Michał Świderski - fot. Gacek / Legionisci.com
REKLAMA

Michał Świderski: Z Legią w symbiozie

Gacek - Wiadomość archiwalna

Człowiek, który swoją miłością do koszykówki mógłby obdarzyć pół świata, który z ulgą i uśmiechem w oczach wrócił do domu po pierwszym od półtora roku treningu. Zawodnik, którego zawsze, gdy zaczął się rozkręcać i pokazywać swój wielki talent, spotykał przeogromny pech. Wreszcie legionista, który miłość do Legii rozsiewał u zawodników klubów, w których grał. O kim mowa? Odpowiedź może być tylko jedna. Zapraszamy do lektury wywiadu z zawodnikiem Legii - Michałem Świderskim.

Gacek: Michał, na początek standardowe pytanie. Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z koszykówką?
Michał Świderski: Moja przygoda z koszem zaczęła się w czwartej klasie szkoły podstawowej, przez zupełny przypadek. Był nabór do szkoły na ul. Szanajcy, czyli tam gdzie była tworzona drużyna Pułaski Warszawa. Był to nabór do klasy sportowej o profilu koszykarskim. Do tamtej pory wiele wspólnego z koszem nie miałem, grywałem przede wszystkim w piłkę nożną. W międzyczasie trenowałem również pływanie. Jako że byłem najwyższy w klasie, wychowawczyni na zebraniu powiedziała mamie o naborze do Pułaskiego. Mama spytała mnie o zdanie, ja się zgodziłem i poszedłem. Najśmieszniejsze w tej historii jest to, że z koszykówką moje granie nie miało nic wspólnego, byłem jedynie wysoki i sprawny, więc zapewne dlatego też się tam dostałem. Grałem w Pułaskim w podstawówce i gimnazjum. Bardzo miło wspominam tamten okres i czasem chciałbym cofnąć się do tamtych chwil, bo były naprawdę piękne. Pójść do szkoły to była wielka przyjemność, bo dzień zaczynał się od dwóch godzin treningu. Pierwszy mecz w barwach Pułaskiego rozegrałem w Pruszkowie. Trenował mnie wtedy Andrzej Nowak. Z biegiem czasu zacząłem się do koszykówki przekonywać i w konsekwencji stała się ona moją wielką miłością.

Po Pułaskim trafiłeś do SMS PZKosz Kozienice...
- Tak, to prawda. W Pułaskim osiągnęliśmy właściwie wszystko. Najpierw zdobyliśmy mistrzostwo Polski szkół podstawowych, gimnazjalnych oraz klubowe kadetów, a w międzyczasie trafiłem również do kadry Polski. W kadrze grałem nawet na mistrzostwach Europy i przeszedłem drogę od kadeta do juniora. Pewnego razu załapałem się ze starszym rocznikiem na wyjazd na turniej eliminacyjny do mistrzostw Europy, który odbywał się na Słowacji. Tak się złożyło, że wszyscy zawodnicy z rocznika '86 byli właśnie z Kozienic i tak też się tam potem znalazłem. Przyznam szczerze, że nie chciałem iść do SMS-u, zwłaszcza, że miałem oferty wyjazdu do Stanów Zjednoczonych z kilku tamtejszych uczelni. Po tygodniu pobytu w Kozienicach zadzwoniłem do rodziców i spytałem, gdzie oni mnie wysłali. W pierwszym roku w SMS-ie dostałem bardzo mało szans na grę. Mój rozwój przez ten czas właściwie się zatrzymał. Wiele zmieniło się na drugim roku, gry trenowałem pod okiem trenera Kalwasińskiego, dla którego nie liczyło się nic, poza ciężką pracą na treningach, co mi akurat bardzo pasowało.

Podczas pobytu w SMS-ie miał miejsce Twój pierwszy kontakt z koszykarską Legią?
- Tak (śmiech). Wszyscy wiemy jak się tamten mecz skończył [Legia wygrała z SMS-em 115-47 - przyp. Gacek]. I tylko z tego względu tamtego meczu dobrze nie wspominam. Pamiętam jednak jak wyszliśmy na rozgrzewkę, a tu hala wypchana po brzegi, głośny doping, no i dostaliśmy wtedy srogą lekcję koszykówki. Pamiętam też, że w pewnej akcji nawet kibice zagrali z nami (śmiech).

