Rok 2005 Tomasz Sokołowski go bramce strzelonej Wiśle Kraków - fot. Szmiciu / Legionisci.com
REKLAMA

Tune(L) czasu: Tomasz Sokołowski

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Przed przyjściem na Łazienkowską dwukrotnie skaleczył "Wojskowych" bramkami. Kosztował Legię 11 miliardów złotych. Swój debiut zaliczył w ... Lidze Mistrzów. Przez 10 lat był podstawowym zawodnikiem Legii i przez większość tego czasu jej wiodącą postacią. Razem z Tomaszem Sokołowskim zapraszamy na podróż w czasie.

Gdy dzwoniłem, by się umówić na wywiad, zapytał pan o czym mielibyśmy rozmawiać. A przecież ma pan na koncie 10 sezonów przy Łazienkowskiej, 291 meczów, z czego praktycznie wszystkie od pierwszej minuty. Tomasz Sokołowski to kawał historii Legii!
Tomasz Sokołowski: - Szmat czasu… Jakoś to zleciało zanim się człowiek obejrzał. Spośród tej masy spotkań były te, które zapamiętało się bardziej, zarówno spośród ważnych, jak i mniej istotnych. Spędziłem 10 sezonów w jednym klubie i bardzo się cieszę, że w takim. Z Legią 7 razy zdobywałem medale mistrzostw Polski, w tym tytuł, a do tego Puchar Polski, Superpuchar i Puchar Ligi.

fot. Bartłomiej Jurecki / wislakrakow.comPuchar Ligi 2002 - fot. Bartłomiej Jurecki / wislakrakow.com

Pan dość późno w pełni postawił na piłkę.
- Teraz dzieci zaczynają trenować nawet w przedszkolu. Ja do klubu trafiłem, jako nastolatek, ale wtedy to było normalne. Z tym, że piłkę cały czas kopało się na podwórku. Nie zmienia się jedno – dyscyplina jest wciąż najbardziej popularną w kraju i w piłkę kopie się wszędzie.

Do Ekstraklasy trafił pan dopiero w wieku 24 lat.
- Jestem wychowankiem MOSiR-u Pruszcz Gdański, ale w trójmiejskiej piłce nie zaistniałem. Jak się ma 15–16 lat i ma się umiejętności, to już powinno się zostać dostrzeżonym przez trenerów z regionu. Możliwe, że ja jeszcze nie byłem na tyle dobry, że dopiero się rozwijałem. Potem grałem w maleńkim klubie Łyna Sępopol, niedaleko Bartoszyc, gdzie byłem przez 1,5 roku w wojsku i przez 9 miesięcy nawet nie kopnąłem piłki. Miałem też złamałem rękę. Rzeczywiście późno trafiłem do poważnej gry w piłkę i tak to się potoczyło, że sam wydeptałem sobie ścieżkę do Ekstraklasy razem ze Stomilem Olsztyn.

Miał pan też szczęście, bo trafił na najlepszy okres w historii tego klubu. Nie tylko wywalczyliście historyczny awans, ale też przez długi czas byliście powiewem świeżości – graliście atrakcyjny futbol.
- W Olsztynie zebrano fajną grupę piłkarzy. Większość pochodziła z regionu, nigdy nie powąchała Ekstraklasy i bardzo chcieli się pokazać, ale mieliśmy też kilku starszych zawodników, jak Bogusław Oblewski, czy Adam Zejer, którzy parę lat wcześniej zdobywali mistrzostwa w Lechu Poznań, czy Zagłębiu Lubin. Kilku trenerów krok po kroku budowało ten zespół i w końcu Stomil dobił się do Ekstraklasy. Bardzo chcieliśmy się sprawdzić z najlepszymi w Polsce.

No i się sprawdziliście. Zaraz do pana i Sylwestra Czereszewskiego zapukał selekcjoner Henryk Apostel.
- Wyróżnialiśmy się już na zapleczu, a naszą atrakcyjną grę prezentowaliśmy również w Ekstraklasie. Nie uszło to uwadze trenerów kadry.

