Radość legionistów po mistrzostwie Polski 2006 - fot. Mishka / Legionisci.com
REKLAMA

Tune(L) czasu: Aleksandar Vuković

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Jugosławia. Partizan. Mistrzostwo. Warszawa. Okuka. Mistrzostwo. Deyna. Utrecht. Pinokio. Syn marnotrawny. Mistrzostwo. Urban. Kapitan. Puchar. Trzeciak. Odrzucenie. Korona. eLki. 100% Legia. Aleksandar Vuković!

Gdy przyjechałeś w 2001 r. do Polski najpierw stałeś się znany głównie z tego, że jesteś wielkim fanem Partizana Belgrad. Byłeś wyjątkowy wśród polskich piłkarzy, którzy już wtedy nie afiszowali się ze swymi sympatiami klubowymi. To robiło wrażenie na kibicach Legii.
Aleksandar Vuković: - Reakcja ludzi była bardzo pozytywna. Kibicom podobało się, że w ich drużynie gra ktoś, kto jest taki sam, jak oni. Nie każdy piłkarz jest kibicowsko zaangażowany. I oczywiście nie musi być. A ja jestem dłużej kibicem niż byłem piłkarzem. Chciałem się dzielić swoim przywiązaniem do Partizana, bo to było dla mnie naturalne. I tak z perspektywy czasu myślę, że moja szczerość w okazywaniu uczuć kibicowskich sprawiła, że było mi łatwiej, dzięki czemu w Legii zawsze dobrze mi się grało, a w Warszawie mieszkało.

Ale w Warszawie wtedy z większą sympatią patrzyło się na Crvenę Zvezdę…
- A nawet w ostatnim czasie słyszałem, że powstała jakaś więź między grupą kibiców Legii, a Crveną Zvezdy. Mi to w ogóle nie przeszkadza, jestem fanem Partizana od zawsze, a Legii od kilku dobrych lat. O ile Partizan był moim naturalnym wyborem, rodzinnym, najlepszą rzeczą, jaką mi się przydarzyła z rzeczy nie najważniejszych, to Legia pojawiła się w moim życiu znacznie później. Wierzę, że to było moje przeznaczenie, ktoś z góry nad tym czuwał, bo wiem, ile przypadków było w tym, że do Warszawy trafiłem. Legia jest klubem, w którym najwięcej grałem, najwięcej zdobyłem i najwięcej mi dała. Stała się dla mnie wyjątkowo ważna i jest w moim sercu obok Partizana.

Związki Legii z Partizanem nie zaczęły się jednak od ciebie.
- Legię z Partizanem łączy dużo więcej, niż z Crveną. Crvena Zvezda ma w herbie czerwoną gwiazdę i jest klubem policyjnym. Partizan i Legia to kluby wojskowe. Już ten fakt niech świadczy o tym, kto w Serbii jest klubem z podobną historią. Poza tym, był taki trener Stjepan Bobek, który był wcześniej legendarnym piłkarzem Partizana. Kimś takim, jak w Legii pan Lucjan Brychczy. Bobek dwukrotnie pracował w Legii 50 lat temu i wówczas nawiązana została współpraca między oboma klubami. Między innymi Legia jeździła na zimowe zgrupowania do Jugosławii i trenowała na obiektach Partizana. Potem te związki zostały odnowione, gdy ja znalazłem się przy Łazienkowskiej. Troszkę historii łączy te dwa kluby.

fot. Legionisci.com
fot. Adam Polak / Legionisci.com

Ty jako 15. latek zrealizowałeś swoje marzenia i trafiłeś do Partizana, jako piłkarz. Po paru latach grałeś już w I drużynie. Zaliczyłeś kilkanaście spotkań w lidze, strzeliłeś parę bramek, a sezon skończyłeś jako mistrz Jugosławii...
- Okrojonej Jugosławii...

