Grupa kibiców Legii zatrzymana na Podzamczu we wrześniu 2008 roku - fot. turi / Legionisci.com
REKLAMA

10 lat minęło

Sprawiedliwość za widelec

Hugollek, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Ponad dziesięć lat temu, 2 września 2008 roku, w Warszawie miała miejsce zakrojona na szeroką skalę akcja policji, polegająca na zatrzymaniu jak największej liczby fanów stołecznej Legii, którą później kibice nazwali akcją „Widelec”.

Feralnego dnia na stadionie przy Konwiktorskiej odbywał się mecz Pucharu Ekstraklasy pomiędzy Polonią a Legią. W związku z tym wydarzeniem kibice „Wojskowych” zorganizowali przemarsz sprzed hotelu „Metropol” przy rondzie Dmowskiego aż w okolice obiektu „Czarnych Koszul”. Liczyli na to, że w kasach lokalnego rywala uda im się nabyć wejściówki na to spotkanie. Ze względu na konflikt z ówczesnym właścicielem Legii (grupą ITI Mariusza Waltera) znakomita większość kibiców nie zdecydowała się nabyć biletów w kasach przy Łazienkowskiej. Ponadtysięczna grupa legionistów ubranych na biało była eskortowana przez funkcjonariuszy praktycznie od samego miejsca zbiórki aż do zbiegu ulic Bonifraterskiej i Konwiktorskiej. Niemal na każdym skrzyżowaniu do przemarszu dołączały kolejne osoby. W trakcie pochodu nie działo się nic niezwykłego – fani Legii maszerowali ulicami i skwerami miasta (początkowo w zwartej, a potem w mocno rozciągniętej grupie), wznosząc okrzyki i śpiewając legijne przyśpiewki.

W okolicach stadionu niewielka część grupy, która znajdowała się na samym przodzie przemarszu, zaczęła się zachowywać niespokojnie i rzucała racami w kierunku bram obiektu lokalnego rywala. Sytuacja ta trwała zaledwie kilka minut – na tyle krótko, że znakomita większość maszerujących, którzy znajdowali się w dalszej części pochodu, nie miała świadomości, co działo się w okolicach Konwiktorskiej.
Funkcjonariusze najpierw otoczyli kibiców (zarówno tych, którzy nie przejawiali agresywnych zachowań, jak i tych, którzy dopiero dochodzili do przystadionowego skrzyżowania; w grupie znalazły się też przypadkowe, postronne osoby), a później sprowadzili ich ulicą Sanguszki na skwer w rejonie dzisiejszego Multimedialnego Parku Fontann. Tam legionistów otoczono kordonem i poinformowano, że zostaną przewiezieni na komisariaty, gdzie nastąpi ich wylegitymowanie. Na miejscu byli w zdecydowanej większości zwykli kibice, którzy z dużą dozą prawdopodobieństwa znaleźli się w takiej sytuacji pierwszy raz w życiu i w najśmielszych snach nie mogli przypuszczać, że ten wieczór zapamiętają na bardzo długo.

- Początkowo "Widelec" wydawał się śmieszny, taki nierealny. Samo zatrzymanie, pacyfikacja z użyciem gazu, dziesiątki podstawionych radiowozów i wywózka po całym województwie. Czułem się jak na planie jakiegoś filmu sensacyjnego - wspomina Piotr (wówczas 23 lata).
W kilkuosobowych grupach kibiców „pakowano” do radiowozów i rozwożono na komendy. Jako że w pewnym momencie zaczęło brakować miejsc na warszawskich posterunkach (zatrzymano wszak ponad 700 osób), wielu kibiców zostało przewiezionych do innych mazowieckich miejscowości, oddalonych często o dziesiątki kilometrów od stolicy. Tu warto podkreślić, że w żadnym momencie legioniści nie zostali poinformowani o tym, że zgromadzenie, w którym uczestniczyli, było nielegalne.