Byliście królami Olsztyna.
- Olsztyn liczy sobie 140 tys. mieszkańców, wtedy pewnie było to trochę mniej. Na nasze mecze przychodziło po 15 tys. ludzi. Miasto żyło Stomilem. Byliśmy rozpoznawalni, cieszyliśmy się dużą sympatią kibiców. I dla nich, i dla nas to był wtedy najpiękniejszy czas.

W Olsztynie nie przegrywaliście też z Legią. Najpierw jako absolutny beniaminek zremisowaliście 3-3, a rok później 1-1. W obu tych spotkaniach strzelał pan bramki, przy czym w drugim z nich po skandalicznym rzucie karnym.





- W tym pierwszym spotkaniu mierzyliśmy się z Legią, w której grał jeszcze Wojtek Kowalczyk. To była prawdziwa potęga. Prowadziliśmy 1-0, potem w ciągu paru minut straciliśmy 3 bramki, gdy oni tylko trochę przyspieszyli. W II połowie doprowadziliśmy jednak do remisu. A ten drugi mecz i sytuacja z karnym… Pamiętam doskonale, że piłka trafiła Radka Michalskiego w klatkę piersiową. Sędzia odgwizdał jednak karnego. Nikt z nas nie kwapił się, by go wykonać, bo mieliśmy świadomość, jak bardzo pomylił się arbiter. W końcu jednak wziąłem piłkę i pokonałem Maćka Szczęsnego, choć nie byłem szczęśliwy z tego powodu.

To te bramki przesądziły, że trafił pan na Łazienkowską?
- Nie wiem. Na pewno byłem od dłuższego czasu obserwowany przez Legię i Widzew. To były wtedy największe polskie kluby, ogromnie przewyższające pozostałe.

Wybrał pan Warszawę, w której właśnie ze sponsorowania klubu wycofywał się Janusz Romanowski…
- Wcześniej było tak, że wielu piłkarzy kupował Romanowski i rejestrował w Pogoni Konstancin, z której wypożyczał zawodników do Legii. Mnie jednak pozyskał już klub.

A ile pan kosztował?
- 11 miliardów, czyli 1 milion 100 tysięcy. To były ogromne pieniądze.



Ogromne pieniądze płaci się za jakość, a pan tę jakość gwarantował. Rzadko się zdarza, by piłkarz debiutował w klubie w Lidze Mistrzów.
- To był ten słynny mecz w Warszawie z Panathinaikosem, gdzie boisko zmieniło się w nienadającą się do gry breję…

Trudno to nawet nazwać breją…
- To była jakaś mieszanina błota, soli, piasku, grud lodu. Dziś z pewnością ten mecz by się nie odbył. Nawet wtedy mówiło się o przeniesieniu go do Wiednia. Jednak zagraliśmy w Warszawie i trudno teraz gdybać, czy byłoby inaczej. Po spotkaniu w takich warunkach, 0-0 wydawało się nawet niezłym wynikiem przed rewanżem w Atenach.

Pod Akropolem zagrał pan już w wyjściowym składzie, bo za kartki pauzował Jacek Bednarz.
- I szło nam nieźle, aż nagle sędzia wyrzucił z boiska Marcina Jałochę. No i się posypało. Inna sprawa, że Panathinaikos to była naprawdę świetna drużyna, co roku grali w Lidze Mistrzów. Na szczęście wkrótce nadarzyła się okazja do rewanżu.

Dokładnie pół roku później w Pucharze UEFA.
- Tym razem pierwsze spotkanie rozgrywaliśmy w Atenach i przegraliśmy tam 2-4. To było jednak nasze dobre spotkanie, uwierzyliśmy w siebie.

I rewanż w Warszawie przeszedł do historii. To pana najlepiej wspominany mecz w życiu?



- W nim było wszystko: świetna gra, walka, niesamowite wsparcie kibiców i ogromna dramaturgia. Gdy Czarek Kucharski w doliczonym czasie gry zdobył bramkę na 2-0 to dosłownie wszyscy oszaleli ze szczęścia. Pamiętam tę ogromną radość kibiców. Coś niesamowitego, pięknego. Dla takich chwil warto grać, warto trenować, starać się.