W której za chwilę znów była wojna… Niemniej, na progu kariery spełniłeś się sportowo i byłeś chyba najszczęśliwszy na świecie.
- Marzyłem by zagrać dla Partizana. Najpierw z racji tego, że byłem kibicem, a potem, gdy już zostałem piłkarzem, to gra w tym klubie była moim sportowym celem. Najpierw była akademia, a potem sam fakt, że tylko kilku z nas otrzymało propozycję podpisania profesjonalnej umowy było niesamowitym przeżyciem. Bardzo szybko nastąpił też debiut u trenera Tumbakovicia, który najczęściej w historii jako szkoleniowiec wygrywał z Partizanem ligę i którego uwielbiałem. Co więcej, w pierwszym meczu wyszedłem w podstawowym składzie i już w 7. minucie zdobyłem bramkę! Możesz sobie wyobrazić moją radość!? To jest coś, co działo się tak szybko, że dopiero kilka lat temu zdałem sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Pewnie jako kibic wiesz co to znaczy... Mieć 19 lat, wyjść na swoim stadionie, zdobyć bramkę, widzieć, jak kibice się cieszą... To było coś niesamowitego. Trener bardzo na mnie postawił i już wtedy odgrywałem w drużynie rolę porównywalną do tej, którą pełniłem parę lat później w Legii.

Bajka jednak szybko się skończyła. Po sezonie mistrzowskim przestałeś grać.
- Duży wpływ miała na to wojna (naloty bombowe lotnictwa wojsk NATO na Jugosławię – przyp. red.). Sezon 1998/99, w którym zdobyliśmy tytuł, nie został zakończony, a nam mistrzostwo przyznano, bo byliśmy na 1. miejscu w tabeli. Po tym wszystkim odszedł trener. Gdy przyszedł nowy, zostałem odsunięty na boczny tor. Trwało to przez rok i zdecydowałem się na wypożyczenia. Najpierw do Milicionaru Belgrad i potem do Legii.

Wspominałeś wcześniej o roli przypadku. To, że trafiłeś do Warszawy, było poniekąd przypadkowe.
- Grałem swój ostatni mecz w Milicionarze. To były takie mało istotne derby Belgradu z drużyną Cukaricki. Dyrektor Janusz Olędzki i trener Okuka przyjechali oglądać Stanko Svitlicę, który występował w zespole rywali. Zagrałem wtedy bardzo dobrze i zwróciłem na siebie ich uwagę. Moja sytuacja w Partizanie nie uległa zmianie, więc zdecydowałem się na roczne wypożyczenie.

Przychodziłeś do Legii na krótko, pewien, że szybko wrócisz do Belgradu...
- Tymczasem, z krótkimi przerwami, spędziłem tu 8 sezonów!

Znałeś się wcześniej z trenerem Okuką?
- Mimo, że uchodziłem za syna Drago, to pierwszy raz spotkaliśmy się na... Okęciu. Zawdzięczam mu bardzo dużo jako trenerowi i człowiekowi. Dał mi szansę, jakiej nie miałem w Partizanie, stawiał na mnie, potrafił mnie, młodego chłopaka, we właściwy sposób prowadzić. Czasami wręcz uciekałem przed Drago, bałem się go (śmiech). Jednak dzięki jego ojcowskiemu podejściu grałem w Legii na odpowiednio wysokim poziomie. Dał mi szansę, którą wykorzystałem i w najlepszy sposób się mu odwdzięczyłem.



Początek wcale nie był taki różowy. Przyjechałeś do Legii, w której trwała kompromitująca seria porażek.
- Drago był już spakowany. Ale wtedy, w moim debiucie, w którym wszedłem na ostatni kwadrans, wygraliśmy w Chorzowie 4-0. Okuka powiedział: „No, to teraz będzie już z górki”. I faktycznie było. Zaczęliśmy marsz w górę i na koniec sezonu wygraliśmy ligę. To jest coś, czego nie zapomnę do końca życia. Takiego świętowania tytułu, to chyba nie było nawet ostatnio.

Dla wielu z nas, to był wyjątkowy tytuł, najlepiej smakujący, bo latach dominacji Wisły, ligę wygrała biedna i zadłużona po uszy Legia. A zwycięstwo to zostało po prostu wybiegane. Nie graliście pięknie, ale wasza ambicja, charakter zasługiwały na największy szacunek kibiców.
- To było tak, jakby teraz mistrzem zostało Podbeskidzie. Mówię o realnych szansach tamtej drużyny przed sezonem i jej możliwościami finansowo–organizacyjnymi. Byliśmy jednak zespołem, który się w pewnym momencie tak rozbujał, że nie było możliwości go zatrzymać. A zatrzymaliśmy się dopiero na mecie ligi, w której często wygrywaliśmy w końcówkach. Ludzie o tym wszystkim wiedzieli, widzieli też, jak ciężko pracujemy, jaki charakter pokazujemy w meczach. Dlatego ten tytuł jest wyjątkowy.