Na miejscu okazywało się, że zamiast zwykłego wylegitymowania odbywały się przesłuchania, podczas których kibicom zarzucano konkretne paragrafy z kodeksu karnego. Zdecydowaną większość zatrzymanych posądzono o udział w zbiegowisku o charakterze chuligańskim. Część osób oskarżono o niszczenie mienia i agresję wobec policjantów. Nieletnich, po przyjeździe opiekunów, dość szybko zwalniano do domu, pełnoletnich zaś zatrzymywano. Wielu z nich było zastraszanych, bitych i poniżanych.

- Pamiętam doskonale brak możliwości skorzystania z toalety, chociaż to brzmi bardzo cywilizowanie, bardziej określiłbym to słowami mundurowych, by „lać w gacie”, a gdy któryś z pęcherzy kibiców nie wytrzymywał – otrzymywał solidną porcję pałowania (...). Wcześniej, gdy nas trzymali na Podzamczu, otrzymałem (...) porcję gazu prosto w twarz, która przeznaczona była do uspokojenia kilkusetosobowej grupy. Więcej chyba opowiadać nie trzeba. Tylko kibicowska solidarność pozwoliła mnie chyba „uratować”, choć zrozumie to tylko ten, kto choć raz dostał gazem od neandertalczyków. W efekcie końcowym zostałem tylko w butach i krótkich spodenkach, gdyż koszulka i szalik były w 100% pomarańczowe od gazu pieprzowego. Przy okazji chciałbym bardzo podziękować Dominikowi, który poświęcił swoją bluzę, oddając mi ją, bym nie został bez niczego na czas „kolejnych przygód” - wspomina Daniel, który wówczas miał 21 lat.

Kibicom grożono, że jeśli się nie przyznają, to informacje o zatrzymaniu zostaną rozesłane do szkół, uczelni i miejsc pracy, a sami w trybie pilnym zostaną przewiezieni do aresztu na Białołęce. Trudno zatem dziwić się, że część legionistów przyznała się do zarzucanych im czynów. Ci, którzy tego nie uczynili, byli z reguły zatrzymywani na tzw. „dołku” na 48 godzin, a następnie w małych grupach, do tego wspólnie skuci kajdankami, przewożeni do lokalnych prokuratur, gdzie „przyklepywano” im konkretne zarzuty.

- Na komisariacie wszyscy skuci w kajdankach. Następnego dnia odbyło się przesłuchanie i trzeba było podjąć decyzję, czy się przyznajemy do trzech zarzutów. Trzeba było się przyznać, bo w innym przypadku straszyli nas "sankami" 3 miesiące... - wspomina Kamil.

fot. Legionisci.com

- Pamiętam tę scenę jak dziś. Salka jak w szkole, kilka ławek, obok każdej kobieta spisująca zeznania i policjant. To połączenie nie było przypadkowe. Przy każdej złej odpowiedzi policjant walił pałą w stół, a koleżance nie drgnęła nawet powieka. Widać, że mieli w tym doświadczenie. Tak właśnie w praktyce wyglądało przyznawanie się do winy, której uległo sporo młodszych chłopaków. Wszystko to trwało jakieś kilkanaście godzin. Na szczęście z pomocą podjechała ekipa z SKLW, która dostarczyła nam prowiant. To była najsmaczniejsza kanapka z pasztetową, jaką w życiu jadłem. Wielkie dzięki za to! - dodaje Piotr.

- Ja z kolei nie chciałem przyznać się do wydumanych zarzutów – spędziłem kolejną noc, na kolejnym komisariacie, w iście wakacyjnym klimacie, betonowa prycza, brak światła, brak jedzenia i picia. (...) Po tych wydarzeniach przyszło mi czekać ponad 2 lata, by cokolwiek drgnęło w sprawie. Sprawy to była istna kpina i chyba trzeba było wyrobić godziny na sali rozpraw. Żaden z policjantów nic nie pamiętał, ale farsa trwała. Trwała tak kilka lat. W ramach rewanżu pozwałem dzięki wsparciu SKLW wymiar sprawiedliwości za opieszałość ich działań, otrzymując w ramach werdyktu sądu kilka tysięcy złotych rekompensaty, ostatecznie utwierdzając się w przekonaniu, że cała ta akcja to jedna wielka polityczna farsa - relacjonuje Daniel, obecnie dyrektor zarządzający w spółce z branży farmaceutycznej.

