Legia Champions - fot. Legionisci.com
REKLAMA

Tune(L) czasu - Maciej Szczęsny

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Powstrzymywał Laudrupa, Vialliego i Shearera. Jest jednym z dwóch Polaków, którzy w barwach dwóch polskich klubów zagrali w Lidze Mistrzów. Ma na koncie 5 tytułów mistrzowskich, ale tylko dwa z Legią. W 1996 r. został wyklęty przez kibiców, bo przeszedł do największego wówczas wroga - Widzewa. O swojej 9-letniej przygodzie z Legią opowiedział nam Maciej Szczęsny.

W jednym z wywiadów wspomniał pan, że już w wieku 9 lat podjął pan decyzję – będę bramkarzem.
Maciej Szczęsny: - Nie bardzo widziałem dla siebie alternatywę. Wtedy wszyscy graliśmy w piłkę, to była moja pasja. Czułem, że niewiele rzeczy w życiu będę robił tak dobrze. Poza tym miałem rozbuchaną wyobraźnię po igrzyskach w Monachium, jak i mistrzostwach świata w 1974 r. Marzyłem o utrzymywaniu się z robienia tego, co kocham – grania w piłkę. Chciałem grać zawodowo, zostać reprezentantem Polski. Pewnie było we mnie tyleż przekonania, co i dziecinnej naiwności. Trzeba było przecież mieć kupę szczęścia, by wszystko się udało. Mi się udało.

I dlatego zapukał pan do Gwardii na odległym Mokotowie zamiast z Muranowa zawitać po sąsiedzku na Polonię.
- Na Gwardię przyjmowano od 10. roku życia, a ja zacząłem trenować w wieku 8 lat. Oszukałem skutecznie, bo byłem wyrośnięty, ale po paru miesiącach kazano mi spadać. Odczekałem jednak znów kilka miesięcy na nowy nabór, znów oszukałem, ale tym razem przymknięto oko. Zacząłem regularne treningi. Polonię odpuściłem niejako z założenia. Klub ten wiecznie balansował na granicy II i III ligi, a niekoniecznie uśmiechało mi się granie na takim poziomie.

Wydawać by się mogło więc, że naturalnym wyborem będzie Legia.
- Niespecjalnie ją wtedy kochałem. Awersja ta była po części spowodowana ówczesnymi wybrykami kibiców Legii, ale przede wszystkim był to klub wojskowych, fatalnie zarządzany i kradnący piłkarzy. Mnie to odpychało.

Mundury milicyjne pana nie odpychały?
- Te mundury nie wysuwały się tam na pierwszy plan. Nigdy tego nie zauważyłem, ani nie odczułem. Gwardia na siłę nikogo w te mundury nie ubierała.

Pan nie chciał do Legii, a czy pana nie chciano przy Łazienkowskiej? Już jako 14-latek rozpoczął pan treningi z pierwszą drużyną Gwardii, a potem nawet po 7 meczach w II lidze otrzymał pan powołanie do kadry Łazarka.
- Kompletnie nie. Pierwszy raz Legia się mną zainteresowała, jak już miałem dogadany kontrakt z Widzewem.

I gdyby nie tragiczna śmierć córeczki, to pewnie nigdy by pan nie wylądował przy Łazienkowskiej.
- Z całą pewnością nie. Trafiłbym do Widzewa, a stamtąd pewnie mógłbym odejść co najwyżej za granicę. W lutym dostałem świetną propozycję z Łodzi. Trzyletni kontrakt za pięć milionów, do tego stumetrowe mieszkanie i polonez. Byłem zdecydowany na przenosiny do Widzewa. W kwietniu pod podwórkowym trzepakiem zginęła moja córka. Byliśmy z żoną załamani. Nie mogliśmy zostawić jej grobu. W dodatku małżonka była w ciąży, a w Warszawie miała świetną opiekę medyczną. Musiałem podziękować prezesowi Sobolewskiemu.

Wówczas pojawiła się Legia ze swoją ofertą.
- Prawie dwukrotnie gorszą finansowo i pod względem innych warunków. Chciałem jednak zostać w Warszawie i dlatego ją przyjąłem.

W 1987 r. przyszedł pan więc do nielubianej Legii. Traktował pan to, jak sportowe wyzwanie? Szczebel w drabinie na zawodowy szczyt?
- Chciałem się rozwijać i bardzo wierzyłem, że będę grał, bo z klubu odszedł Jacek Kazimierski. Za rywala miałem natomiast Zbyszka Robakiewicza, którego z różnych przyczyn trudno mi było traktować, jako równorzędnego konkurenta. Po latach muszę stwierdzić, że osiągnął poziom, jakiego się po nim nie spodziewałem po naszych pierwszych treningach. Gdyby jednak w tej drużynie panowały normalne zasady i zdrowa rywalizacja, to nigdy by do tego pułapu nie doszedł, bo osiągnął go poprzez grę w meczach. Tak jak on przez to dużo zyskał, tak ja równie wiele straciłem jako rezerwowy.

Do Legii ściągnął pana Jerzy Engel.
- Znaliśmy się wcześniej. Był nawet moment, gdy miałem dość Gwardii i zgłosiłem się do niego na Hutnika Warszawa. Trener kazał mi jednak ochłonąć, wracać na Racławicką. Do tego powiedział, że wyciągnąć mnie stamtąd będzie bardzo trudno, a gra nie jest warta świeczki. Wspomniał przy tym, że z pewnością jeszcze będziemy razem współpracować. Myślę, że już wówczas Legia mogła się nim interesować i on o tym wiedział. Chyba mnie zapamiętał.

Znalazł się pan wśród najlepszych piłkarzy w kraju. Jestem ciekawy, jak pan to widział od środka. Jedni bowiem mówią, że Legia miała wówczas najlepszy skład w Polsce. Inni twierdzą, że podobny poziom reprezentował Górnik Zabrze, GKS Katowice, czy Lech Poznań.
- Gadanie. Legia miała taką pakę, że nie ma nawet porównania. Spójrzmy na skład. Paweł Janas, dwa Darki na bocznych obronach – Kubicki i Wdowczyk, Kazimierz Buda, Jan Karaś, Darek Dziekanowski… Po prostu Cosmos Nowy Jork. Taki Górnik miał do przeciwstawienia Janka Urbana i długo, długo nic. Mimo tego, to oni zdobywali tytuły. My nic.

Może zamiast Cosmos Nowy Jork należałoby więc powiedzieć Lambada Warszawa?
- Akurat wtedy niekoniecznie Lambada. A jeśli już, to tylko po części. W Legii przez długie lata nie było potrzeby zdobywania tytułów. Dominował minimalizm. Mało komu w tamtej drużynie się chciało. Nazwałbym to brakiem potrzeby wygrywania. Wówczas było nas dwóch, którzy naprawdę przejmowali się treningami. Jeden nazywał się Jagoda, a drugi Szczęsny. Patrzyło się na nich z politowaniem i machało ręką: „Aa, niech zapierdalają”. Do tego wielu zawodników trafiało do Warszawy z głębokiej prowincji zarówno w sensie geograficznym, jak i kulturowo-intelektualnym. Oni już wówczas uważali, że swoje ambicje zrealizowali i to z naddatkiem. Wyrwali się ze swojego Pipidówka, dostali mieszkanie w stolicy i czuli się panami świata.