Drago dawał wam niesamowicie w kość na treningach...
- Cechowało nas jedno: codziennie pracowaliśmy bardzo ciężko. I choć nie wszyscy to lubiliśmy, to zaufaliśmy metodom trenera. Uważam, że ludzi, którzy ciężko pracują, trudno złamać, bo zbyt mocno na coś pracujesz, by się potem poddać. Tak też było z tamtą Legią: ona nigdy się nie poddawała.



Łatwo się zaaklimatyzowałeś w tej Legii.
- Poszło to szybko. Prawdopodobnie dlatego, że byłem nastawiony na to, że prędko wrócę do Belgradu. Miałem ułożone w głowie: trzy miesiące tu pogram, potem jest urlop, to pojadę do domu, a potem kolejne cztery miesiące i wrócę na dobre. Taka świadomość bardzo mi pomogła. A potem to wiadomo, było już bardzo łatwo, bo byłem przecież po aklimatyzacji (śmiech).

Jakie masz pierwsze wspomnienia z Polski?
- Przyjazd do Polski w ogóle nie był dla mnie przeskokiem. Wprawdzie po wojnie w Bośni, a potem w Serbii trafiłem do spokojnego, ustabilizowanego kraju. Ale 13 lat temu kraj ten dopiero wchodził na drogę rozwoju, zmieniał się na lepsze. Wystarczy spojrzeć na stadiony. W 2001 r. mieliście jeden – Stadion Śląski, który zresztą też nie był przecież nowoczesny. Inna sprawa, że w Serbii takie są do tej pory. Kiedyś przeczytałem o królu Kazimierzu Wielkim, że zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną. Śmieję się, że podobnie jest ze mną – przyjechałem do Polski „drewnianej”, która pięknie się rozwinęła podczas mojego pobytu i stała się „murowaną”.

Po pierwszym sezonie w Legii rzeczywiście mogłeś poczuć się jak król! Zdobyliście mistrzostwo i puchar ligi, a ty rządziłeś tą ligą i sercami kibiców w Warszawie.
- I trochę tak się czułem. Byłem młodym chłopakiem, grałem w wielkim klubie, zdobywałem trofea, uwielbiali mnie kibice.

A jak tu nie uwielbiać faceta, który publicznie deklaruje swe oddanie klubowi, czy celebruje zdobycie bramki w koszulce z podobizną Kazimierza Deyny?



- Wszystko dzięki mojej bliskiej przyjaźni z Wiktorem Bołbą (obecnie kustosz muzeum Legii – przyp. red.), człowiekiem całkowicie oddanym Legii, prawdziwym fanatykiem klubu i przede wszystkim niesamowicie zaangażowanym w historię życia Kazimierza Deyny. Wiktor bardzo szybko uświadomił mi, co Deyna znaczy dla Legii i wręczył mi koszulkę, którą założyłem pod tę meczową na mecz przeciwko Utrechtowi. Gdy ją ubrałem, to jakby Kazio wstąpił we mnie i rozegrałem bardzo dobre spotkanie, a co najważniejsze zdobyłem bramkę, po której mogłem pokazać wszystkim koszulkę z jego podobizną. Wiedziałem, że ma to ogromne znaczenie dla kibiców i doskonale ich rozumiałem, bo sam jestem jednym z nich. Wiem, że dla fanów bardzo ważna jest szczerość, choć znam piłkarzy, którzy ich nabierają. Lepiej powiedzieć w Legii, że jest się np. sympatykiem ŁKS, ale dawać siebie wszystko, niż po dwóch kolejkach całować herb na koszulce, jedynie po to, by przypodobać się trybunom. Nie szanuję takich ludzi.

W międzyczasie jednak skończyło się twoje wypożyczenie i wróciłeś do Belgradu.
- Z Partizanem miałem sześcioletni kontrakt…

No tak, jak grać u siebie, to na długo! (śmiech) Zostałeś jednak w Legii. Skąd klub wziął pieniądze, by cię wykupić?
- Nie wziął. Do Belgradu powędrował autokar Mercedesa z Pol–Motu, którym w Partizanie jeżdżą do dzisiaj grupy młodzieżowe. W efekcie, w odróżnieniu od transferów za kilkanaście milionów euro, które potem wyparowały, Partizan na moim transferze realnie zyskał (śmiech).