Jak wyglądało pana wejście do szatni Legii? Szatni pełnej reprezentantów Polski, ale przede wszystkim mocnych charakterów.
- Nie miałem problemów. Wiadomo, że nie dołączyłem do wiodącej grupy na czele z Leszkiem Piszem, czy Zbyszkiem Mandziejewiczem. Oni byli starsi, mieli swoje sprawy. Trzymałem się raczej z młodszymi zawodnikami: Krzyśkiem Ratajczykiem, Piotrkiem Mosórem, Marcinem Mięcielem. Problemów nie było, ale zdarzały się słynne już kawały Marka Jóźwiaka i spółki. Trzeba było uważać, gdy szło się do toalety, by nie zostać oblanym wiadrem z wodą. Zdarzyło mi się też, że moja torba sportowa została przyczepiona do kaloryfera. Ale nie, że jakoś tam przywiązana. Normalnie na łańcuch (śmiech).

To była też rozrywkowa grupa piłkarzy.
- Tak, wychodziło się do „Garażu” i w inne miejsca, ale ja miałem grupę znajomych spoza środowiska piłkarskiego i to głównie z nimi spędzałem czas wolny.

Swoje miejsce w drużynie pan jednak znalazł. Szybko zaczął pan grać w pierwszej „jedenastce”.
- Rywalizacja była ogromna. Za konkurentów do gry miałem Grześka Lewandowskiego i Jacka Bednarza, a trzeba też pamiętać o Jacku Kacprzaku. Miejsce w składzie kosztowało więc wiele wysiłku na treningach, ale mi się taka walka podobała, dodatkowo mobilizowała.

To był bardzo mocny zespół.
- Najmocniejszy w jakim grałem i jedna z najlepszych drużyn Legii w historii. Nie tylko ze względu na to, że graliśmy w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. W lidze wygrywaliśmy mecz za meczem i to wysoko. 5-1 z Lechem, po 5-0 w Katowicach i Mielcu, 6-1 we Wronkach, 5-0 z Pogonią Szczecin. O sile tej ekipy niech świadczy historia meczu z Zagłębiem Lubin wiosną 1996 r. Mieliśmy lecieć samolotem do Wrocławia, ale w ostatniej chwili lot został odwołany ze względu na warunki atmosferyczne. Pojechaliśmy więc w dzień meczu autokarem do Lubina, a to kawał drogi. Dojechaliśmy na kilkanaście minut przed startem spotkania. Zostało ono trochę przesunięte, ale i tak nie mieliśmy czasu dobrze się rozgrzać i wyszliśmy na boisko na sztywnych po podróży nogach. Po 9 minutach prowadziliśmy 1-0 po samobójczym trafieniu Radka Kałużnego, a skończyło się 3-0. Taka to była ówczesna Legia.

Wygrywaliście, gromiliście, ale decydujący mecz o mistrzostwie przegraliście z Widzewem 1-2. Powtórka z rozrywki nastąpiła rok później w historycznym już 2-3. Pan wystąpił w obu tych spotkaniach.
- I w obu prowadziliśmy. Porażka w pierwszym meczu kosztowała nas nie tylko utratę tytułu, ale i wyprzedaż najlepszych zawodników. Z pierwszego zespołu zostało nas raptem 9! Odeszło chyba 11 piłkarzy! Widzew był wtedy bardzo mocną drużyną, ale nas w obu przypadkach chyba zgubiła pewność siebie. W 1996 r. czuliśmy się tak silni, że chyba po prostu nie sądziliśmy, że łodzianie nas ograją.