Robakiewicz szybko stał się częścią szatni, która wówczas wiele mogła.
- Na tyle dużo, by zwolnić trenera Engela tuż po starcie sezonu 1987/88. Podpadł kilku piłkarzom, którzy nie chcieli z nim dalej pracować, bo trzeba było właśnie pracować. Engel chciał się bić o mistrzostwa, a po co to komu? Przecież to nieopłacalne. Skoro więc mogli zwolnić szkoleniowca, mogli też wpłynąć na to, że broni kolega, z którym się dobrze bawi, a nie kolega, który zapierdala.

Mówi się, że był pan pierwszym zawodowcem w Legii tamtego okresu. Chciał pan iść do przodu, rozwijać się, pracować. Skąd ta świadomość u 22-letniego piłkarza, który obraca się w środowisku nie pałającym miłością do ponadnormatywnego wysiłku?
- Gdyby zapytał pan o mnie w Gwardii, to by panu powiedziano: „Bardzo zdolny, ale leń”, choć to nieprawda. Samoświadomość zyskałem po powołaniu do reprezentacji Polski. Przez pierwszych parę dni piłki ciągle przelatywały mi nad głową. Nawet nie wszystko dobrze widziałem. Musiałem się odpowiednio ustawiać, by nie nabawić się garba od schylania po futbolówki. Jak już jednak zatrybiło, coś tam zacząłem bronić, to zdałem sobie sprawę, że wyłącznie ciężką pracą można cokolwiek osiągnąć. Uznałem, że nie po to mam za sobą 11 lat treningów, wyjazdy na mecze rezerw Gwardii, odmawiałem kolegom wypadów na biwaki, nie piłem z nimi wina w krzakach, żeby teraz się wykopyrtnąć sportowo. Poza tym chciałem prowadzić dorosłe, samodzielne życie, a po chwili nawet musiałem, bo okazało się, że Ala jest w ciąży i będę musiał utrzymać rodzinę. Wiedziałem, że by zarabiać dobrze, muszę być świetny, bo pamiętajmy, że bramkarze, z nielicznymi wyjątkami, zawsze zarabiają gorzej od pozostałych zawodników. Co więcej, patrzyłem na tych moich kolegów z drużyny, którzy zachwycali się, że nocą palą się światła wielkiego miasta i ochoczo z tej iluminacji korzystali. Nie chciałem być tacy jak oni. Biorąc to wszystko pod uwagę nie bardzo miałem wyjście – potrzebą czasu było profesjonalne podejście do zawodu.

Zasuwał pan, ale nie grał albo co najwyżej mało. Drużyna nie wykorzystywała ogromnego potencjału. Szatnia miała głos decydujący w klubie. Frustrujące.
- Bardzo. Do tego w Legii obowiązywał system stypendialny. To co gwarantował kontrakt – talon na samochód, mieszkanie, środki na zagospodarowanie tzw. roczna wypłata, była jedynie częścią. Pensja zaś była w postaci stypendium w wysokości 18 tys. zł. Natomiast Robakiewicz i Szczęsny dostawali po 12 tys. zł, bo pan Strejlau tak zarządził. No można się wkurwić.

Strejlau zastąpił Engela, po parumiesięcznym okresie przejściowym z Brychczym na ławce.
- Człowiek z gębą pełną frazesów, który nigdy o niczym nie wiedział. On także pozwalał drużynie żyć swoim życiem i u niego również nie było zdrowej rywalizacji o miejsce w bramce. Bronił Robakiewicz, bo trener dobrze odczytywał wolę szatni i wolał się nie narażać.

Czego nie dostrzegał?
- Tego, czego wygodniej było nie widzieć. Powiem tyle, że powoływał potem do reprezentacji zawodników, którzy sprzedali finał Pucharu Polski w 1988 r. Przy czym doskonale wiedział, że tak było, bo byłem obok, jak o tym usłyszał z absolutnie pewnego źródła. Strejlau oczywiście twierdzi, że niczego nie pamięta.

Skoro o sprzedanych finałach mowa, to mówi się, że również finał Pucharu Polski w 1991 r. przez piłkarzy Legii odpuszczony za odpowiednią kwotę.
- Pierwsze słyszę. Grałem w tym meczu. To była straszna padlina w naszym wykonaniu, więc wcale bym się nie zdziwił. Z drugiej strony jednak nie bardzo widzę, kto by miał to zrobić. Ryzyko było bowiem spore. Trenerem był Stachurski, który gdyby się dowiedział, to z pewnością wyrzuciłby sprzedawczyków z drużyny.

Stachurski słynął z twardej ręki.
- Przyszedł do drużyny zaraz po tym, jak udzieliłem wywiadu o wyczynach moich kolegów z drużyny pod tytułem „Lambada kaprali”. Jako jedyny nie przestraszył się układów w drużynie. Wszedł do szatni i powiedział: „Panowie, impreza się skończyła. Teraz gramy w piłkę”. Nienawidzili go więc jak psa. Do dziś niektórzy, jak słyszą to nazwisko, to dostają gęsiej skórki. A ja u Władka zacząłem grać regularnie.

Natomiast pod wodzą Strejlaua osiągnął pan swój pierwszy sukces – w 1989 r. zdobyliście Puchar Polski.
- Tak, siedziałem na ławce więc nie byłem zbyt szczęśliwy. Wygraliśmy w Olsztynie 5-2 i był to chyba najlepszy mecz tamtej Legii, jaki widziałem.



Puchar dał wam przepustkę do rozgrywek europejskich, a tam na dzień dobry FC Barcelona.
- Miałem dziki fart, że, gdy przyszło grać mecze pucharowe, to „Robak” złapał świnkę od swojego dziecka. Trener Kapera nie miał więc wyboru – grałem. W Barcelonie prowadziliśmy 1-0, sędzia okradł nas z prawidłowo zdobytego gola. Natomiast w 90. minucie podyktował dla gospodarzy rzut karny, po którym Ronald Koeman wyrównał. Ciekawostką jest, że Kapera gardłował do końca życia, że rzuciłem się w inny róg niż mi kazał. Po pierwsze jednak, to ja stałem w bramce i decydowałem. Po drugie stanąłem oko w oko z Koemanem, który w ligowym spotkaniu poprzedzającym starcie z nami wykonywał dwie „jedenastki”. Obie wykonał w ten sam sposób z balansem w jedną stronę, a strzałem w drugą. Staje więc ten Koeman. I tak: on wie, że ja wiem. A ja wiem, że on wie, że ja wiem, jak on strzela karne (śmiech). No to skoro wiem, że uderzał w lewo, to się lekko bujam w prawo, mocno w lewo i liczę, że on wiedząc to wszystko zmieni róg. Niestety. Niesamowicie spokojny facet. Jeden z niewielu, którzy jak podchodzili do rzutu karnego, to w ogóle nie patrzyli na piłkę tylko cały czas na bramkarza. W dodatku potrafił tak zwolnić nóżkę, że ja już leciałem, a on zdążyłby się jeszcze mnie zapytać: „Gdzie lecisz frajerze?”.

1-1 na Camp Nou to wciąż bardzo dobry wynik przed rewanżem.
- Tym bardziej więc szkoda, że część z nas już przed meczem w Warszawie miała pełne majty i np. jeden postanowił nie zagrać. Bóle go złapały w dniu meczu… Niektórzy byli tak przestraszeni, że najniższy na boisku strzelił nam gola głową. Barcelona totalnie zlekceważyła nas u siebie, a i tak mogli wygrać…

Tyle, że taki jeden w bramce zwariował i im nie pozwolił… (śmiech)
- … i to wysoko. Do Warszawy jednak przyjechali jak po swoje. Strzelili bramkę na początku meczu i było jasne, że nie wyrównamy. Nasi byli zahukani. Bali się kompromitacji. Woleli więc nie szarpać tygryska za wąsy.