- Mną oczywiście również próbowano manipulować, postraszyć tonem, ale co mogli mi zrobić? Studiowałam, nie pracowałam, dzieci nie miałam, pies został pod opieką rodziców. Mówicie, że będę siedzieć 72h? Spoko, nie miałam innych planów, herbatę macie dobrą, posiedzę. Przesłuchującej mnie policjantce powtarzałam w kółko to samo zdanie: „Udałam się na mecz celem obejrzenia gry swojej drużyny. Miałam pieniądze na bilet. Niczego nie widziałam. Znajomych spotkałam na miejscu i z nimi mnie zatrzymaliście, więc nazwiska znacie”. Po chyba piątym powtórzeniu tej mantry zaproponowałam, że mogę podać nazwiska piłkarzy głównego składu i rezerw dla kilku czołowych klubów Ekstraklasy, wyniki ostatnich meczów, układ tabeli. Odpuścili. Koleżanka trafiła gorzej – przesłuchiwał ją kawał ch…a, który darł się na nią i szantażował, że jeśli nie złoży zeznań, to zatrzymają jej chłopaka za napaść na funkcjonariuszy. Po fakcie dopilnowałam, żeby złożyła skargę – co z tego, skoro nigdy nie ustalono nazwiska tego, kto ją przesłuchiwał? - relacjonuje Agnieszka.

W stan potencjalnego oskarżenia postawiono prawie 690 osób. Bardzo wielu legionistom „wlepiano” także, niejako „przy okazji”, zakazy stadionowe oraz utrudniano im codzienne życie, zmuszając ich do regularnego meldowania się na komisariatach (niejednokrotnie kilka razy w tygodniu) poprzez wydawanie decyzji o zastosowaniu wobec nich dozorów policyjnych.

- W ciągu tych 10 lat byłem dwa razy w sądzie - poprosiłem o wyłączenie mnie z rozpraw, na co sędzia wyraził zgodę. Na dziś nie dostaję żadnych listów z sądu. Nie wiem nawet, na jakim etapie jest ta sprawa. Ostatni list polecony był z informacją, że jeden z oskarżonych odzyskał kartę pamięci do aparatu. Jakiś absurd! - mówi Kamil.

- Na dołku zostałem pobity. Miałem zrobioną obdukcję, stwierdzono, że ślady powstały w wyniku uderzeń pałką. Złożyłem sprawę o pobicie do sądu i prokuratury. Sprawa była prowadzona przez prokuraturę w Płocku. I tu najciekawsze. Sprawa przeciwko nam – kibicom – ciągnie się od ponad 10 lat i jeszcze nie we wszystkich przypadkach została zakończona. Sprawa przeciwko policji natomiast została umorzona po bodajże 3 miesiącach z powodu braku wykrycia sprawców - opowiada nam Łukasz (rocznik 1984).

fot. Legionisci.com

Polityczna prowokacja?

Skąd wzięła się jednak nazwa akcji: „Widelec”? W miejscu, gdzie przetrzymywano kibiców, policjanci trafili na... zardzewiały widelec, który został zewidencjonowany w tej sprawie. Cała akcja śmierdziała na kilometr. W kuluarach mówiło się, że miała ona być swoistym testem dla policji przed turniejem piłkarskim „Euro 2012” (niespełna pół roku wcześniej ogłoszono bowiem, że Polskę i Ukrainę wybrano gospodarzami tego futbolowego wydarzenia). „Była to operacja na polityczne zamówienie. Policja wykonała ją na zlecenie władz, by zemścić się niejako na kibicach, którzy nie godzili się z polityką rządu PO-PSL, a w szczególności z samym premierem Donaldem Tuskiem” – mówił w rozmowie dla Polskiego Radia Łukasz Kister, ekspert do spraw bezpieczeństwa. „To była jedna z największych akcji tego typu (...) w Polsce. Dotyczyła zachowania kibiców, ale co należy podkreślić, w tym przypadku było ono w miarę pokojowe” – dodał nadkomisarz Dariusz Loranty, również w rozmowie z Polskim Radiem. Z kolei według Adama Rapackiego, który w 2008 roku piastował stanowisko podsekretarza stanu w MSWiA, sprawa nie miała znamion politycznego spisku: „Niedopuszczenie do konfliktów kibiców obu klubów było decyzją merytoryczną, a nie polityczną. Dalsze podejście, postawienie w stan oskarżenia ludzi bez posiadania silnych dowodów to już słabość”.