- W tym drugim spotkaniu do 86 min. prowadziliśmy 2-0, mieliśmy kolejne sytuacje bramkowe i do głowy nam nie przyszło, że widzewiacy mogą się jeszcze podnieść. Ale jak to w piłce bywa, padł jeden gol, u nas zrobiło się nerwowo, a rywale poszli za ciosem…

Po wyprzedaży zawodników latem 1996 r. kadra liczyła 12 zawodników na poziomie Ekstraklasy. Tymczasem do końca biliście się o tytuł z Widzewem.
- Brak rywalizacji w zespole może mieć też dobre strony. Niektórzy zawodnicy potrzebują tego spokoju, pewności, świadomości, że nie muszą ciągle udowadniać, że to im należy się miejsce w składzie. Nam widocznie to wtedy było potrzebne i zespół prezentował się świetnie. Przegraliśmy jednak w końcu tytuł. Na pocieszenie został nam Puchar Polski, który zdobyliśmy po wygranej z GKS Katowice. Strasznie się wtedy spięliśmy na ten mecz, by choć trochę osłodzić sobie tę porażkę 2-3. A Widzewowi zrewanżowaliśmy się w meczu o Superpuchar, który wygraliśmy 2-1, po bramkach debiutującego Kennetha Zeigbo i mojej.

Po tym dobrym sezonie przyszedł jednak kryzys. Przez 5 długich lat Legia nie mogła nic wygrać, mimo tego, że sytuację finansową w klubie poukładało Daewoo, przyszło kilku reprezentantów, jak Skrzypek, Czereszewski, czy potem Śrutwa. Zamiast pucharów było jednak jedno wielkie rozczarowanie.
- Dużo zawodników, duże pieniądze w klubie, duże zakupy, często z przypadku. Na Łazienkowską trafiali piłkarze o umiejętnościach, które nie pasowały do zespołu. Nie każdy też w Legii funkcjonował. Tu od zawsze była, jest i będzie ogromna presja i by dobrze grać, trzeba sobie z nią poradzić. To się wielu graczom nie udało. Większość przecież była wybijającymi się piłkarzami w swoich klubach, a tutaj nie umieli pokazać tego, co potrafili, bo przygniatała ich legijna specyfika, w której drugie miejsce jest porażką, liczy się tylko tytuł mistrzowski. Z drugiej strony myślę, że zaszkodziły nam wtedy częste zmiany trenerów. Oczywiście, jak nie ma sukcesów, to odpowiedzialność ponosi szkoleniowiec, ale szło to wtedy za szybko. Zabrakło spokoju, ujednolicenia sposobu funkcjonowania pionu sportowego w klubie.

W 1998 r. zajęliście dopiero 5 miejsce, a panu oberwało się za to od kibiców i to dosłownie…
- Gdzieś tam rykoszetem poniosłem odpowiedzialność za zespół i gdybym się nie bronił, to oberwałbym znacznie mocniej. Ale tak to już jest, jak się przegrywa na Lechu 0-3. A kibice albo kochają, albo nienawidzą. A co ciekawe, ja wtedy długo nie grałem, bo miałem ciężką kontuzję.



Gdy jesienią 1999 r. trenerem Legii został Franciszek Smuda, który wydawał się być wtedy futbolowym Midasem, a wy z marszu rozgromiliście 5-0 Dyskobolię i pewnie ograliście na wyjeździe Pogoń 4-2, można było przypuszczać, że to koniec marazmu.
- Smuda trenował Legię nieco ponad rok, więc jakby nie patrzeć też szybko został zwolniony. Brakowało stabilizacji, czasu na poznanie się zespołu ze szkoleniowcami, nawiązania wspólnego języka, zrozumienia. Zanim naprawdę poznaliśmy „Franza”, to już go nie było. Trzeba pamiętać, że w tak specyficznym klubie jak Legia warunkiem koniecznym jest nie tylko odpowiedni dobór zawodników, ale i trenera, który czymś tych zawodników przekona do siebie, porwie ich, a jednocześnie będzie w stanie udźwignąć ogromną presję wyniku.