Rok później jednak już się postawiliście wielkiej ówcześnie Sampdorii Genua.
- Też nas zlekceważyli i to w obu meczach. Vialli zabalował dzień przed meczem i nie zagrał w Warszawie. Grali na bagnie w egipskich ciemnościach, w dodatku w zimnicy, to im się nie chciało specjalnie wysilać. A tam? Czy my graliśmy z nimi w piłkę? Oni grali, a od nas znowu jeden zwariował i strzelił im dwa gole (śmiech).

Sędzia jawnie ich wspierał.
- Powiedzmy wprost: mieli kupionego sędziego, który, o dziwo, przyjechał z żoną, a wyjechał z żoną w futrze. Wielland Zieller. Ja go kurwa spotkam… Na 100%... Kiedyś będę szedł Jagiellońską, czy Ząbkowską i on wyjdzie z bramy. Wprawdzie rzadko tam chodzę, ale akurat tego dnia będę. I wtedy go trafię.

A` propos trafiania: jak pan wtedy nie trafił w łeb tego Manciniego?
- Wkurwiony byłem, skopał mnie, zagotowałem się… Chciałem zrobić zamach i walnąłem w murawę. Największy błąd życia, że go nie trafiłem (śmiech).



A nie czerwona kartka? Interesował się panem Manchester United, ale podobno zrezygnowali, gdy dowiedzieli się, że będzie musiał pan pauzować w czterech meczach europejskich pucharów.
- Gdy ich wylosowaliśmy już byli mną zainteresowani. Dyplomatycznie się nie odzywali, choć wiedzieli, że nie zagram przeciwko nim, by nie zostało to źle odebrane w Legii. Mocno zaczęli się dobijać już po półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów. Tymczasem Legia konsekwentnie na to nie odpowiadała. W końcu przyjechał tutaj człowiek z Manchesteru, który skontaktował się ze mną za pośrednictwem Pawła Janasa. Janas powiedział, że Legia milczy, przestała odbierać faksy, niby nikt w klubie nie mówi po angielsku, a jak się w końcu dodzwonili, to dziwnym trafem zerwało połączenie. Pojechałem więc do Marriotta i porozmawiałem z angielskim łącznikiem. Poprosił mnie, bym, mając na uwadze powyższe, sam porozmawiał z władzami klubu. Poszedłem zatem do pułkownika pełniącego obowiązki prezesa. Zapytałem więc do czego to podobne. Odpowiedział mi, że dostał wyraźne polecenie, by nie sprzedawać takiej gwiazdy, w dodatku warszawiaka. On zaś ma chwilę do emerytury, córkę do wykształcenia i nie może zaryzykować swojej przyszłości kosztem mojej kariery.

Pozbawił pana życiowej szansy.
- Poszedł Schmeilchel. Lekko pijący grubasek. A mógł iść niepijący, sprawny, młody człowiek.

Jak pan sobie z tym poradził?
- Dobrze. Po pierwsze dlatego, że byłem pewien, że to nie jest ostatnia taka oferta w moim życiu, choć okazało się, że była. Po drugie miałem dużą pokorę wobec realiów. Może powinienem był temu pułkownikowi zadać konkretne pytanie: ile kosztuje przejście w stan spoczynku? Po trzecie zaś miałem już dwójkę małych synów, z którymi byłem w bliskich relacjach, mimo separacji z żoną. Nie bardzo więc sobie wyobrażałem wyjazd bez nich. Inna rzecz, że wówczas nie wiedziałem jeszcze, co tracę. I to na wielu płaszczyznach.

Awans do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, to historyczny wynik. Stachurski zbudował sobie na tyle mocną pozycję w klubie, że zaczął stawiać zespół do pionu i to pewnie dosłownie. W ramach tych porządków m. in. wygonił do Motoru Lublin Leszka Pisza czołową postać drużyny, ale i „Lambady”.
- Nie wiem, czy to nie Leszek sam postanowił odejść, bo z pewnością nie podobały mu się nowe rządy. A może i faktycznie Stachurski zasugerował mu odejście? Kiedyś Leszka o to zapytam. Po latach nasze stosunki się wyprostowały i potężny antagonizm zamienił się w normalne relacje. Stachurski chciał wprowadzić swoje zasady, ale trzeba pamiętać, że niewiele mógł zmienić. Miał słaby skład, by pozbywać się zawodników. W dodatku po marnym początku sezonu 1991/92 odszedł do Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Drużynę przejął Krzysztof Etmanowicz i nieomal spadliście z ligi…
- Władze obiecywały, że przyjdzie klasowy trener – z charyzmą i umiejętnościami. Powierzyli nas jednak w ręce Etmanowicza, który bał się własnego cienia. I dziwnym trafem znów przestałem grać. Przegraliśmy jakiś mecz u siebie w lidze i już w następnym nie zagrałem, choć nie popełniłem błędu. Równocześnie zaczął śpiewać jednym głosem z chórkiem, który twierdził, że ta porażka to z winy bramkarza i trzeba go zmienić. Wtedy się tak wkurwiłem, że przestałem przychodzić na treningi. Przez dwa tygodnie nie było mnie w ogóle w klubie.

Znów więc wszystko wyglądało źle. Nie dość, że w klubie panowała bieda, nie było kim grać, trener był słaby i bez autorytetu, w efekcie czego widmo spadku zajrzało wam realnie w oczy, to jeszcze pan nie grał. Na nowo zaś grała „Lambada”.
- Nie jestem pewien, czy ona kiedykolwiek przestała grać. Miała tylko okres zawieszenia przy Stachurskim. Nie było też jednak tak, że wtedy poszliśmy do zakonu. Mało tego, nawet ja się pierwszy raz narąbałem. Wracaliśmy po sezonie z meczu, zaprawiłem się w autokarze na tyle, że jak po przyjeździe na Łazienkowską wszedłem do szatni, to już z niej nie wyszedłem i do rana spałem na stole do masażu. Nie byłem w rytmie (śmiech).

Jest 1992 r. Sukcesów brak, pieniędzy mało, koledzy pana nie lubią. Miała być kariera, a jest ławka. I co pan sobie myśli?
- Myślę sobie, że nie dostanę roboty nigdzie w Polsce. Bo gdzie wezmą warszawiaka z „paszczą” i to po Legii? Mogę co najwyżej pójść kopać rowy. Gdy byłem numerem 1 za czasów Stachurskiego, to zaproponowano mi przedłużenie kontraktu o 2 lata. Podpisałem po czym za chwilę Władka nie było, a ja siłą rzeczy koleją przestałem grać.

W klubie jednak wreszcie wyszło słońce w osobie Janusz Romanowskiego. Pojawiają się pieniądze, a w ślad za nimi ogromna, czarna chmura – Janusz Wójcik.
- „Miiiisiuuuuu… Tryśnij!”. Mówił to najczęściej do masera, z reguły już po śniadaniu i przy całej drużynie. „Jak to nie ma wódki?! To zapierdalaj kurwa na CPN!”. Nigdy w życiu nie spotkałem człowieka bardziej pozbawionego zasad. Egocentryka, egoisty, skurwysyna. Nigdy.