Po SMS-ie Polonia?
- Po SMS-ie była Polonia. W Kozienicach było tak, że mimo gry w tym klubie można było występować również w swoim klubie macierzystym. Niestety Pułaski nie miał wtedy drużyny i pojechałem na obóz do Olsztyna z Polonią, gdzie był m.in. Paweł Podobas, Tomek Ochońko czy Marcin Dutkiewicz. Była to juniorska drużyna Polonii, prowadzona przez trenera Bakuna. Trener Bakun zapytał mnie, czy chciałbym u nich grać, a ja się zgodziłem. Jednak pojawiły się pewne zawirowania z moją kartą zawodniczą, którą ostatecznie musiałem wykupić z Pułaskiego. Trwało to na tyle długo, że nie zdążyliśmy zgłosić mnie już do Polonii przed zaczynającymi się MP Juniorów. Jakiś czas później, gdy skończyłem grę w Kozienicach, pojechałem z pierwszą drużyną Polonii na obóz, gdzie zaprosił mnie trener Kamiński. To było tak naprawdę moje pierwsze zetknięcie się z zawodową koszykówką. Gdy wszystko zaczęło iść w dobrą stronę, czułem że się rozwijam i nabieram doświadczenia, przydarzyła mi się przykra kontuzja – złamałem śródstopie. Niby już po sześciu tygodniach wróciłem do gry, ale pograłem krótko, ledwie miesiąc, ponieważ wdało mi się w tę stopę zapalenie. Gdy już wyleczyłem nogę, grałem parę spotkań w drugiej drużynie Polonii i tak zakończyłem tamten pechowy sezon.

Nie było szansy na grę w ekstraklasowej Polonii?
- Po tym sezonie pojawiła się taka szansa. Przygotowywałem się nawet z Polonią do sezonu... jednak przyszła wtedy oferta ze Sportino Inowrocław. Zadzwoniłem do trenera Kamińskiego, by szczerze powiedział mi, jaka będzie moja rola w drużynie. Razem uzgodniliśmy, że lepiej dla mnie będzie jak przyjmę ofertę z Inowrocławia.

Sportino grało wtedy w pierwszej lidze.
- Tak, Sportino było drużyną na zapleczu ekstraklasy. Zastępowało niejako dawną Noteć, co na początku istnienia nie ułatwiało nam sprawy, bo to tak jakby Legię zastąpić jakąś inną drużyną. Początkowo społeczność lokalna nie była nam przychylna, jednak z czasem zaczęli się do nas przekonywać.

Patrząc z perspektywy czasu, Twoje przejście do Sportino było strzałem w dziesiątkę.
- Zdecydowanie muszę się z tym zgodzić. Jednak pierwszy rok był bardzo ciężki. Podpisałem pierwszy profesjonalny kontrakt, pojawiły się pierwsze pieniądze za granie w kosza. Mieliśmy wtedy świetną ekipę i właściwie pewny awans, który ostatecznie nie nastąpił. Było to dla mnie bardzo ciężkie przeżycie, bo prowadziliśmy w półfinale play-off'ów z Wałbrzychem 2-0, po dwóch zwycięstwach na ich terenie. Zwycięzca wchodził do finału, czyli miał zapewniony awans do ekstraklasy. Pierwszy mecz w Inowrocławiu przegraliśmy jednym punktem i potem wszystko się już posypało.

W kolejnym sezonie jednak cel został osiągnięty.
- Udało się. Naszym trenerem wtedy był Jacek Winnicki, notabene moim zdaniem najlepszy trener, jakiego spotkałem w życiu, nic innym nie umniejszając oczywiście. Jednak jego doświadczenie zdobyte, czy to w Śląsku Wrocław, czy Prokomie Trefl, było na wagę złota. W ogóle był to dla mnie świetny sezon. Cały czas byłem "w gazie", ze zdrowiem było wszystko ok., a Sportino organizacyjnie też wyglądało bardzo dobrze. Wszystko tak dobrze ze sobą grało, że ostatecznie awansowaliśmy do ekstraklasy.