fot. Adam Polak / Legionisci.com
fot. Adam Polak / Legionisci.com

W końcu Legia znalazła odpowiedniego człowieka, jakim był trener Dragomir Okuka, ściągnęła właściwych piłkarzy – Aco Vukovicia, czy Stanko Svitlicę i rozpoczęła marsz po mistrzostwo w 2002 r. Tymczasem „Sokół” odfrunął do Izraela…
- Pojawiła się dobra finansowo oferta. Izraelczycy byli na jednym z naszych meczów, obserwowali kogoś innego, ale to ja wpadłem im w oko. W Legii usłyszałem, że jak chcę odejść, to nikt mi nie będzie robił problemów. Tak na zasadzie: jak odejdziesz to dobrze, jak zostaniesz, to też dobrze. Postanowiłem spróbować. Podpisałem kontrakt na 2 lata. Po 1,5 miesiąca im się odwidziało, nawet nie zadebiutowałem w lidze i wróciłem do Polski, a oni nie wypłacili mi pieniędzy. Legia się zgodziła przyjąć mnie z powrotem, bo nic nie kosztowałem, a sezon 01/02 zaczął się słabo. Natomiast byłem bardzo dobrze przygotowany po treningach w Izraelu i kondycyjnie wyglądałem świetnie. Czułem, że mogę się tu jeszcze przydać.

Szybko przekonał pan do siebie „Drago”. Od meczu w Boras, w którym wygraliście 6-1, co jest najwyższą wyjazdową wygraną Legii w europejskich pucharach w historii, a pan strzelił 2 gole. Od tamtej pory miejsce w składzie czekało.
- Tak to już jest w życiu. Coś za coś. Nie wyszło mi za granicą, nie zarobiłem dobrych pieniędzy, ale za to zdobyłem mistrzostwo Polski i Puchar Ligi.



U Okuki grałem głównie jako środkowy pomocnik i tak wystąpiłem w Szwecji. Graliśmy 3-5-2, mieliśmy świetnych skrzydłowych Karwana, Kiełbowicza, Wróblewskiego, ale trener znalazł miejsce i dla mnie. Gdy piłkarz ma umiejętności, jest dobrze przygotowany, wierzy w siebie, to zawsze sobie poradzi.

Jacek Magiera opowiadał, że to mistrzostwo z 2002 r. to wybiegaliście, a drużyna miała kilku koni do biegania, którzy ciągnęli ten wóz za sobą.
- Treningi Okuki były aż do przesady intensywne. Wyciskał z nas wszystko. Trafił jednak na grupę, która akurat w tym okresie była w stanie to wytrzymać. Pewne mankamenty zakrywaliśmy motoryką, niemalże zabijaliśmy nią inne drużyny. Musiał przyjść do Legii zagraniczny trener z charyzmą, z autorytetem, by te cechy z nas wykrzesać. I to wypaliło. Wtedy nie myśleliśmy o stylu, ani o kosztach zdrowotnych, jakie możemy ponieść. Byliśmy zadowoleni, że to mistrzostwo zdobyliśmy ciężką pracą. Dzięki temu smakowało ono wyjątkowo.



(od 1:41 bramka Sokołowskiego w meczu przeciwko Polonii, która została uznana golem sezonu)

To były już ostatnie pańskie tytuły. W Legii pograł pan jeszcze 3 lata, a w 2005 r. klub zdecydował się nie przedłużać z panem kontraktu. I trafił pan do Łęcznej, potem do Chorzowa, by skończyć karierę w Białymstoku. Dziwię się, że w wieku 35 lat chciało się panu jeszcze tułać po Polsce.
- Legia nie widziała mnie już w swoim zespole, ale ja czułem się bardzo dobrze fizycznie i chciałem się jeszcze sprawdzić. Samemu trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy się jeszcze chce grać. Ja chciałem. W Łęcznej nie potoczyło się to, tak jak sobie zaplanowałem, bo przyplątał mi się uraz i nie byłem w wysokiej dyspozycji, ale już w Chorzowie zebrała się fajna grupa piłkarzy. Wywalczyliśmy awans do Ekstraklasy i mam stamtąd świetne wspomnienia. I na pewno nie żałuję, że karierę skończyłem dopiero w wieku 38 lat.