Szumiało mu chyba mocno w głowie po medalu olimpijskim.
- On w ogóle był rozbestwiony do granic możliwości od czasów pracy w Białymstoku. Awansował z Jagiellonią do ekstraklasy, na rozpadających się trybunach po 30 tys. ludzi. Wójcik odleciał, a że podobno miał wysoko postawionego teścia, to ten lot trwał. W końcu nawet teść powiedział, że nie będzie mu pomagał, ale on to wtedy już miał gdzieś.

Opowiadał pan, że „Wujo” chyba nie znał innych metod na wygrywanie, jak kombinacje.
- Po pierwsze ciągnął się za nim dopingowy smrodek. Gdy pojawił się w Legii ze swoim lekarzem, to zapowiedziałem temu drugiemu, żeby lepiej się modlił, by mnie nikt nigdy na czymkolwiek nie złapał, bo bez względu na okoliczności będę winił jego i wtedy urwę mu łeb. Po drugie zaś Wójcik brał udział w ustawianiu meczów. Dysponował w tym celu stworzonym budżetem. Pieniądze nie wpływały na nasze konto, tylko odbieraliśmy je w kasie. Kwitowaliśmy odbiór całej kwoty, ale dostawaliśmy o 20 milionów (obecnie 2 tys. zł – przyp. red.) mniej niż wynikało to z umowy. Gdy zapytałem kierownika drużyny co jest grane odparł, że to decyzja trenera. Pogadałem z „Wójtem”: „Pierwszy i ostatni raz tak się zdarzyło”. Zapowiedziałem, że jak mi jeszcze raz zabierze, to go kiedyś dopadnę w ciemnej ulicy.

I co? Nie zabierał już?
- Mnie już nie zabierał.

Wójcik podobno szczerze pana nienawidził.
- Z pewnością mnie nienawidził, ale tu pana zaskoczę, bo, gdy objął reprezentację Polski, a ja akurat nie grałem w piłkę po ciężkiej kontuzji w pamiętnym meczu Legia – Widzew 2-3, spotkaliśmy się podczas jakiegoś meczu w Łodzi. Podszedł do mnie i zagadał: „Będziesz grał jeszcze w piłkę? Może poprowadziłbyś mi bramkarzy w kadrze? Co? Dziwisz się skąd ta propozycja, co? Za charakter misiu, za charakter”. Podziękowałem.

No dobrze, ale ta Legia Wójcika nie była na tyle mocna, by poradzić sobie bez wspomagania pozasportowego?
- Była dość mocna, ale by wygrać ligę trzeba było sumiennie pracować. Wszystkim więc było na rękę, że nie musieli się przemęczać.

Parafrazując jednak „Łapówkę” z „Piłkarskiego pokera”, Legia miała rogi, jak cała liga.
- Najśmieszniejsze jest to, że to wszystko w wykonaniu Legii tak by się nie rozbuchało, gdyby inny klub nie zaczął kupować na potęgę. Oni zaczęli ten nieuczciwy wyścig. Inna sprawa, że doskonale wpisywało się to w sposób prowadzenia drużyny przez „Wójta” i jej funkcjonowania.

Sezon 1992/93 skończył się tytułem mistrzowskim, na który Legia czekała od 23 lat.
- Czułem się koszmarnie. Mój pierwszy tytuł w karierze, a nie dość, że nie grałem, to jeszcze zdobyty został w nieuczciwy sposób. Po ostatnim meczu sezonu z Wisłą, który wygraliśmy 6-0, bo właśnie tyle musieliśmy wygrać, nie potrafiłem się cieszyć. Widział to obecny w Krakowie mój ojciec i potem powiedział mi, że jest ze mnie dumny.

W tym samym czasie w Łodzi ŁKS rozstrzelał Olimpię Poznań…
- A najmłodszy Mirek Szymkowiak wbił swojaka. Kompletnie nie wiedział o co chodzi, gdy koledzy rzucili się do niego z gratulacjami.

W efekcie PZPN odebrał Legii tytuł, a tytuł przyznał… Lechowi.
- Nie bardzo byliśmy w stanie to uwierzyć. Wprawdzie zgadzam się, że można było nam odebrać tytuł, ale jeśli w ogóle trzeba było go komuś przyznawać, to na pewno nie Lechowi. Całkowite kuriozum. Jeden pan wołał, że cała Polska widziała. I to jest racja. Szkoda tylko, że cała Polska widziała co działo się w Krakowie, czy Łodzi, a nikt nie dostrzegał tego, co działo się w Poznaniu.

Tak było najprościej.
- Najgłośniej zawsze gardłują neofici. Nie wierzę, że Kulesza byłby w tamtych czasach w PZPN tym, kim był, gdyby miał czyste rączki. Dla mnie kompromitacja tego człowieka… Zgoda, kara powinna nas spotkać, ale wszystkich. Nie może być tak, że tylko część złodziei idzie do pierdla, część puszcza się wolno, a w dodatku największego nagradza. W efekcie lechici dostali premie finansowe za wygranie ligi, zagrali w europejskich pucharach. Kompletny absurd.



Lech dostał po głowie w pucharach, Legia lizała rany, a u pana constans: Wójcik = ławka.
- Miałem dość i pojechałem do Olsztyna, gdzie trenerem był „Bobo” Kaczmarek. Poważnie myślałem nad przenosinami. A tam 7 piłek i, przysięgam, 4 dziurawe. „Bobo” mówi: „Maciek, gdzie ty tutaj? Zamęczysz się, to nie ma sensu”. Rzeczywiście nie miało. Ale drużynę Stomil miał fajną, charakterną. Sami Mazurzy i Warmiaki, a także paru Kaszubów. Nóżki nie odstawiali. W dodatku byli w stanie się świetnie zmobilizować i na takie mecze jak z Legią to potrafili i z 10 dni nie pić przed meczem (śmiech). Mówi się, że w różnych miejscach Polski piłkarze sprężają się na Legię. Moim zdaniem jest tak, że oni się po prostu boją kompromitacji, a z Legią zawsze taka grozi. Jak zacznie strzelać, to i 0-8 może się skończyć. Dlatego dają z siebie maksa.

Wrócił pan na Łazienkowską.
- I miałem farta, bo „Robakowi” na treningu poszedł „Achilles”. Przez pół roku grałem. O dziwo, „Wójt” był wtedy bardzo grzeczny. Nie to, żeby mnie hołubił, ale się nie czepiał. Wcześniej była taka sytuacja, że Robakiewicz zagrał kilka słabszych meczów, zawalił parę bramek. Przed następnym spotkaniem byłem więc pewien, że zagram. Wójcik zaczął odprawę od wyczytania składu, a tu w bramce oczywiście „Robak”. Uśmiechnąłem się pod nosem. Dostrzegł to i zapytał: „A ty misiu, to z czego się kurwa śmiejesz?”. Odparłem: „Teraz to akurat z pana”. Potem koledzy opowiadali mi, że byli pewni, że „Wójt” mnie zabije. Zastanawiali się tylko, czy na odprawę wziął giwerę. Tym razem chyba nie wziął, bo odwrócił się i nic nie powiedział. Prawdopodobnie bardzo go zaskoczyłem, że się w ogóle odezwałem, bo sytuacje, gdy brakowało mu języka w gębie właściwie się nie zdarzały. Wyjątkowo bezczelne bydlę.