- To był intensywny okres. Udzielałam wywiadów dla prasy i telewizji, z ramienia SKLW byliśmy w kilka osób w sejmie, bo politycy zwęszyli swoją szansę, żeby dokopać przeciwnikom. Pomagałam prawnikowi podczas dyżurów, wysłuchując mnóstwa niewiarygodnych historii osób, które pobyt na komendzie miały zdecydowanie mniej "lajtowy" niż ja. Namawiałam znajomych do składania odwołań, skarg, pomagałam redagować pisma i pilnowałam, żeby dotrzymywali urzędowych terminów. Było we mnie dużo złości i niezgody. Stałam z kimś ramię w ramię, rozmawialiśmy, szliśmy razem, a później okazywało się, że dostawał zarzuty wyssane z palca. Pamiętam do dziś, jak jeden z przyjaciół powiedział mi: „Po co ja mam składać to odwołanie? Przecież za samą twarz dostanę wyrok. Łysy, dresy, właściciel BMW”. Uderzyło mnie wtedy, jak wiele ma racji, jak łatwo jest osądzić człowieka po pozorach... - opowiada Agnieszka.

Czy zielone światło do rozpoczęcia operacji mógł wydać ówczesny szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Grzegorz Schetyna? Jeśli weźmiemy pod uwagę konflikt kibiców z grupą ITI – ówczesnym właścicielem Legii i telewizji TVN, której przedstawiciele żyli w dobrych układach z rządem Platformy Obywatelskiej, to trudno wykluczyć taką teorię, choć dowodów brak. Sprawę żywo komentował także obecny wiceszef MSW Jarosław Zieliński: „Tam była sytuacja, że policja czekała aż wyrośnie grupa, którą otoczono, zepchnięto w jedno miejsce i aresztowano, procesy trwały latami. Wyjaśnialiśmy to na komisji sejmowej jeszcze jako opozycja, wiedzieliśmy, że jest inaczej niż mówi policja i MSW. Dzisiaj się okazuje, że to wszystko było działaniem politycznym. To się nigdy nie powinno zdarzyć w państwie demokratycznym”. Za tym, że akcję zaplanowano w najmniejszych szczegółach, przemawiają także słowa mecenasa Norberta Lenkiewicza, który na łamach „Niezależna.pl” tak komentował to zdarzenie: „Nie ma wątpliwości, że operację zaplanowano dużo wcześniej, bo na miejscu były oddziały prewencji z różnych stron Polski, nie tylko z Warszawy. Zarówno liczba funkcjonariuszy, jak i przede wszystkim pojazdów będących na miejscu, którymi wywożeni byli kibice, przygotowane były na tak olbrzymią liczbę zatrzymanych”. Schetyna, obecny szef Platformy Obywatelskiej, kategorycznie zaprzecza jednak, jakoby ministerstwo miało jakikolwiek udział w działaniach policji: „Była ona [akcja „Widelec” – przyp. LL!] realizowana siłami komendy stołecznej policji, nie wymagała zaangażowania kierownictwa resortu spraw wewnętrznych”.

