatycznym blablaniu w strukturach UEFA, że jako właściciel nie będzie jedynie paprotką, którą był wcześniej w triumwiracie z Leśnodorskim i Wandzlem. Chciał zmierzyć się z piłkarskim biznesem, złapać go za rogi i powieść Legię ku chwale. Bardzo ważne stało się dla niego mistrzostwo, bo oznaczało, że za jego panowania Legia zdobędzie trzeci tytuł z rzędu i zapisze się na kartach historii. Nie mógł tylko chyba zrozumieć, że rządzić nie można z doskoku, że wymaga to ciężkiej, codziennej pracy. Bycia w klubie i z ludźmi, a nie bywania. Owszem, jego prawa ręka, czyli Artur Adamowicz, podobno specjalista od PR, spędza przy Łazienkowskiej całe dnie, ale to nie wystarczy. Nie trzeba przecież tłumaczyć, że pańskie oko konia tuczy.

Do tego Mioduski na wstępie popełnił potężny błąd. Koniecznie chciał udowodnić, że wszystko będzie robił inaczej, w zamyśle - lepiej, niż Leśnodorski, a jednocześnie łaknął akceptacji kibiców. Chciał popularności, jaką cieszył się jego poprzednik, być taki spoko, luźny i hop. Szybko zaczęło trącić fałszem. Nie da się na dłuższą metę udawać fajniejszego niż się jest. Inna sprawa, że Legia wcale nie potrzebuje fajnego prezesa. Fani zaakceptują największego sztywniaka, który jednak będzie osiągał sukcesy. Gdyby tylko Mioduski powtórzył wyniki swojego poprzednika, zwłaszcza w pucharach, ustabilizował niepewną sytuację finansową, to zniknęłyby powody do krytyki. Proste jak konstrukcja cepa. Wszyscy przecież chcemy jednego - dobra Legii.

W klubie pod rządami Mioduskiego mocno postawiono na PR. Również ten czarny. Mniej albo bardziej dyskretnie sugerowano, że poprzednia ekipa doprowadziła klub niemal do załamania finansowego. Prezes sam wspominał, że kasa jest pusta, a potem wydawał spore pieniądze na transfery (głównie nietrafione). Dyskredytowano poprzednią ekipę, osoby zarządząjące klubem, a nawet te pracujące na niższych szczeblach, aż wreszcie za brak wyników sportowych głowami zapłacili trener i dyrektor sportowy (co ciekawe w klubie można usłyszeć, że prezes żałuje tamtej decyzji). Zaczęło się też szczucie kibiców na siebie, szczególnie na Twitterze. Próbowano podzielić środowisko. Nie jest tajemnicą, że z konta Mioduskiego wysyłane były wiadomości do różnych użytkowników, w których przedstawiał on swoje plany, zamierzenia, narzekał na rzucanie kłód pod nogi, przekazywał swoje sugestie. Szybko okazało się, że krytycy działań Mioduskiego, ci samodzielnie myślący kibice, to tak naprawdę wrogowie klubu. Doszło do tego, że członkowie zarządu obrażali się za pisanie prawdy. Tak było w przypadku donoszenia do prezesa przez niektórych piłkarzy na Magierę, gdzie autorom publikacji zagrożono wstąpieniem na drogę sądową, czy przy historii z podatkiem za stadion. Zaczęto budować twierdzę. Najważniejsza stała się szczelność. Ludzie w klubie stali się nieufni wobec siebie, zaczęto szukać "kretów" wynoszących informacje (w czym najgorliwsi byli oczywiście klubowi neofici). Niektórzy bardzo się zmienili, przestali być fajni i pomocni. Ekipa Mioduskiego nauczyła ich, że merytoryczna krytyka to atak na klub.

Mioduski dał się poznać również jako gaduła. Bardzo lubił opowiadać, często za dużo i niepotrzebnie, co potem niosło za sobą przykre konsekwencje. A to zapewniał, że rozpoczął rozmowy z trenerem Magierą w sprawie przedłużenia kontraktu, choć nigdy do tego nie doszło, a to obiecywał, że go nie zwolni, bo to "trener na lata", by chwilę potem się z nim pożegnać (takie postępowanie weszło zresztą prezesowi w nawyk również w przypadku kolejnych szkoleniowców). Zarzekał się, że Legia będzie stawiać na polską młodzież, by zimą ściągnąć na Łazienkowską... 9 obcokrajowców. Snuł wizje, jak to wspaniale będziemy rozwijać się pod światłym przywództwem zgodnego duetu Kepcija - Jozak, by kilka miesięcy później opowiadać, że właściwie to Chorwaci zostali zatrudnieni osobno i nie tworzyli zgranej pary. Na każdym kroku podkreślał, że jego Legia cechować się będzie długofalowością działań, by wymienić już trzech trenerów w niecały rok (za chwilę wymieni czwartego). Obiecywał, że wprowadzi Legię na europejskie salony, by w efekcie doprowadzić do momentu, w którym przegraliśmy u siebie z mistrzem Luksemburga. Miało być racjonalnie, minimalizowanie ryzyka, miał zostać znaleziony inwestor, a chociażby sponsor stadionu. Miało, miało, miał. Trzeba przyznać, że prezes i jego ekipa sprawnie nawijali makaron na uszy. Część osób łatwo to kupiła, bo chciała wierzyć w nowe, światłe jutro, w progres Legii, nawet gdy opakowanie w postaci wprowadzenia chorwackiego modelu klubu od początku pachniało ryzykowną amatorszczyzną. Niektórzy kibice też uwierzyli, że podnoszenie problemów, troska o klub to w istocie atak.