Zyskała też Legia. Nie strzelałeś dużo bramek, ale w starciach z największymi rywalami: Wisłą, Lechem, czy Polonią. Pamiętasz taki mecz przy Łazienkowskiej, w którym Polonia występowała w roli gospodarza?
- Strzeliłem wtedy jedną z ładniejszych bramek. To był wyjątkowy mecz. Polonia była gospodarzem przy Łazienkowskiej, na „Krytej” zasiadło kilkaset osób od nich, „Żyleta” wypełniła się legionistami po brzegi. Długo graliśmy w 10, bo Marek Jóźwiak na linii bramkowej wybił piłkę ręką, ale Artur Boruc obronił rzut karny, a na kwadrans przed końcem Łukasz Surma w niespotykany sposób przedarł się w pole karne, piłka trafiła do mnie, no i idealnie mi siadła na stopie. Wygraliśmy 1-0 w derbach, a ja skończyłem na płocie (śmiech).



Ciągnęło cię na te płoty (śmiech)
- Po prostu jestem nienormalny. Można się było tam przecież zabić. Trzęsłem ja, trzęsło kilkuset kibiców po drugiej stronie i to cud, że one wytrzymywały. Całe szczęście, że faktycznie mało tych bramek strzelałem, bo po nich się zupełnie nie kontrolowałem (śmiech).

Po sezonie 2003/04 jednak postanowiłeś zmienić otoczenie. Mogła być Legia, Wisła, Hannover, a nawet Sewilla, a wylądowałeś w ogórkowym Ergotelis na Krecie.
- Było ponoć zainteresowanie Sewilli, było Hannoveru i innych niemieckich klubów. Mogłem też iść do Rosji po duże pieniądze. W końcu okienka transferowego została mi tylko oferta Greków. Ci zrobili sprytny manewr – przyjechali do Belgradu z dobrym, przynajmniej na papierze, kontraktem dla mnie, który podpisałem. Gdybym poleciał najpierw na Kretę, zobaczył ten stadionik, budynek klubowy, to bym się w życiu nie zgodził na występy tam. Wtedy ten klub nie był w ogóle przygotowany do piłki na najwyższym greckim poziomie. Totalny chaos. Oni awansowali w 3 lata z IV ligi do ekstraklasy i grali ci sami zawodnicy plus jeden Bułgar i ja.

A chociaż tam płacili?
- Za pół roku gry dostałem jedną pensję. Z pozostałej kwoty zrezygnowałem, gdy chciałem rozwiązać kontrakt.

I wtedy zadzwonił trener Jacek Zieliński…
- Zapytał, czy jestem zainteresowany powrotem do Legii. Czy ja byłem zainteresowany? Niczego bardziej nie chciałem. Nawet się nie zastanawiałem.



Miałeś przy tym szczęście, bo po twoim odejściu Legia radziła sobie bardzo przeciętnie.
- Na moją pozycję został sprowadzony Ireneusz Kowalski i nie był to trafiony transfer. W klubie więc bardzo chcieli, bym wrócił. Wróciłem i spędziłem tu kolejne wspaniałe 4 sezony.



Nieco ponad rok później świętowaliście mistrzostwo Polski, ale już pod wodzą Dariusza Wdowczyka. Grałeś wtedy jednak niedużo. Można porównać tytuł z 2006 z tym z 2002?
- Jeśli chodzi o mój wkład własny, to na pewno nie. Ale jeśli chodzi o radość, to była ona porównywalna. W 2006 r. byłem już bardzo zżyty z klubem. Sam fakt, że wygraliśmy ligę dał mi dużą satysfakcję, bo przecież po raz drugi zdobyłem tytuł, a w sumie był to dopiero 8. triumf Legii w lidze. Wziąłem więc udział w ¼ jej ligowych sukcesów. Uświadomiłem sobie, że stałem się historią wielkiego klubu i będę miał co wspominać. Jest to dla mnie największa wartość, jaką można osiągnąć podczas gry w piłkę. Nie uczestniczyłem wprawdzie w tym sukcesie, tak jak w 2002, bo trener Wdowczyk w środku pomocy bardziej stawiał na Marcina Burkhardta z Łukaszem Surmą. Nie zgadzałem się z tym, ale nie kwestionowałem decyzji szkoleniowca. Umiejętnością trenera jest też zrobić taką selekcję, by mieć na ławce ludzi, którzy pomagają, a nie obrażają się, że nie grają i psują atmosferę. Na mnie trener mógł liczyć.