Lata leciały…

Pół roku później, w lutym 2009 roku, by nakreślić społeczeństwu tragifarsę i paranoję sytuacji, w której znaleźli się kibice oraz by wyrazić sprzeciw wobec nieposzanowania praw obywatelskich przez ówczesnych rządzących, zorganizowano specjalny wiec w miejscu, gdzie dokonano zatrzymania fanów „Wojskowych”. Kibice przygotowali nawet specjalny, styropianowy pomnik w kształcie widelca z liczbą 741, symbolizującą liczbę zatrzymanych na komendach osób oraz czerwony transparent z napisem: „Walter + Schetyna = Prowokacja! Sprawiedliwość zwycięży!” Szerzej na ten temat pisaliśmy na naszych łamach.

fot. Legionisci.com

W tzw. międzyczasie prokuratura usilnie pracowała nad sformułowaniem odpowiedniego, podpartego niepodważalnymi dowodami, aktu oskarżenia przeciwko zatrzymanym legionistom. W związku z tak niewyobrażalną liczbą aresztowanych cały proceder trwał mniej więcej do 2011 roku (trzy lata). Wówczas, na przełomie czerwca i lipca, wielu fanów Legii otrzymało listy polecone z informacjami, iż do sądu przesłano stosowne akty oskarżenia. Każdemu kibicowi z ponad stusześćdziesięcioosobowej listy (a była to przecież tylko część oskarżonych) przesyłano kopie tego samego pisma, które liczyło – bagatela – prawie 120 stron. Treść oskarżenia brzmiała następująco (pisownia oryginalna): »W dniu 02 września 2008r. w Warszawie brał czynny udział w zbiegowisku kibiców klubu piłkarskiego „Legia Warszawa” przed odbywającym się w w/w dniu meczem piłkarskim na stadionie Polonii Warszawa przy ul. Konwiktorskiej wiedząc, iż uczestnicy przedmiotowego zbiegowiska wspólnymi siłami dopuszczają się gwałtownego zamachu na osoby w postaci interweniujących funkcjonariuszy Policji oraz na menie w postaci samochodów, przy czym czynu tego dopuścił się działając publicznie i bez powodu okazując przez to rażące lekceważenie porządku publicznego tj. o czyn z art. 254 § 1 kk w zw. z art. 57 a § 1 kk”.
W dokumentach znalazły się tak interesujące dane jak: wykształcenie, stan cywilny, aktualnie wykonywany zawód czy stan prawny zatrzymanej osoby.

Ponad pół roku później, w lutym 2012 roku, Sąd Rejonowy dla Warszawy – Śródmieścia (sąd pierwszej instancji) umorzył postępowanie wobec wspomnianej wyżej grupy kibiców „z uwagi na brak znamion czynu zabronionego”. Wielu legionistów odetchnęło z ulgą, a przynajmniej tak się wszystkim wydawało, że sprawie „Widelca” wreszcie ukręcono przysłowiowy łeb. Niestety, radość fanów „Wojskowych” okazała się przedwczesna i krótkotrwała. Prokuratura odwołała się bowiem od tej, niekorzystnej dla niej i jednocześnie kompromitującej ją, decyzji. W styczniu 2013 roku sąd II instancji (Karny–Odwoławczy) rozpatrzył jej zażalenie i postanowił przekazać sprawę „do merytorycznego rozpoznania Sądowi Rejonowemu dla Warszawy Śródmieścia”, argumentując swoją decyzję w następujący sposób (pisownia oryginalna): „Decyzja sądu I instancji jest (...) przedwczesna i (...) niezbędnym jawi się jej skierowanie na rozprawę, w trakcie której należy dokładnie zbadać udział poszczególnych oskarżonych w zbiegowisku i prawidłowo ustalić, czy brali oni udział w zbiegowisku a nade wszystko czy można uznać udział ten za czynny czy też pozostają wyłącznie osobami przypadkowymi”. Innymi słowy: zabawa zaczęła się na nowo.