Słynął pan nie tylko ze znakomitych uderzeń z dystansu, ale również z charakterystycznej cieszynki po bramkach: zawijał pan dół koszulki na głowę i odsłaniał t-shirt z napisem „Warrior”.
- Koszulkę dostałem od kolegi, który miał firmę „Warrior” i sprowadzał rzeczy z Chin. Spodobała mi się i zacząłem ją zakładać pod strój piłkarski.

Kibicom też przypadła do gustu (śmiech)
- Miałem nawet takiego fana z Ustronia, który zrobił dla mnie koszulkę „Warrior Ustroń”, a potem ze znaczkiem Supermana i dla syna „Warrior Junior”. Bardzo przyjemna historia. Potem zmienił się przepisy i za takie celebrowanie bramek zaczęto karać żółtymi kartkami.

Tomasz Sokołowski

W ogóle był pan lubiany i jest pamiętany przez warszawskich fanów.
- Odczuwałem sympatię i do tej pory zdarza się, że z nią się spotykam. Gdzieś ta moja twarz jest rozpoznawalna, ludzie mnie dobrze wspominają i bardzo się z tego cieszę. Mecz to jest spektakl, na który trzeba przyciągnąć ludzi. Kibiców trzeba raczyć nie tylko umiejętnościami, ale zaangażowaniem w grę, walką. Wtedy zdobywa się ich uznanie. Nawet dziś, gdy mieliśmy się spotkać, wyszedłem przed budynek i przedstawiłem się facetowi, który przechodził, bo myślałem, że to z nim jestem umówiony na wywiad. A on mi na to, że wprawdzie nie umawiał się ze mną na rozmowę, ale bardzo mu miło poznać, bo mnie doskonale pamięta, chodził kibicował mi (śmiech).

Był pan ostatnim obunożnym zawodnikiem w Legii. Potrafił pan uderzyć dobrze z obu nóg, nawet z dystansu. Równie efektywne były pana dośrodkowania. Brakuje teraz takich piłkarzy, tak jak brakuje w Legii skutecznych strzałów z dystansu, z których pan słynął.
- Można powiedzieć, że z takimi rzeczami się rodzi, ale to nie do końca prawda. To efekty pracy, treningów nad poprawą gry słabszą nogą. Moją nogą wiodącą jest prawa. Wszyscy więc wiedzieli, że z lewego skrzydła będę schodził do środka i szukał uderzenia albo dochodzącego dośrodkowania. Ale i ja byłem świadomy, że są na to gotowi, więc szedłem do linii i szukałem dośrodkowania. Nie bałem się też uderzać z lewej nogi, choć to nie było tak silne uderzenie, jak z prawej. Ale jak zawodnik ma pewność swych umiejętności, to nie boi się podejmować trudnych rozwiązań, które przeciwnika zaskoczą, a jemu ułatwią sytuację na boisku. To wszystko można wypracować, kwestia podejścia, pracy i treningów.

fot. Szmiciu / Legionisci.com
Tomasz Sokołowski II, Tomasz Sokołowski I i Bartosz Karwan - fot. Szmiciu / Legionisci.com

W mediach nic o panu nie słychać. Co pan porabia na co dzień?
- Po zakończeniu kariery pracowałem przez 5 lat w Akademii Legii. Teraz pracuję dla Mazowieckiego Związku Piłki Nożnej i z ich ramienia od dwóch lat trenuję młodzież w szkole sportowej.

Zdarza się, że komentuje pan też mecze w TVP. Kibice bardzo pozytywnie odebrali pański emocjonalny komentarz podczas spotkania Legia – Celtic.
- Sam mecz był bardzo emocjonujący, stąd i moje zachowanie. Przeżywałem bardzo, bo cieszyłem się, że Legia ogrywa silnego rywala z Europy. Nie wiem, czy tam samo emocjonowałbym się meczem innego klubu, ale z pewnością każdy krok do przodu polskiej piłki to dla mnie duża radość.

Rozmawiał Qbas

fot. Adam Polak / Legionisci.com
fot. Adam Polak / Legionisci.com
fot. Adam Polak / Legionisci.com

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.