To był czas, gdy wydawało się, że wszystko zaczyna zmierzać w dobrym kierunku. Właścicielem Legii było ITI, które zaczęło inwestować spore pieniądze. Ale tak się tylko wydawało…
- ITI rozpoczęło proces przebudowy klubu. Ustabilizowało sytuację finansową, doprowadziło do budowy stadionu. To bardzo żmudne działania i ich efekty nie mogły pojawić się od razu, zwłaszcza, że popełniano wtedy ogromne błędy. Oni też się uczyli funkcjonowania w piłce. Ale za to klub zaczął mieć solidne podstawy, na bazie których tworzy się obecna wielka Legia. Teraz łatwiej jest w klub inwestować, ma on swoją pozycję, z której można go jeszcze bardziej rozwijać. Jako fan Legii bardzo doceniam to, co zrobiła ta, często obrażana przez trybuny, firma.

Po mistrzostwie drużyna się rozsypała, zanotowaliście bardzo słaby sezon 2006/07, łącznie z kompromitacją ze Stalą Sanok w Pucharze Polski. Na kłopoty pojawił się Jan Urban, który zrobił ciebie kapitanem i przesunął na defensywnego pomocnika.
- Grywałem tak już u trenera Wdowczyka. Zresztą, mimo, iż nie występowałem u niego regularnie, osiągnąłem stabilność formy, skończyły się jej wahania. Być może wynikało to z faktu, że musiałem udowadniać, że to mi się należy miejsce w składzie. Trener Urban zaś uznał, że mam predyspozycje ku temu, by grać jako defensywny pomocnik już na stałe. Jednocześnie zaś wciąż miałem wpływ na grę zespołu, mogłem rozgrywać, choć bardziej z dala od bramki przeciwnika.

Rozpoczęliście świetnie, wygraliście 7 meczów z rzędu i bardzo dobrze punktowaliście już do końca sezonu, choć mieliście wąską kadrę i wielu niedoświadczonych zawodników. Skończyło się na wicemistrzostwie i Pucharze Polski.
- Znów mieliśmy pecha do Wisły. Mieli niesamowity sezon, w którym prawie wszystko wygrywali. To nie była już tak silna Wisła, jak kiedyś, ale potrafili wygrywać swoje mecze po 1-0. Pamiętam, że Marek Zieńczuk strzelał dla nich gola za golem. Po 8. kolejkach mieliśmy wspaniały bilans: 7 wygranych i 1 porażkę, a i tak byliśmy już za krakowianami. Uważam jednak, że był to udany sezon. Oczyszczona została atmosfera w szatni. No i po wielu latach przerwy zdobyliśmy Puchar Polski!



Niedawno urodził ci się synek. A ty już dwóch synków miałeś, tyle, że w Legii. Najpierw był to Miro Radović, a potem Ariel Borysiuk.
- Takie „ojcowanie” polega na tym, że trzeba dawać wsparcie w szatni. Siedzi 16 starych, obytych zawodników i oni albo zaakceptują przybysza, albo nie. A „Rado” bardzo szybko zaakceptowali, bo wiedzieli, że ja się nie godzę na odrzucanie mojego rodaka. „Rado” to zrozumiał, gdy sam znalazł się w takiej sytuacji i on zaczął pomagać młodszym piłkarzom, czy naszym krajanom. Nigdy nie było tak, że brałem go za rękę i pokazywałem, co i jak. On zawsze umiał grać w piłkę i umiał się zachować. Sam sobie więc ułatwił. Natomiast w przypadku Ariela było nieco inaczej. Był bardzo młodym chłopakiem i widziałem w nim siebie z czasów, gdy wchodziłem do szatni Partizana. Choć nie dla wszystkich młodych byłem taki dobry, część z nich mnie pewnie nawet nie lubiła. Uważałem bowiem, że większość z nich nie zasługuje na grę w Legii, bo nie mieli talentu do gry w piłkę. Widziałem natomiast, że Ariel jest bardzo utalentowany i potrafi grać w piłkę. I dlatego zarówno nad nim, jak i Maćkiem Rybusem, roztoczyłem parasol ochronny.