- Moja sprawa ciągnęła się przez 8 lat! Bywały miesiące, że w sądzie musiałem się stawiać dwa razy w tygodniu! Zabrali mi telefon służbowy, który oddali dopiero po roku i to dopiero, gdy mój pracodawca postraszył ich kancelarią prawną. Miałem farta, że mój ówczesny szef był w tych sprawach wyrozumiały. Sam proces to była farsa. W mojej sprawie, a raczej osób na literkę "B", bo sądzono nas po 20 osób hurtem, dowodami przeciw nam był głównie miejski monitoring. 12 płyt CD, które po kolei oglądaliśmy razem z sędzią. Pomijam fakt, że sprawa była zaczynana kilkukrotnie, bo prokuratura na początku nie przygotowała nic. Myślała, ze dostaniemy wyroki za samo pojawienie się w sądzie... I wtedy przeżyłem coś, w co nie uwierzyłby nikt, kto tego nie widział! Na pierwszej płycie przeciwko mojej osobie pokazany był... protest górników z Warszawy. Palące się opony, masa ludzi, czarny dym... Na drugiej koncert metalowy z okolic Agrykoli i obijający się o siebie tłum... Ludzie na sali nie wytrzymali. Zaczęły się gwizdy, buczenie, sam Sędzia był w szoku, bo z takim materiałem dowodowym miał do czynienia zapewne pierwszy raz. Wszystko śmiesznie, ale prokuratura uparcie twierdziła, że to my i koniec. W dniu ogłoszenia ostatecznego wyroku nie wiedziałem, czego się spodziewać. Słyszałem, że niektórych chłopaków jednak skazywano. Ale pierwsze zdanie Sędziego rozwiało moje wątpliwości. "Panowie Oskarżeni, proszę wstać. Na wstępnie powiem, że ta sprawa w ogóle nie powinna się odbyć...". Dalej było już tylko długie uzasadnienie, podczas którego Pan Prokurator sprawdzał, czy ma dobrze zawiązane buty - opowiada Piotr.


Kilka miesięcy później, pod koniec maja, sąd postanowił przekazać sprawę prokuraturze „w celu uzupełnienia istotnych braków postępowania przygotowawczego”. Gołym okiem widać było zatem, że akt oskarżenia stanowił farsę i że prokuratorzy nie mieli wystarczających dowodów, które obciążałyby zatrzymanych prawie pięć lat wcześniej kibiców. Prokuratura odwołała się od tej decyzji, jednak w listopadzie sąd podtrzymał swoją decyzję o konieczności uzupełnienia istotnych braków w postępowaniu. Sąd miał uwagi do pracy prokuratury: „Nie jest (...) rolą Sądu zapoznawanie się z niezwykle obszernym materiałem dowodowym (...), by wyselekcjonować z niego istotne dowody, mające znaczenie dla rozstrzygnięcia, zwłaszcza, że prowadzący postępowanie przygotowawcze może uczynić to z łatwością”. Akta liczyły już wówczas bowiem ponad 130 tomów i przeglądanie całego materiału dowodowego całkowicie sparaliżowałoby pracę wymiaru sprawiedliwości. Co więcej, z jakim absurdem prawnym mieliśmy do czynienia, najlepiej świadczy fakt, że do sprawy dołączono nagrania, które nie miały z nią nic wspólnego, np. z interwencji z udziałem protestujących związkowców. Prócz tego sąd zarzucał prokuraturze, że ta nie dokonała adekwatnego pogrupowania kibiców, tak by w akcie oskarżenia znalazły się nie przypadkowo wybrane, lecz powiązane z sobą osoby oraz nakazał jej przedstawicielom zrobić wydruki odpowiednich stopklatek z nagrań, ujawniające faktyczne zachowanie zatrzymanych legionistów.

Prokuratura ustosunkowała się do zaleceń sądu w zasadzie jedynie w taki sposób, że podzieliła kibiców na... grupy 20-osobowe w kolejności alfabetycznej. Takim też grupom wysyłała na przełomie 2013 i 2014 roku właściwe akty oskarżenia. W większości przypadków procesy rozpoczynały się mniej więcej latem, ale wyrażenie „rozpoczynały się” brzmi nieco na wyrost. Wielokrotnie bowiem, w związku z niestawianiem się konkretnych osób z danej grupy oskarżonych, rozprawy, które odbywały się średnio co półtora miesiąca, odraczano na kolejne terminy. Jeśli ktoś liczył na to, że sprawa się przedawni, musiał przełknąć gorzką pigułkę prawdy, bowiem łączny okres czasu na przedawnienie "Widelca", o ile naturalnie wcześniej nie zapadłby konkretny wyrok, to 15 lat od zdarzenia, czyli rok 2023.
Gdyby nie decyzje niektórych sędziów o kontynuowaniu procesów bez obecności wspomnianych osób, prawdopodobnie do tej pory legioniści musieliby borykać się z tą kuriozalną sprawą. Ta zresztą i tak na tyle skutecznie sparaliżowała pracę sądów, że nie mogły one orzekać w „tradycyjnych” procesach. Zaczęło bowiem brakować... sędziów. Z tego względu, by odciążyć warszawskie placówki, część spraw zostało przekierowanych do innych miejscowości, m.in. Sochaczewa czy Pabianic. Fani Legii w przeważającej mierze bronili się sami, mniejszość wynajęła adwokatów. Co ciekawe, w salach sądowych wielokrotnie okazywało się, że interweniujący wówczas funkcjonariusze, którzy stanowili głównych świadków zdarzenia, albo już nie pracują w zawodzie i nic nie pamiętają, co po tylu latach raczej nie może dziwić, albo powtarzali wyuczone regułki, które nijak miały się do rzeczywistości i których wiarygodność stosunkowo szybko była obalana (nawet przez samych oskarżonych).