W tamtym czasie w Sportino grał również były zawodnik Legii – Wojciech Majchrzak. Czy wspominał coś o swoim pobycie w Legii?
- (śmiech) Tak, był z nami wtedy Wojtek. Świetny człowiek, a poza tym, co mnie zaskoczyło, także legionista. Jak tylko dowiedział się, że ja też jestem za Legią, zawsze witał mnie "eLką", obgadywaliśmy często mecze piłkarskiej Legii. Opowiadał mi także wiele o swoim pobycie tutaj. Miał naprawdę mnóstwo miłych wspomnień z gry w Warszawie. Ponadto w klubie kibica Sportino był też jeden kibic Legii, też zawsze mnie wołał i pokazywał "eLkę" (śmiech).

Sporino awansowało do ekstraklasy, a Ty pierwszy raz miałeś okazję pojawić się na parkietach najwyższego szczebla rozgrywek.
- To niesamowite uczucie, jednak początki w ekstraklasie były dla nas bardzo trudne. Chociażby z tego względu, że zaczynaliśmy przygotowania w momencie, gdy do rozpoczęcia rozgrywek był nieco ponad miesiąc. Inne drużyny w tym czasie grały już sparingi, były właściwie gotowe do sezonu. Na treningu czasem zdarzało się, że było nas siedmiu czy ośmiu, nie chcę wnikać w zawirowania klubowe, które to spowodowały, ale tak niestety było.

Czy Sportino całkowicie przemeblowało skład po awansie, czy większość zawodników została?
- Z pierwszoligowego Sportino zostałem ja, Łukasz Żytko, Hubert Wierzbicki i Artur Robak, więc resztę składu stanowili nowi zawodnicy, którzy okazali się wielkim wzmocnieniem zespołu. W szczególności wielki pożytek mieliśmy z obcokrajowców, jak Eddie Miller czy Kyle Landry, który bodajże w meczu z Polonią pobił rekord zebranych piłek. Miał ich ponad 20.

Jak na beniaminka, mimo pierwszych wpadek, udało Wam się godnie prezentować, jak chociażby, w przegranym co prawda, meczu u siebie z Asseco Prokomem czy Anwilem Włocławek?
- To były świetne mecze w naszym wykonaniu, choć niestety przegrane. Z Asseco przegraliśmy po dogrywce 95-99, natomiast z Anwilem 62-67. Były to zupełnie inne mecze, niż te, które miały miejsce w pierwszej rundzie, gdy z Włocławka i Gdyni wracaliśmy z 30-punktowym bagażem. Udało nam się także pokonać Turów Zgorzelec u siebie 82-78. Ostatecznie sezon 2008/09 skończyliśmy na 10. miejscu w tabeli.

Interesujesz się teraz losami Inowrocławian? Zajmują ostatnie miejsce w pierwszej lidze.
- Tak, to przykre. Ja oczywiście cały czas śledzę ich wyniki i mocno im kibicuję. Wiele zawdzięczam temu klubowi. To oni wprowadzili mnie tak naprawdę w zawodową koszykówkę, byli bardzo życzliwi, pomocni i dali szansę rozwoju.

Dlaczego zatem opuściłeś Sportino?
- Zawsze było tak, że przed każdym kolejnym sezonem podpisywaliśmy nowe kontrakty. Po pierwszym sezonie w ekstraklasie przybył nowy trener, który nie widział mnie w składzie i Sportino zwyczajnie się do mnie nie odezwało w celu przedłużenia kontraktu. Doszło do trochę nieprzyjemnej sytuacji, bo pewien człowiek, który notabene był tu niedawno w Legii, wiele naobiecywał, a skończyło się, jak się skończyło.

Pozostałeś bez klubu. Ofert brakowało?
- Niby nie brakowało, ale ciężko było o coś konkretnego. Pewnego razu przyszedłem na mecz Polonii, bo grał tu mój przyjaciel ze Sportino, Eddie Miller. Na meczu było parę osób, które gdy dowiedziały się, że jestem bez klubu, dały cynk działaczom z Pruszkowa o mojej sytuacji, po czym dostałem telefon od tamtejszego prezesa i zaproszono mnie na rozmowę. Po rozmowie z trenerem Skrzeczem, przed meczem Pucharu Polski Pruszkowa w Piasecznie, przedstawiłem mu swoją sytuację, i tak się tam znalazłem.