Trwało to jednak krótko, bo z końcem 2008 r. ponownie odszedłeś z Legii.
- Trafiłem do Iraklisu Saloniki i znów mi się w Grecji nie powiodło. Wszedłem do szatni, w której siedziało 20 załamanych chłopów, bo od roku im nie płacili. W klubie zaś zapewniano mnie, że wszystko jest w porządku. Nawet od razu po podpisaniu kontraktu przelali mi należność, by mnie uspokoić. A przez następne 6 miesięcy... zero. Żaden z piłkarzy tam nie myślał o grze w piłkę. Sam po 5 miesiącach rozwiązałem kontrakt z winy klubu, a część pieniędzy udało mi się potem odzyskać.

W efekcie wylądowałeś w Kielcach.
- Grałem tam przez pełne 4 sezony, a w piątym z powodów zdrowotnych zakończyłem karierę. Wiedziałem już, że nie będę w stanie pomóc Koronie i ze względu na szacunek do tego klubu rozwiązałem umowę.

Jak wyglądały twoje relacje z kibicami Korony? Wiedzieli wprawdzie, że jesteś legionistą i to zaakceptowali, ale nie byli szczęśliwi, gdy pokazywałeś „eLkę”, podczas meczów przeciwko Wiśle, czy Polonii.



- A ja nie byłbym szczęśliwy, gdybym udawał kogoś innego niż jestem. W Koronie już pierwszego dnia zdeklarowałem się, że jestem legionistą. Powiedziałem im też: „Nie liczcie, że ja kiedykolwiek powiem coś złego na Legię, by się wam przypodobać”. I u zdecydowanej większości kibiców zyskałem szacunek. Pomogło mi też to, że Korona największą „kosę” ma obecnie z Wisłą i to oni budzą tam najbardziej negatywne emocje. Co ciekawe, to gdy występowałem w Koronie, to nigdy z wiślakami nie przegraliśmy. Raz się zdarzyło, ale akurat pauzowałem za kartki.



Za to przeciwko Legii szło wam, jak po grudzie.
- To jest wręcz podejrzane, bo prawie wszystkie te mecze przegrywaliśmy! Co więcej, w pierwszym spotkaniu wyleciałem z boiska z czerwoną kartką, co wydaje się być jeszcze bardziej podejrzane! (śmiech).



- Zawsze był dreszczyk emocji, szczególnie w tym pierwszym meczu. Ale zawsze dawałem z siebie wszystko dla Korony, chciałem, by wygrywała. Cieszę się, że grałem w Koronie, bardzo dobrze wspominam ten czas, ale prawdę mówiąc, to powinienem był skończyć karierę w Legii. I gdyby wówczas było w klubie tak, jak teraz, to jestem przekonany, że bym skończył.

Patrząc na twoją karierę piłkarską, można dojść do wniosku, że nie warto chyba grać w klubie, który się kocha. To się nie kończy dobrze.
- Emocje kibicowskie nie są w takich momentach dobre, bo to jest jednak praca. Wszyscy dookoła traktują klub zawodowo, tylko ty, jako kibic, podchodzisz do tego emocjonalnie i w efekcie tylko ty na tym tracisz. Gdy podpisywałem pierwszy kontrakt z Partizanem, powiedziałem dyrektorowi sportowemu, że mnie w ogóle nie interesują ani kwoty, ani czas obowiązywania. Mogłem podpisać dożywotnio. Znacznie lepiej wychodzą ci, co negocjują swoje kontrakty i podchodzą do tego na chłodno.

I w Legii też nigdy nie negocjowałeś na spokojnie…
- Gdy drugi raz odchodziłem z Legii, byłem już bardzo mocno emocjonalnie zaangażowany w klub, ale z drugiej strony nie czułem szacunku dla mojego podejścia. A później wszystko zostało przedstawione tak, jakby rozstrzygające były kwestie finansowe, co absolutnie nie jest prawdą.