Mówiło się wtedy, że w Legii istnieją dwie grupy: Leszka Pisza i jednoosobowa Macieja Szczęsnego. Jak pan przez tyle lat dawał sobie radę w drużynie, która co najwyżej tolerowała, że pan z nimi trenuje, a i to niechętnie?
- To był okres, w którym wreszcie trochę odetchnąłem finansowo po rozwodzie i zacząłem wiązać koniec z końcem. Miałem w końcu odskocznię w życiu prywatnym. Bardzo dużo chodziłem na koncerty, a wówczas w Polsce zaczęły występować świetne zespoły jazzowe. Cieszyłem się szczęściem ze swoją kobietą. Starałem się jak najwięcej zwiedzać. W zespole zdarzały się też miłe sytuacje. Kiedyś, gdy chyba z pół roku nie grałem, zagaił mnie Jacek Zieliński i powiedział, że bardzo mnie szanuje, że zawsze jestem przygotowany, daję z siebie maksimum na treningach. Stwierdził, że on by tak nie wytrzymał i albo to rzucił, albo pierdolnął „Wujowi”.

A cios miał potężny!
- Zaczynał od rzutu oszczepem. Ale najwięcej o tej sile powiedziałby panu „Lewy”.

Grzegorz Lewandowski.
- „Lewemu” zaszkodziło świętowanie awansu do Ligi Mistrzów w Goeteborgu i zaczął zaczepiać „Ziela”, któremu w końcu cierpliwość się skończyła. Podszedł do Grześka i kazał mu się odczepić. „Lewy” jednak fikał dalej: „A bo co? Pierdolniesz mi?!”. Po chwili leżał na podłodze.



Pana sytuacja poprawiła się wraz z przyjściem Janasa…
- Z odejściem „Wuja” (śmiech).

Zgoda.
- Nie grałem jednak przez całą wiosnę 1994 r., a latem kończył mi się kontrakt. Paweł Janas zaczynał pracę trenerską i namawiał mnie, bym został w Legii. Zaprosił mnie do domu i przez kilka godzin przekonywał. Mówił, że jeśli będę prezentował poziom, jaki prezentowałem do tej pory, to będę grał. Miał nie faworyzować Zbyszka Robakiewicza. Zapewnił mnie, że zależy mu na sukcesach, a lepsze wyniki osiąga się stawiając na lepszych piłkarzy. Zapowiedział, że będzie próbował zdyscyplinować zespół. Będzie twardy, konsekwentny i sprawiedliwy. Po wszystkich latach nie bardzo chciałem mu wierzyć, ale też znaliśmy się od dawna, graliśmy przecież razem w piłkę i jednak jakieś zaufanie do niego miałem. Postanowiłem więc zaryzykować i przedłużyć kontrakt jeszcze o 2 lata.

Jakim trenerem był Janas? Mówiło się, że drużynę z takim potencjałem mogłaby prowadzić teściowa.
- Może i teściowa, ale po takim burdelu, jaki zostawił po sobie Wójcik było bardzo ciężko posprzątać. Janasowi się udało. Przede wszystkim zastosował skuteczną taktykę – uznał, że wygrać może tylko ten, który pierwszy kopnie. Janas kopnął pierwszy i to w sposób zupełnie niespodziewany. Owszem, zaczął od rozmowy z zawodnikami, ale potem umówił się z naszymi żonami. Rozrysował im na tablicy ile ich mężczyźni mogą zarobić za mistrzostwo, ile za puchar, a ile za awans do Ligi Mistrzów. Kobiety wszystko sobie zsumowały i potem bardzo skutecznie pomagały trenerowi w utrzymaniu dyscypliny w drużynie. To było mistrzowskie posunięcie. Do tego potrafił nas dobrze zmobilizować, a sportowo wystarczyło, że nie przeszkadzał. Wiedział też kiedy wkroczyć, a kiedy odpuścić, czy wręcz udać, że czegoś nie widzi. Biorąc pod uwagę na okoliczności spisał się na 5+. Pod jego wodzą zaczął się nasz marsz w górę.

I w czerwcu świętowaliście tytuł po remisie 1-1. Spotkanie sędziował Sławomir Redziński, którym do dziś straszy się dzieci na Śląsku.
- Nie mam cienia wątpliwości, że był uczulony na piłkarzy Górnika, ale też i oni ciężko zapracowali na wszystkie trzy czerwone kartki. Mało tego, arbiter puścił ich akcję bramkową, mimo, że Szemoński wyjechał z piłką poza linię autową o dobry metr. Wszyscy stanęli, bo byli pewni, że gra zostanie przerwana, a on poleciał na bramkę i dał im prowadzenie. Myślę, że kluczowa była tutaj odwaga sędziego. To był jego ostatni mecz w karierze. Niczym nie ryzykował. Górnicy nie mają prawa na niego narzekać. Zresztą, jak chcą być tacy uczciwi, to niech przypomną sobie ligowy mecz z listopada 1994 r. w Zabrzu, w którym strzelili nam gola po skandalicznej decyzji arbitra o rzucie karnym w sytuacji, gdzie napastnik prawie mnie stratował. Tak mnie arbiter wyprowadził z równowagi, że zawaliłem drugą bramkę. Po meczu sędzia, jak przechodził obok Bogusia Łobacza (kierownika drużyny – przyp. red.), to powiedział „Sorry Boguś, dzisiaj musiałem”.





Po mistrzostwie cel był jeden – Liga Mistrzów.
- W meczach przeciwko Hajdukowi byłem jeszcze zawieszony za czerwoną kartkę w Genui. W Warszawie było 0-1, a mogło się skończyć i 0-4. Chorwaci byli wtedy naprawdę mocnym zespołem. Na 10 meczów wygraliby z nami pewnie w 8, a dwóch udałoby się zremisować, jakby nam pomógł sędzia. No i w rewanżu rzeczywiście było 0-4. Całkowita klapa.





Ale przynajmniej niedługo potem wskoczył pan do bramki.
- A nawet do reprezentacji. Wystarczyło mi tylko dać grać. W świetnej formie byłem. To był mój dobry czas.

Mało brakowało jednak, a skończyłby pan w więzieniu.
- A wie pan, że naprawdę niewiele?



Jesienią 1994 r. graliście w Stalowej Woli. Przegraliście, a po meczu tubylcy wbiegli na murawę. Jednemu przyłożył pan „z bańki” i złamał mu nos.
- Do dzisiaj pamiętam, jak się ten chłopak nazywał - Ludjan. 30 października. Przegraliśmy 0-1, nasi jak niepyszni schodzili do szatni. Ja wracałem z pola karnego Stali, gdzie pobiegłem na ostatni rzut rożny i muszę jeszcze pokonać ponad 100 metrów po swoje rzeczy, które zostawiłem w bramce. Nagle więc zostałem sam, a tam tłum. Na wsi wesele. Tańczą, śpiewają, stepują. Zrobiło się gęsto, nie tylko dosłownie. Grzecznie przedzierałem się w stronę szatni. Została mi ostatnia grupka do przejścia, dosłownie parę kroków. I nagle bam! Dostałem cios w potylicę. Upadłem. Od razu poczułem, że się nade mną gromadzą i zaraz mnie zakopią na śmierć. Momentalnie wstałem i złapałem pierwszego, który mi się nawinął. Chwyciłem go od dołu za pasek od spodni. Łokieć w biodrze, tak by było sztywno. Oni się zatrzymali, czekali co się wydarzy. Gość chciał się wyszarpać, ale trzymałem go mocno, więc odbił się od nich, a ja mu tak przypierdoliłem, że nos miał na uchu. Zobaczyłem tylko, że odjeżdża, miał białe gałki oczne. Towarzystwo od razu się rozbiegło. Wszedłem do szatni, musiałem strasznie wyglądać, bo nagle wszyscy: „Maciek, co się stało?!”. Odpowiedziałem, że chyba zabiłem gościa. Byłem przerażony. Poprosiłem trenera, by pogadał z prezesem Stali, a ten wezwał policję. Za chwilę przyszedł prezes Stali z komendantem i… zaczął mnie przy wszystkich przepraszać. Prosił tylko, bym na nich skargi nie wnosił, bo to ich niedopatrzenie. Szpaler policji eskortował nas potem do autokaru, bo w całej Stalowej Woli był już wielki dym. Odjeżdżamy autokarem, a tu nagle na rogatkach miasta zatrzymuje nas policja. Szukają Szczęsnego. A tak mnie prezes Stali przepraszał…