Była szansa na powrót z Pruszkowem do ekstraklasy?
- Z początku wydawało mi się, że tak. Mieliśmy świetną ekipę, byli m.in. znani z Legii Dominik Czubek czy Grzesiek Malewski, był też Adrian Suliński. Pruszków jest jednak specyficzny. Za dużo jest tam osób, które chcą, by ich słuchać. Za wiele osób się "zna" na koszykówce. Poza tym, była tam strasznie napięta atmosfera, do dziś chyba co niektórzy chcą być traktowani jak ten "wielki Pruszków" sprzed lat i myślę, że to nie pozwala im skutecznie walczyć o awans do ekstraklasy. To jest sport, często w nerwowych sytuacjach potrzeba dużo spokoju, a jak przegrywaliśmy mecz, to były jakieś dąsy, obrażanie się. Zupełnie niepotrzebnie. Trener musi mieć spokój i swobodę pracy, a tego moim zdaniem tam brakowało.

To tam przydarzyła Ci się ta straszna kontuzja.
- Ciężko mi do tego wracać, to było coś okropnego. Graliśmy jakiś turniej po świętach Bożego Narodzenia. To był mecz z młodzieżową kadrą Białorusi U-20. W jednej z podkoszowych akcji przeniosłem ciężar ciała na wykręcone kolano i strzeliły mi więzadła krzyżowe. Nigdy się nie spodziewałem, że coś takiego może mi się przydarzyć, to był dla mnie wielki szok. Tydzień później przeszedłem operację, a potem rozpocząłem żmudny proces rehabilitacji. Po jakimś okresie czasu zauważyłem, że noga nie robi postępów, że nie mogę wrócić do pełnej sprawności. Pomimo całego wysiłku jaki wkładałem w rehabilitację, nic się nie zmieniało. To było dobijające, zacząłem wtedy walkę sam ze sobą, lekko podłamała mnie tamta sytuacja, nie widziałem co mam dalej robić.

To wszystko trwało aż półtora roku?
- Tak. Półtora roku walki o to, by móc znów wrócić do koszykówki. Nie miałem problemów z chodzeniem, ale wiedziałem z jakimi obciążeniami wiąże się granie w kosza. Miałem dwie rehabilitacje w tym okresie, jedną od razu po operacji, potem drugą na przemian z siłownią. Jednak cały czas czułem, że wszystko nie idzie w dobrym kierunku.

Myślałeś, że to koniec Twojej sportowej kariery?
- Tak, mogę powiedzieć nawet, że znalazłem się w martwym punkcie. Nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić, czy darować sobie granie, czy pójść do pracy. To wszystko było dla mnie bardzo trudne. Kochałem grać i nie widziałem siebie w innej roli, ale z drugiej strony widziałem, ile mnie to kosztuje. Ponadto poznałem polskie realia. Będąc w Pruszkowie doznałem kontuzji, a potem zostałem zupełnie sam. Jedyną osobą, która mi pomagała w powrocie, był maser, bez którego teraz nie grałbym w Legii. To przykre. Dlatego też nie przedłużyłem kontraktu z Pruszkowem.

Półtora roku rozbratu z koszykówką, a jednak dziś znowu walczysz na parkiecie, i to w barwach Legii.
- Przez ten czas nigdzie nie grałem. Czasem na podwórku pokopałem piłkę, tak, żeby się poruszać, czy przyjechałem pod Pałac Kultury na boiska do kosza. Poza tym nic. Pewnego dnia zadzwonił do mnie "Pepe" i zaproponował mi grę w Legii. Myślę, że propozycja gry w Legii spadła mi z nieba, bo czegoś mi strasznie brakowało, chodziłem zdołowany, nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić. Ja zresztą jestem taki, że nie mogę usiedzieć na tyłku, wielu chłopaków się śmieje, że mam ADHD (śmiech). Jak już mówiłem, Paweł zadzwonił, potem przyszedłem na pierwszy trening, i muszę przyznać, że to była jakaś masakra. Po pierwszych 15-20 minutach myślałem, że zejdę na zawał. To był mój pierwszy trening z piłką od momentu złapania kontuzji, i wyszedłem z niego tak zajechany jak nigdy. Najważniejsze jednak było to, że byłem szczęśliwy, że znów mogę grać w kosza. Z grą w kosza jest jak z jazdą na rowerze, tego się nigdy nie zapomina. Nie trzeba się uczyć wszystkiego od początku, ale musiałem sobie parę rzeczy zwyczajnie przypomnieć.