Jak już wspomnieliśmy, procesy składały się z wielu pomniejszych rozpraw. Gdy sędziowie procedowali szybko, wyrok zapadał po mniej więcej 8-10 posiedzeniach i był uniewinniający. Ci jednak, którzy nie mieli tyle szczęścia, musieli zjawiać się w salach sądowych co najmniej kilkunastokrotnie. Co więcej, niektóre sprawy nadal trwają! Jak do tej pory magiczny zwrot „uniewinniam od stawianych zarzutów” usłyszało od sędziów ponad 510 oskarżonych spośród ponad 550, co stanowi 93% wszystkich podsądnych i jednoznacznie wskazuje na to, że kibice zostali niesłusznie zatrzymani i doprowadzeni przed sąd; wyrok skazujący usłyszało 35 legionistów, lecz w przypadku 26 osób nie jest on jeszcze prawomocny.

Warto podkreślić, że niektórzy sędziowie nadmieniali w swoich uzasadnieniach, iż trudno było oprzeć się wrażeniu, że sprawa miała pewien podtekst polityczny. Niemal w każdym przypadku prokuratura odwoływała się od niekorzystnych dla niej postanowień wymiaru sprawiedliwości. Natomiast sądy apelacyjne prawie zawsze podtrzymywały pierwotne wyroki, czyniąc je tym samym prawomocnymi, co kończyło wieloletnią gehennę kibiców. Ponadto części kibiców, dzięki interwencji ich adwokatów, udało się odzyskać niewielką kwotę z tytułu wynajęcia mecenasów.

To nie koniec

Historia „Widelca 741” na tym się jednak nie kończy. Wiele osób zdecydowało się bowiem walczyć o zadośćuczynienie związane z upokorzeniem, jakiego przez lata musieli doświadczać w związku ze sprawą. Dzięki wspólnej inicjatywie prawników i Stowarzyszenia Kibiców Legii Warszawa wcielono w życie akcję „Sprawiedliwość za widelec”. Dotyczy ona uzyskania należnych odszkodowań z powodu przewlekłości postępowań karnych w przedmiotowej sprawie, a także zaskarżenia do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka we francuskim Strasburgu złamania praw człowieka wobec wszystkich zatrzymanych osób. Jak do tej pory, w związku z przewlekłością postępowań, zasądzono blisko 300 tysięcy złotych indemnizacji, do Strasburga zaś trafiło ponad 100 skarg, w wyniku których Skarb Państwa prawdopodobnie będzie musiał zapłacić pokrzywdzonym kolejne odszkodowania.

Jak na razie swoistym „rekordzistą” jest kibic, któremu państwo polskie ma wypłacić 20 tysięcy złotych zadośćuczynienia za przewlekłość postępowania, jakie przeciwko niemu prowadzono, choć wyrok nie jest jeszcze prawomocny. Sędzia w ten sposób uzasadniał wydane orzeczenie: „W ocenie sądu można mówić o naruszeniu prawego rozpoznania sprawy w rozsądnym terminie. Od zdarzenia do prawomocnego uniewinnienia powoda minęło niemal 8 lat. W związku z tym działanie instytucji wymiaru sprawiedliwości (...) należy poczytywać za bezprawne”.