Może komendant chciał się wykazać?
- Postanowił mnie zapuszkować. Jest sobota, czyli sądy nie pracują. Podobnie, jak w niedzielę, a w poniedziałek było Wszystkich świętych. Najszybciej więc prokurator zajmie się mną we wtorek. Ja tymczasem w klapkach i krótkich spodenkach. Nie uśmiechało mi się to wcale. Nasz kierowca powiedział więc, bym schował się do kibla w autokarze, tylko się tam nie zamykał na zasuwkę, bo włączy się światełko. Schowałem się. „Gdzie Szczęsny?!” – pytali. Najbardziej przytomny okazał się być Leszek Pisz, który powiedział, że mam tu w okolicy groby bliskich i odłączyłem się od zespołu, by je odwiedzić. Policja zrobiła kipisz autokaru. Sprawdzali nawet torby podróżne W końcu jeden znalazł się obok tego kibla. Kierowca powiedział, że zepsuty, a ja przesunąłem jednak zasuwkę. Włączyło się światełko, na szczęście jakimś cudem kierowcy udało się przekonać policjanta, że to zwarcie. Odpuścili.

Ale wymiar sprawiedliwości panu nie odpuścił.
- Przede wszystkim nie wiedziałem, czy uderzyłem właściwego człowieka. W marcu 1995 r., jak dostałem wezwanie z prokuratury ze Stalowej Woli, to wywiesiłem przed stadionem karteczki z prośbą o zgłoszenie się świadków zdarzenia. Na przesłuchaniu ściemniałem, że nikogo nie uderzyłem, a tylko zderzyłem się głową po tym, jak zostałem zaatakowany. Od razu miałem konfrontację z poszkodowanym. Pani prokurator mocno go naciskała, by mnie obciążał. Podkreślał tylko, że on spokojnie szedł do domu i bez powodu go zaczepiłem. Potem czekał na mnie pod prokuraturą i mnie przepraszał za atak.

Czyli trafił pan właściwego.
- O dziwo, chłopak został oskarżycielem posiłkowym. Na rozprawie przed sądem w Stalowej Woli zeznawali dwaj członkowie Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej. Wszystko widzieli, jak na dłoni – Szczęsny zaatakował niewinnego chłopaka. Moi świadkowie, kibice, którzy się zgłosili i też gówno widzieli, zeznali zupełnie co innego. Pani prokurator postanowiła więc zaskoczyć wszystkich. Miała bowiem dowód w postaci zapisu video jakiejś kablówki ze Stalowej Woli, na którym widać, że go uderzyłem. Równocześnie widać, że to grzeczne dziewiętnastoletnie dziecko, które szło do domu, a które zaatakowałem, podążało za mną od jakiegoś czasu i z premedytacją, z wyskoku mnie zaatakowało. Jasnym więc było, że mój czyn spełniał wszystkie znamiona obrony koniecznej. Ale co tam, dostałem pół roku w zawieszeniu na dwa lata. Do dzisiaj pamiętam nazwisko pani prokurator, ale nie jest ono warte wspomnienia. Karierowiczka piep...

Odwołał się pan?
- Zaraz po powrocie do Warszawy skontaktowałem się ze znanym adwokatem Jackiem Taylorem, który jeszcze za komuny bronił KOR-owców, więc w ogóle nie bał się systemu. Zapoznałem go ze sprawą. Złożył apelację do sądu wyższej instancji w Tarnobrzegu. Nikogo na sprawę nie wezwano. Sąd w Tarnobrzegu uznał, że była to obrona konieczna. Podkreślił, że skandalem jest, że pani prokurator na oskarżyciela posiłkowego wzięła prowodyra całego zajścia. I na tym się to skończyło. Dziś żałuję, że nie zrujnowałem finansowo Stali Stalowa Wola i nie wytoczyłem im powództwa cywilnego.

W 1994 r. do drużyny trafił Jacek Bednarz i nagle jednoosobowa grupa Szczęsnego powiększyła stan posiadania o 100%.
- Jacek Bednarz to mój przyjaciel. Na początku był mało dostrzegany przez kolegów z drużyny na boisku i nie do końca przez nich akceptowany. Tyle tylko, że to już był taki okres, w którym niektórzy w końcu zaczynali dorastać i dostrzegli, że lata lecą, a tu na koncie prawie żadnych sukcesów, a tym bardziej poważnych pieniędzy. Zrozumieli, że w kupie siła i choć się różnimy, to pora zostawić waśnie. Dotarło do nich, że to już ostatni dzwonek, by coś fajnego w futbolu osiągnąć, a przy tym solidnie zarobić. Wzięli się do pracy. Mimo więc wszelkich różnic zaczęliśmy wreszcie ciągnąć wózek w jedną stronę. Na finiszu tej drogi było zdobyte na 3 kolejki przed końcem mistrzostwo Polski, a następnie puchar. W tle zaś zaczęła się urealniać Liga Mistrzów. Byliśmy wówczas bezwarunkowo najlepsi w Polsce. W końcu nastąpiła równowaga między możliwościami Legii, a osiąganymi wynikami.

Bednarz opowiadał, że wiele sobie wyjaśniliście na zgrupowaniu we Włoszech zimą 1995 r. Czy pana relacje z pozostałymi zawodnikami też uległy poprawie?
- Bez przesady, ale po tym obozie stały się bezkolizyjne.

I wózek ruszył w stronę Ligi Mistrzów.
- IFK Goeteborg to była bardzo mocna ekipa, o czym świadczy choćby fakt, jak rozprawili się Lechem dwa lata wcześniej. Mieliśmy też szczęście, że sędzia w Szwecji nie ugiął się presji, bo to już był czas, gdy UEFA promowała kluby z tzw. cywilizacji. Wygraliśmy 1-0 po ciężkim meczu w Warszawie, a w Goeteborgu gola z dystansu prawą nogą strzelił mi facet, który podobno używał jej tylko do wsiadania do tramwaju. I to sieknął tak, że nie miałem szans. Niedługo potem arbiter wyrzucił z boiska jednego ze Szwedów, który faulował Podbrożnego. Potem prawidłowo nie uznał im gola zdobytego ze spalonego, a przecież mógł się po gospodarsku pomylić, no nie? Awansowaliśmy i to był ogromny sukces.