Po drodze jednak parę razy w prezesie coś pękło. Najpierw, gdy wewnętrzny głos kazał mu zwolnić Magierę. Potem jeszcze dwukrotnie, gdy wyrzucał Jozaka i Klafuricia. Przede wszystkim jednak Miodskiemu pękało serce. Nie trzymał emocji. Nie mógł patrzeć na grę zespołu, na to jak fatalnie radzi sobie w Europie i jak męczy się w kraju (pamiętacie, jak przy wyniku 0-3 w Poznaniu pożegnał się z władzami Lecha i wyszedł z loży, by po paru minutach zreflektować się i wrócić?), ale też zobaczył, jak trudne jest zbilansowanie funkcjonowania klubu pod względem finansowym. Nie pozyskał nowych źródeł, nie awansował dwa razy z rzędu do Ligi Mistrzów, raz do Ligi Europy, a bardzo prawdopodobne, że nie uda się to także tym razem. To oznaczałoby finansową katastrofę, nawet jeśli zaciągnięte zobowiązania prezes będzie spłacał z własnych środków (oczywiście w razie czego kiedyś będzie chciał je odzyskać, nie łudźmy się, to w końcu jego prywatne pieniądze) i konieczność pozbycia się kilku zawodników. Ciekawe przy tym, czy bez pomocy chorwackich magików Szymańskiego da się sprzedać za te 10-15 milionów euro, jak to zapowiadał prezes jesienią?

Trudno było też sympatyzować z samym Mioduskim, bo zawsze pozował na tego najmądrzejszego, wszechwiedzącego. On wymyślił przeniesienie do Warszawy Dinama Zagrzeb, choć ludzie, których ściągnął nie cieszyli się żadną renomą w Chorwacji, ba, byli, jak Jozak, raczej wyśmiewani. To on powierzył drużynę facetowi od piłki nożnej kobiet i pozwolił, by kręciły się przy niej typy powiązane z Mamiciem. Prezes wiedział lepiej. I nigdy nie poczuwał się do winy. Zawsze obarczał nią tych innych: poprzedników, krytyków, trenerów, słabych piłkarzy, za dobrych rywali.

Szczytem wszystkiego były jednak ostatnie wydarzenia. Zwolnienie Jozaka, przedłużenie umowy z Klafuriciem, brak alternatywy i koncepcji jaka ta Legia ma być. Fiasko negocjacji z kilkoma kandydatami, w tym z tym wyśnionym - Nawałką. Realizacja planu B, C, D, a nawet teraz P. Wszystko zaś pod okiem nieudolnego dyrektora technicznego, również wynalazku prezesa, Kepciji i poczciwego szwajcarskiego doradcy. Swoją drogą, czy dr Heusler tak źle doradza prezesowi, czy to on nie słucha i robi po swojemu, że w takim bagnie jesteśmy? Miał być FC Basel, a mamy FC Bajzel. Mówiąc jednak całkowicie serio: nie wyobrażam sobie, by Kepcjija miał pozostać na stanowisku. To on, poza Mioduskim, jest głównym winowajcą obecnej degrengolady sportowej i hucpy z trenerami. Musi odejść czym prędzej, co przy okazji będzie oznaczało definitywny koniec absurdalnego pomysłu na chorwacką Legię.

Na naszym portalu napisaliśmy już wiele tekstów ostrzegawczych. Zwracaliśmy uwagę na przeprowadzenie ryzykownej rewolucji personalnej, chaos, prowizoryczne działania, domagaliśmy się trenera, rozliczaliśmy prezesa po zwolnieniu Jozaka. Nikt z naszej redakcji nie wymaga, by nas słuchano. W końcu my nie musimy się znać na piłce. Nie musi nawet znać się na niej prezes. Ale jego doradcy już tak. Tymczasem w zarządzie takich nie ma, a dyrektor odpowiedzialny za pion sportowy okazał się być nieudacznikiem. Tak naprawdę z osób na dyrektorskim szczeblu zostaje Jacek Zieliński, ale on się nieszczególnie wpycha, zwłaszcza tam, gdzie go nie chcą. Za chwilę powitamy więc piątego trenera pod rządami Mioduskiego, padną słowa o nowym otwarciu, zaufaniu i długofalowym projekcie. Może nawet uda się jakimś cudem uratować awans do Ligi Europy? Postawimy na nową Legię, pewnie portugalską. Może z nowym dyrektorem sportowym? Nie zmieni to jednak faktu, że pan Dariusz całkowicie zmarnował dorobek poprzednika oraz koniunkturę jaką zastał. Fatalnymi decyzjami doprowadził też do degrengolady organizacyjnej, sportowej i przede wszystkim finansowej. Udowodnił w ten sposób, że nie nadaje się do roli, którą sam sobie wyznaczył i pod jego wodzą nic dobrego nas już nie czeka. Zaraz więc po znalezieniu trenera warto zająć się szukaniem nowego prezesa.

Autor: Jakub Majewski “Qbas”
Twitter: QbasLL
Kątem Oka na FB

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.