”Sprawiedliwość za widelec”

Niezależnie od tego, czy postępowanie trwa czy już się zakończyło, każda zatrzymana osoba ma prawo, o ile jeszcze tego nie uczyniła, do ubiegania się o odszkodowanie w związku z „Widelcem”. Proponujemy skontaktować się z przedstawicielami SKLW i prawnikami - E-MAIL: sprawiedliwosczawidelec@gmail.com. Opiszcie dokładnie swoją sytuację, by uzyskać najlepsze informacje.

Po latach

Faktem niezaprzeczalnym jest, że sprawa „Widelca” miała wpływ na życie niemal każdej zatrzymanej podczas feralnego, wrześniowego wieczora osoby. Mimo zastraszania, uciemiężenia i upokorzenia, jakiego kibice musieli doświadczać latami w wyniku tej akcji, większość z nich nie dała się złamać i nadal chodzi na Legię – silniejsza, zdeterminowana i przekonana o tym, że bycie legionistą oznacza waleczność i poświęcenie. Potwierdzają to także wypowiedzi naszych rozmówców.

- Po latach czuję coraz bardziej, jak zostaliśmy jako kibice, jako społeczeństwo zmanipulowani przez polityków i policję. W pracy nie powiedziałem, że zostałem zatrzymany, nikt z moich współpracowników nie wie o tym. Musiałem „tylko” oszukać, że przez 2 dni zatrzymania byłem chory, itp. I jakoś ucichło. Czyli w pracy udało się uniknąć nagonki na mnie. Na szczęście udało, bo pracuję w tej firmie do tej pory. W domu rodzina wiedziała o wszystkim, znajomi też. Przyjęli to jak zawsze w takich przypadkach - z pogardą dla policji i polityków. Wiem, że w przypadku części osób ta akcja spowodowała, że musieli ograniczyć kibicowanie – ze względu np. na zakaz stadionowy, złe nastawienie partnerki czy rodziny, itp. Dla innej części osób natomiast akcja spowodowała wzrost fanatyzmu, wzrost niechęci do instytucji państwowych typu policja i rząd. Czyli średnia została utrzymana - mówi Łukasz.

- Akcja, która miała zaboleć i osłabić nasze środowisko, doprowadziła do ich totalnej kompromitacji, a nam udowodniła, jaką mamy siłę oddziaływania i jeszcze bardziej nas umocniła! Pokazała też, jak można kasować niewygodne politycznie grupy społeczne - uważa Piotr.

- Chodziło tylko i wyłącznie o zastraszenie środowiska kibiców, podżeganie antykibicowskich nastrojów w społeczeństwie i grę polityczną mającą odwrócić uwagę od innych działań wówczas rządzących polityków - twierdzi Łukasz.

- Wobec winnych – prawdziwych winnych, czyli polityków, którzy to wyreżyserowali – nie wyciągnięto żadnych konsekwencji prawnych. Większość kibiców uniewinniono (mnie ze trzy, cztery lata temu), a ta garstka skazanych idę o zakład, że miała pecha do sędziów, nie odwołała się w terminie, itp. Podatnicy zapłacili za ten kabaret fortunę (praca policji, sądów, adwokatów z urzędu, druku ton papierów, etc.), dla wielu ludzi to było traumatyczne doświadczenie (zwłaszcza dla tych młodych, czy dla tych, wobec których stosowano na komendach przemoc). Dziś o „Widelcu” pamiętają chyba tylko kibice, w mediach widziałam jeden artykuł na „10-lecie” akcji. Na pewno kiedyś opowiem tę historię dzieciom, żeby miały świadomość, jak potrafi wyglądać polityka, że życie nie jest czarno-białe i czasem ci, którzy mają strzec prawa, sami je paskudnie łamią. A przede wszystkim, żeby zawsze pamiętały, że trzeba walczyć o siebie, o prawdę, nawet jeśli wydaje nam się, że stoimy na straconej pozycji - kończy Agnieszka.

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.