Liga Mistrzów i Maciej Szczęsny. Ja mam jedno skojarzenie. 90. minuta spotkania w Blackburn, a pan wygrywa pojedynek z Alanem Shearerem, fantastycznym strzelcem, wielokrotnym reprezentantem Anglii, który za chwilę zostanie najdroższym zawodnikiem na świecie.
- Zawsze bardzo skrupulatnie przygotowywałem się do meczów pucharowych. Szukałem kaset video z występami najbliższych rywali, oglądałem je i rozpisywałem sobie wszystko. Kto, którą nogą, w jakim kierunku, jak się ustawia, gdzie zbiega. Który jest spokojny, a który się gotuje. Który strzela technicznie, a który wali ile fabryka dała. Zdzierałem te taśmy. Tym bardziej w Lidze Mistrzów. Miałem ich wszystkich w pamięci. Wiedziałem, że Shearer, to świetny zawodnik, a przy tym bardzo spokojny człowiek. Nie ma co się oszukiwać – miałem masę szczęścia. Nie tylko w pojedynku z nim, ale i w całym meczu. Pamiętam, że jak po rzucie rożnym Collin Hendry huknął w piłkę nogą z 5 metrów to, choć byłem bardzo dobrze ustawiony i złapałem piłkę, prawie wepchnęło mnie do bramki. Akurat trafił we mnie w momencie, gdy uginałem nogi i miałem nisko środek ciężkości. Gdybym stał na prostych, na pewno wbiłby mnie do siatki. Szczęście.



To dla pana była frajda grać wśród najlepszych w Europie?
- Miałem z tego wiele radości, choć i wiele rozczarowań. Najgorzej wspominam wyjazd do Aten. Boli mnie, że nie wszyscy pojechaliśmy tam z myślą, że trzeba się bić, że po bezbramkowym remisie na bagnie w Warszawie wciąż mamy takie same szanse. Tomek Wieszczycki biadolił, że nie mamy tam po co lecieć, że rozniosą nas w puch. Żałuję, że go wtedy nie kopnąłem w dupę… Panathinaikos był lepszym zespołem, mieli lepszych piłkarzy i ustawionego sędziego. Ale nie wolno przegrać w szatni, a przynajmniej nie Legia i nie wtedy. Wyszliśmy, oni tupnęli parę razy nogą i kilku z nas się posrało. Jestem pewien, że gdybyśmy to my wtedy tak tupnęli, to oni by umarli ze strachu. Byli mocni, gdy ktoś się ich bał. Bardzo boli mnie ten ćwierćfinał, ale właśnie pamiętajmy, że to był ćwierćfinał Ligi Mistrzów. Z niego należy się jednak cieszyć.

Występy w LM otworzyliście wygraną z Rosenborgiem.
- Potem w Moskwie nas przekręcili, o Blackburn rozmawialiśmy. W Trondheim zawaliliśmy po całości. Nie umiem natomiast odpowiedzieć, czego zabrakło w meczu na mrozie przeciwko Spartakowi. Mieliśmy doskonałe sytuacje Kucharskiego i Podbrożnego. Spartak to jednak była w tym czasie prawdziwa potęga. To była naprawdę taka paka… Jak im się tylko chciało, jak byli trzeźwi, to byli nieuchwytni. Ten Juran… Gruby pijak, wyglądał jak żul, a skurwysyn robił co chciał. Nie przez przypadek wygrali wszystkie mecze w grupie, co się nawet dzisiaj rzadko zdarza najlepszym klubom.

Po porażce z Panathinaikosem wciąż jednak byliście ligową potęgą, choć doszlusował już do was Widzew. To był piękny wyścig o mistrzostwo zwieńczony pamiętnym meczem, w którym Legia przegrała u siebie 1-2, a o którym mówi się w Warszawie, że został przez piłkarzy odpuszczony.
- Sędziował Ryszard Wójcik, przy którym, w czasach, gdy grałem w Widzewie, nie mogła stać się nam żadna krzywda. Niemniej, nie mam co do tego meczu cienia podejrzeń. Po co by się strzelało bramkę na 1-0? Po żadnym z nas nie było widać, by nagle zapomniał jak się gra w piłkę – regularnie tracił piłkę, nie wracał do obrony. Po prostu nas ukąsili i tyle… Uważam, że zarówno w 1996 r., jak i 1997 r. Widzew wygrał uczciwie. Miał więcej szczęścia. Ja też je miałem, bo po wejściu Kucharskiego w tym drugim spotkaniu niewiele brakowało, a po kilkunastu dniach pobytu w szpitalu ucięliby mi nogę.



Ta porażka doprowadziła do rozpadu drużyny.
- Rozkład zaczął się już wcześniej. Wtedy zwykle bywało tak, że jak się komuś kończył kontrakt w czerwcu, to już w styczniu co najmniej toczyły się zaawansowane rozmowy w sprawie przyszłości danego gracza. Tym razem cisza, która trwała gdzieś tak do końca kwietnia. Trochę z inicjatywy drużyny odbyło się spotkanie z przedstawicielami władz klubu: Szymańskim i Mazurkiem. Panowie mieli krótką przemowę, w której tłumaczyli się z niewypłaconych nam pieniędzy. Po paru minutach wstali i najwyraźniej zamierzali na tym poprzestać. Wtedy zapytałem w imieniu drużyny co się dzieje w sprawie naszych umów? Dlaczego nikt z nami nie rozmawia? Mazurek się uśmiechnął i zamiast mądrze milczeć, postanowił się głupio odezwać: „Ale o czym my mamy z wami rozmawiać? W klubowej kasie echo, bo wszystko przejedliście”. Jakby to była nasza wina, że źle zarządzał klubem. Potem dodał, że mamy rozbuchane oczekiwania finansowe, a po Lidze Mistrzów z pewnością znajdziemy fajne kluby zagraniczne, gdzie zarobimy dużo więcej.

Na mieście mówiło się wówczas, że z tej drużyny zostanie tylko bramkarz.
- Nie paliło mi się do wyjazdu z Warszawy. Zaproponowałem więc Mazurkowi, byśmy umówili się na kolejny dwuletni kontrakt. Chciałem ustalić określoną sumę wynagrodzenia i jeśli Legia nie miałaby pieniędzy, to do 12 miesięcy mógłbym grać za darmo. Gdyby w tym czasie kasa się nie znalazła, to dostaję wolną rękę – umowa wygasa. Innymi słowy, roczną grą bez wynagrodzenia wykupiłbym się z Legii. To były czasy przed wejściem w życie „prawa Bosmana” i zawodnicy po zakończeniu kontraktów nie mogli dowolnie odchodzić z klubów. Mazurek tylko się głupio roześmiał i powiedział, że zarobię 8 razy tyle w Austrii. Niemal wprost dano nam więc do zrozumienia, że mamy znaleźć sobie nowych pracodawców i nie będzie żadnych propozycji przedłużenia kontraktów. Odchodził jeden po drugim. Drużyna się rozpadła.

Podobno był pan dogadany z Reading.
- Wszystko wydawało się być na ostatniej prostej. Mieli przylecieć na Legię omówić szczegóły transferu z władzami klubu, a tu nagle zadzwonił Darek Wdowczyk, który tam wtedy grał i mnie wyzywa. Stek wyzwisk i bluzgów. „Coś ty narobił cymbale?!”. A ja nie wiem o co chodzi. Okazało się, że Anglicy przyjechali na Łazienkowską z walizką pieniędzy i odbili się od drzwi z komunikatem, że Szczęsny nie jest na sprzedaż, bo czeka na niego nowy, lukratywny kontrakt. Tymczasem przecież informowałem ich, że Legia chce się mnie pozbyć i nie będzie robić przeszkód. Zadzwoniłem więc do Mazurka. Najpierw palił głupa, ale w końcu przyznał, że nie rozmawiali z ludźmi z Reading, a dla mnie mają nową umowę. Wściekłem się: „Pan mi mówi 2 miesiące temu, że mam sobie szukać klubu. Znajduję go, przyjeżdżają poważni ludzie, a pan ich odprawia z kwitkiem i oni potem sobie myślą, że ja podbijam stawkę. Krzywo patrzą na Wdowczyka, krzywo na mnie. Muszę się potem tłumaczyć i za niego, i za siebie. Przez pana w ich oczach wyszedłem na oszusta. Informuję więc pana, że z chujami nie tańczę i nie zagram już w Legii”. Przez ambicję, bycie w porządku z samym sobą nie mogłem zostać przy Łazienkowskiej.