Nie było innych telefonów, niż telefon od Pawła?
- Były, miałem zapytania z innych klubów, ale ja jestem realistą. Wiem jak wyglądałaby sytuacja, gdybym pojechał gdzieś na testy. Trener po 10 minutach by mnie wywalił, bo oprócz tego, że ja naprawdę nie miałem siły tyle biegać, zwyczajnie nie byłem jeszcze na to gotowy. Wiem teraz, będąc w Legii, że moja noga w stu procentach nie jest jeszcze sprawna, ale mocno nad nią pracuję. Staram się już tak intensywnie o tym nie myśleć, ale wiem, że na przykład przy mijaniu, nie mogę nakładać na nią wielkiego nacisku, bo czuję, że nie jest taka mocna, jak powinna być. Najważniejsze jednak jest to, że noga nie boli i zaczyna robić postępy. Czas działa teraz na moją korzyść.

Słuchając Twojej historii, patrząc na Twoje CV, ale również mając na uwadze Twoją obecną sytuację, zarówno Ty jak i Legia macie sobie coś do zaoferowania. Ty wracasz do zdrowia, a Legia ma zawodnika z ogromnym doświadczeniem i umiejętnościami.
- Żyjemy z Legią w symbiozie (śmiech). Ja mogę wrócić do mojego ukochanego grania, a poza tym pomóc Legii w osiągnięciu celu, jakim jest awans do drugiej ligi. Z tego faktu zadowoleni są także moi rodzice, bo oprócz tego, że mój ojciec jest zapalonym legionistą, to oboje bardzo chcieli, żebym wrócił do grania. Widzieli jak bardzo boli mnie brak grania, jak się ze sobą męczę. Kiedy zadzwonił "Pepe", strasznie się ucieszyli i dopingowali mnie, bym wrócił na boisko. Bardzo im dziękuję za wsparcie.

Interesowałeś się losami Legii przed przyjściem tutaj?
- Jasne. Na bieżąco śledziłem wyniki, w szczególności, gdy Legia grała w ekstraklasie. Poza tym kilka razy przed rozpoczęciem sezonu przychodziłem tu na salę się poruszać, więc byłem na bieżąco z sytuacją w klubie.

Nie ma co się oszukiwać, Legia po latach gehenny, tragicznej hibernacji, wraca do życia. Stawia pierwsze kroki do odrodzenia. Wszystko można zrozumieć - kontuzja, długi powrót, itd., ale czy nie czujesz się tu jak na koszykarskim zesłaniu?
- Wiesz, najważniejsze dla mnie było to, że od razu przedstawiono mi sytuację. Szczerze, kawa na ławę. Wiem, że gramy w najgorszej lidze. Wiem też, że póki co nie ma dla nas pieniędzy na pensje, ale wiem również i widzę, że jest tu ogromna szansa zrobić coś pięknego. Jest pierwszy sponsor, tak ważny, bo pozwala się Legii uwiarygodnić w oczach innych potencjalnych sponsorów, z którymi notabene są prowadzone rozmowy. Legii należy się miejsce w ekstraklasie, przecież to jedna z najbardziej utytułowanych drużyn w kraju. Jeśli awansujemy do 2. ligi w tym roku, w co bardzo mocno wierzę, w przypadku ofert z innych klubów, Legia będzie miała u mnie pierwszeństwo. Chcę tu grać, mam "eLkę" w sercu, mamy świetny zespół, wszystko idzie we właściwą stronę.