O co chodziło władzom klubu? Byłeś kapitanem drużyny, prezentowałeś się bardzo dobrze, liderowałeś nie tylko na boisku, ale i w szatni. Wydawało się, że Legia ma być budowana w oparciu o pewien kręgosłup, którego byłeś podstawową częścią.
- Ostatnio przeczytałem wywiad z Ivicą Vrdoljakiem, w którym opowiadał o szacunku klubu do zawodników. Wiem, choć on może nie, jakim jest szczęściarzem w porównaniu z moją sytuacją. Gdyby Bogusław Leśnodorski był prezesem w 2008 r., to miałbym nowy kontrakt. Nic wówczas nie wskazywało, że powinno być inaczej. Ivica mówił, że wyrazem takiego szacunku jest podpisywanie nowych umów na rok przed wygaśnięciem starych. Mi na rok przed końcem kontraktu powiedziano, że jeszcze przez rok będą się przyglądać mojej grze i wówczas podejmą decyzję. Dla mnie to był brak szacunku. Wiedzieli na co mnie stać, miałem 29 lat, nie byłem starym zawodnikiem. Była jednak w klubie opcja, która uważała, że Vuković może grać jedynie w Legii, tylko tu może się spełniać pod względem sportowym i będzie miał tak dobrze pod względem finansowym. Okazało się jednak, że Vuković, po krótkim pobycie w Grecji, poszedł do Korony Kielce, gdzie nie tylko zarabiał lepiej niż w Legii, ale też wciąż prezentował wysoką formę i był wybrany do jedenastki sezonu przez wiele redakcji sportowych. To wszystko utwierdza mnie w przekonaniu, że zrobiłem wszystko, by wtedy w Legii zostać i nie jest moją winą, że w 2008 r. odszedłem.

Mówiło się o tym, że rozeszło się o 20 tys. euro. Może klub chciał przyoszczędzić na tobie?
- Ale co tu oszczędzać, jak w tym okresie wyrzucało się w błoto miliony? Nie miałem wtedy wygórowanych żądań, na co najlepszym dowodem jest fakt, że Korona bez problemu zapłaciła mi potem więcej. W moim przypadku chodziło o coś innego, co nie zostało mi wyjaśnione. Uważano, że trzeba szukać innych rozwiązań w grze drużyny. Dziś wydaje mi się, że komuś nie pasowałem, że ktoś się mnie bał, mojej szczerości, tego jaki jestem. Ze swojej strony mogę tylko powiedzieć, że zawsze byłem lojalny wobec klubu i wobec trenerów, z którymi pracowałem.

Postawiłeś sprawę jasno jeszcze latem 2008 r. – oznajmiłeś, że nie przedłużysz wygasającej z końcem roku umowy i oddałeś opaskę kapitana. Czy trener Urban chciał ciebie w tym zespole, namawiał cię byś został?
- Wydaje mi się, że nie miał nic przeciwko, bym został, ale z jego ówczesną pozycją w klubie, mógł zrobić znacznie więcej, bym został… Podkreślam jednak, że nie obraziłem się na klub, bo Legia to Legia, to coś, co jest ponad wszystko. Nie obraziłem się też na ludzi tam pracujących, bo każdy ma prawo mieć swoje zdanie i inną koncepcję. W tamtej sytuacji dałem sobie jednak prawo nie zgadzać się z nimi, bo uważałem, że zasługuję na lepsze traktowanie i na nowy kontrakt. Dlatego też odszedłem. Na spokojnie, bez robienia zamieszania.

W 2004 r. było inaczej. Przez decyzję o odejściu narobiłeś sobie kłopotów.
- Miałem za sobą trzy sezony w Legii, z czego 2003/04 był naprawdę świetny. Wygrywaliśmy mecz za meczem, prezentowałem się bardzo dobrze. To wszystko spowodowało, że troszkę odleciałem. Przeceniłem siebie. Nie zgodziłem się na warunki, które wskazywały na to, że klub bardzo angażuje się, by mnie zatrzymać. Chciałem od Legii zbyt wiele i popełniłem błąd. Przyznaję się do niego. Odszedłem przez własną głupotę. Byłem młody i za dużo mi się wtedy wydawało.

W prasie pojawiły się informacje o twoim przejściu do Wisły, a ty, mimo wcześniejszych deklaracji, że w Polsce możesz grać tylko w Legii, tego nie dementowałeś. No i oberwało ci się wtedy od kibiców. Zostałeś „Pinokiem”...