I wtedy zadzwonił pański reprezentacyjny konkurent z propozycją dość ekstremalną.
- Andrzej Woźniak odchodził z Widzewa do FC Porto. Łodzianie szykowali się do eliminacji Ligi Mistrzów, ale zgodzili się na jego transfer. Postawili jeden warunek: ma znaleźć godnego następcę. Miałem straszny dylemat. Smudy nie znałem, ale czułem, że go nie polubię.

Potem przecież byliście „przyjacioły”.
- Śmiać, to owszem – śmiałem się z niego. Przy pierwszej przemowie „Franza” dostałem ataku śmiechu. Taki Łapiński był przygotowany i postawił kołnierz od dresów, żeby nie było widać, jak się śmieje. A tymczasem Smuda mówi: „Dziś zajmiemy się rzutyma rożnami... rzutymi rożnemi...”. W końcu, widząc, że coś źle brzmi, Franciszek mówi: „A chuj, kornerami”. Padłem na podłogę, wiłem się rechocząc, nie mogłem powstrzymać. Rozjuszyłem go bardzo, ale po dwóch tygodniach byliśmy z „Franzem” najlepszymi kumplami. Okazał się być bardzo fair i to w wielu sytuacjach.

Nie bał się pan iść do Widzewa?
- Nie wiedziałem, jak przyjmie mnie szatnia…

Pan wie, że nie o to pytam.
- Zawsze byłem daleki od zrozumienia tych wojenek kibiców. Podejmując decyzję o przenosinach do Łodzi w ogóle o tym nie myślałem. Nie miałem problemów w Łodzi, nie miałem problemów w Krakowie, ale w Warszawie niektórzy mieli problem ze mną.

Trybuny pana zaakceptowały, skandowały nazwisko, od zawsze kojarzony był pan z Legią, jest pan warszawiakiem. Naprawdę nie spodziewał się pan, że po przejściu do największego rywala część kibiców dostanie piany?
- Naprawdę. A już na pewno nie na taką skalę. Uważam, że do eskalacji nienawiści doprowadzili Mazurek i Szymański. Po moim odejściu spotkali się na „Żylecie” z liczną grupą kibiców, którzy domagali się wyjaśnień. Powiedzieli, że dla Szczęsnego przygotowany był kontrakt, a skoro wolał odejść do Widzewa, to niech sami sobie odpowiedzą na pytanie dlaczego przegraliśmy z nimi 1-2. Wiem o tym, bo mówili mi o tym uczestnicy spotkania, jak również długoletni pracownik klubu. Zaczęła się jazda pozbawiona wszelkich hamulców. Janek, mój starszy syn, został skopany przez kolegów ze szkoły. Wiecznie miałem zbite reflektory w aucie i przebite opony. Spod okna częstowany byłem kurwami, chujami i innymi łódzkimi szmatami. W końcu wpadli na mecz Polonii z Widzewem i zaatakowali moją kobietę. Stałem w bramce, widziałem, jak gonią za nią z cegłówkami. Miałem dość.

To prawda, że poszedł pan na „Żyletę”? Wielu ówczesnych bywalców temu zaprzecza.
- Oczywiście, że byłem. Założyłem grubą skórę, grube dżinsy, buty ponad kostkę i wszedłem na „Żyletę”. Stanąłem na samej górze, by mnie nikt od tyłu nie zaszedł. Cisza. Chociaż nie, szeleszczenie. Mam szeleszczące nazwisko i słyszałem ten szelest. W końcu jeden po kwadransie z daleka krzyknął: „Szczęsny! Ty wiesz”. I się skończyło. Może pomyśleli, że gdybym był sprzedawczykiem, to bym nie przyszedł? Długo jednak się na Legii nie pojawiałem. Gdy w końcu poszedłem znowu podszedł do mnie wielki facet i powiedział: „Panie Maćku, kiedyś w pana kamieniami rzucałem. Dziś mi głupio. A tak naprawdę to się cieszę, że przychodziłem na pana mecze. Przepraszam”.

Jak pan po latach patrzy na swoją karierę w Legii? Nie była pana pierwszym wyborem, ale w końcu spędził pan tu aż 9 lat.
- Miałem dość II ligi w Gwardii, chciałem się rozwijać, trafić do I ligi. Byłem bliski Widzewa, z powodów rodzinnych zostaliśmy jednak w Warszawie. Legia była moją życiową koniecznością. Nie czuję się przez to gorszy. Dla większości w niej grających w moich czasach i wcześniej tak było, choć różne były powody. Pan Lucjan Brychczy też wybrał Legię z powodów życiowych, to była jego kalkulacja, tak było mu wygodniej.

Po takim czasie czuł się pan związany z klubem?
- Byłem bardzo przywiązany do Warszawy. Gdy grałem w Legii trudno było mówić o utożsamianiu się z klubem. To się zaczęło powoli rodzić po pierwszych sukcesach. Uważam, że można było zbudować poczucie tożsamości na bazie tytułów, stworzyć tożsamość klubu. My piłkarze byliśmy na to gotowi. Od pewnego momentu wszyscy dawali z siebie bardzo wiele na treningach i w meczach, czuliśmy się Legią. Nie jest naszą winą, że panowie tego nie potrafili wykorzystać. Że dbali tylko o swoje stołki i siebie. Zabrakło im serca, talentu, uczciwości i ducha sportu. A przecież gdyby nie Legia, to z ich umiejętnościami wylądowaliby gdzieś w garnizonie pod Skierniewicami.

A dziś pan i Legia?
- Zdobyłem 2 tytuły, parę pucharów, grałem w Lidze Mistrzów. Nigdy nie zrobiłem wiochy obyczajowej. Wstydu nie przyniosłem. Znacznie lepsi gracze nie dali tu sobie rady. Zawsze byłem przygotowany do gry, na treningach dawałem z siebie wszystko, nawet, gdy długo grzałem ławę. Byłem w klubie w epoce wielkich sukcesów, ale i niesłychanej biedy. Nie chciałem odchodzić z Warszawy. Zostałem jednak oszukany, potraktowano mnie fatalnie. W 9 ze 100 lat Legii grał w niej Szczęsny. I co? Na otwarcie nowego stadionu zaprasza się i honoruje ludzi, którzy nic w klubie nie osiągnęli, uciekali z niego przy pierwszej okazji. Ja zaś na meczu z Arsenalem byłem tylko dlatego, że w tej drużynie grał mój syn i załatwił mi bilet. Ktoś na trybunie spytał mnie, czy mam zbyt zadarty nos, by zejść na murawę razem z innymi. Nie mogli się nadziwić, że nikt mnie tam przecież nie zaprosił.

Wyczuwam żal.
- Nie jestem takim zimnym skurwysynem, jak niektórzy postanowili sądzić.

Autor: Jakub Majewski "Qbas"
Twitter: QbasLL
KO na FB

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.