- Minęło 10 lat, a wciąż są ludzie, którzy nie przyjmują do wiadomości tego, jak było naprawdę. I potwierdza się, że kłamstwo powtarzane wielokrotnie, uważane jest za prawdę. Fakty zaś są takie, że nigdy żaden z pracowników Wisły się ze mną nie kontaktował. Po drugie zaś, wtedy, gdy wywieszono transparent „Vuković Pinokio”, nie mówiło się, że mam przejść do Wisły. Media powtarzały, że ja już tam jestem! Że podpisałem trzyletni kontrakt! Prawdą było jedynie to, że jeden menadżer do mnie zadzwonił i powiedział, że jest zainteresowanie Wisły. Ustaliliśmy, że udostępnienie informacji o tym będzie dobrym posunięciem negocjacyjnym i fakt, że chcą mnie dwa najlepsze kluby w Polsce poprawi moją pozycję w trakcie rozmów z klubami niemieckimi. Sprawa ta zaczęła żyć własnym życiem i wymknęła się spod kontroli. Nawet w Canal+ mówili, że zostałem zawodnikiem Wisły. No i zrobiło się nerwowo. Jak już mówiłem, popełniłem ogromny błąd. Błędem była również deklaracja, o której powiedziałeś. Złożyłem ją rok po przyjściu do Legii. Teraz uważam, że tego typu stwierdzenia, to głupota zawodników. Fajnie jest być zakochanym w klubie, czuć się w nim dobrze, ale nigdy nie wiadomo, co życie przyniesie. Z całą pewnością mogłem i mogę tylko powiedzieć, że nigdy nie będę pracował w Crvenie Zvezdzie.

Długo bolał cię ten „Pinokio”.
- Nie... Wtedy rzeczywiście było nieprzyjemnie. Choć z drugiej strony, „Kryta” pożegnała mnie wówczas brawami, a przecież oni też wiedzieli to, co mówiło się w mediach, że już podpisałem z Wisłą.

Vuko, ale ty dobrze rozumiesz kibiców, więc nie możesz mieć pretensji do tych, którzy mieli do ciebie żal, ba, byli na ciebie po prostu wkur...! Byłeś idolem, gościem, z którym się identyfikowaliśmy, a miałeś przejść do największego wówczas rywala.
- Nigdy nie miałem o to do kibiców pretensji. Ich reakcja była dla mnie zrozumiała, wręcz oczywista. W gazetach pisano, że przechodzę do Wisły, że już tam podpisałem kontrakt, a ja tego nie dementowałem. Innej reakcji być nie mogło. Nie miałem im za złe, nie podobała mi się jedynie forma, w jaki to wyrazili.

fot. Mishka / Legionisci.com

Przez 8 lat gry przy Łazienkowskiej zdobyłeś z Legią dwa mistrzostwa, Puchar Polski i Puchar Ligi, ale mimo to powtarzałeś za Branko Rasoviciem, że „nigdy, przenigdy nie dam klubowi tyle, ile klub da mi”. Co więc tobie dała Legia?
- To działa, gdy mówimy o klubach z historią, z dużą popularnością, dużym znaczeniem w społeczeństwie. Bez niej w życiorysie nie znaczę nic. Gra dla takiego klubu warta jest więcej niż pieniądze, czy sukcesy gdzie indziej. Gdybym nawet rozegrał 300 meczów i strzelił 100 bramek dla Amiki Wronki, to co z tego? Znałoby mnie z tysiąc osób. Grałem w Legii Warszawa. Dzięki temu mam tu szacunek ludzi. Jestem kimś. Bez Legii w życiorysie byłbym jednym z wielu. Legia dała mi znacznie więcej, niż ja jej. W tych słowach jest sama prawda. Nie ma to związku z tym, że jestem teraz pracownikiem Legii. To samo powiedziałbym wczoraj i rok temu. To samo też powiem, kiedy mnie tu już nie będzie. Nie ma znaczenia, czy będę miał po drodze z prezesem, czy właścicielem. Ale zawsze będę miał po drodze z Legią i to się nigdy nie zmieni.


Rozmawiał Qbas


przeczytaj więcej o:
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.