Wiadomo, że na tle trzeciej ligi brylujecie i ciężko jest ocenić co źle działa, jeśli wygrywa się każdy mecz różnicą trzydziestu, czterdziestu punktów. Jednak masz doświadczenie i może jesteś w stanie ocenić, czego sportowo Legii teraz brakuje najbardziej? Jakie są największe mankamenty drużyny?
- Na pewno w pierwszych minutach spotkania szwankuje nam koncentracja, później jest łatwiej, bo jak pokazały dwa ostanie mecze, w trzeciej i czwartej kwarcie niszczymy rywali, wcześniej się bezsensownie szarpiąc. Masz rację, że ciężko powiedzieć co jest źle, więc będę patrzył przez pryzmat treningów, bo tam jest wyższy poziom niż na meczu. Jeśli miałbym szukać na siłę, to można by poszukać w przyszłości bardziej doświadczonych graczy. Zawsze dobrze jest jak młodzi zawodnicy, a u nas takich sporo, uczą się od starszych kolegów na boisku. To nieraz są cenniejsze uwagi niż uwagi trenera.

Jak wspominasz pierwszy mecz w barwach Legii we własnej hali?
- Przyznam szczerze, że... przeszły mnie ciarki. Fantastyczna oprawa, doping cały mecz. Brak słów, by to opisać. Nie przeżyłem szoku, bo grałem już w podobnej atmosferze, ale za granicą. Pamiętam, jak będąc w kadrze, graliśmy w Belgradzie, w hali Partyzana, i w dodatku pierwszy mecz z Serbami. To był jakiś kosmos - cała hala wypchana, przyszli dopingować młodych Serbów. Widziałem takie rzeczy tylko na filmikach w Internecie. Niesamowite przeżycie. W koszykarskiej Polsce kibice Legii należą do elity, ale z tego co pamiętam, gorąco jest też w Słupsku czy w Wałbrzychu, ale tam to brak słów. Tam są charakterystyczne balkony i stamtąd ludzie pluli na nas, rzucali jakimiś rzeczami, jak np. monety. Siedząc na ławce, zakładałem ręcznik na głowę i co chwila czułem, jak czymś obrywam. Brak słów, to było naprawdę straszne. Jeśli chodzi o fanatyczny doping, to kibice Legii się wyróżniają. Nie ma chyba, oprócz Słupska, hali, gdzie dopingowaliby wszyscy ludzie, tak jak u nas. Jak schodzę na ławkę, to czasem sobie sam śpiewam pod nosem to samo co kibice. W wolnej chwili na parkiecie też (śmiech). Ten doping niesamowicie unosi, a jak jeszcze widzisz wystraszonych zawodników gości, to od razu jest łatwiej. Zresztą sam dobrze to pamiętam z wspomnianego meczu w SMS-ie, jak wyszliśmy na rozgrzewkę i modliliśmy się, by było już po wszystkim. I na pewno miało to wpływ na wynik.

Za kilka dni mecz na Kole, gdzie prawdopodobnie padnie rekord frekwencji, jeśli chodzi o trzecią, a może i nawet drugą, ligę. Spodziewamy się, że na mecz z Grójcem przyjdzie komplet, 1500 osób.
- Już się nie mogę doczekać tego meczu, i z tego miejsca szczerze współczuję zawodnikom z Grójca, bo domyślam się, co będzie działo się na Kole. Grałem tam w ekstraklasie przeciwko Polonii... to z koszykarskim świętem nie miało nic wspólnego. Totalny festyn, jakiś piknik, atmosfera naprawdę senna. Ale cóż, zobaczymy co będzie się działo 17.12. Już zacieramy tu wszyscy ręce.

Czego życzy sobie Michał Świderski na rok 2012?
- Na pewno dużo dużo zdrowia, żeby nie dopadła mnie już żadna kontuzja, no i bym wrócił do pełnej sprawności. Poza tym oczywiście awansu do drugiej ligi i dalszej przyszłości z Legią. Mam nadzieję, że również z moim udziałem lepiej będzie działo się w Legii, że ciężka praca, którą tu wszyscy wykonują, nie pójdzie na marne, a pierwsze efekty zobaczymy już w nadchodzącym roku.

Z tego miejsca chciałbym również złożyć serdeczne życzenia wszystkim kibicom. W szczególności dużo zdrowia dla nich i ich rodzin. Świat Bożego Narodzenia spędzonych w rodzinnym gronie, no i szampańskiej zabawy w Sylwestra. Natomiast na nowy 2012 rok życzę wszystkim Legionistom swego rodzaju dubletu - mam tu na myśli świętowanie naszego awansu do drugiej ligi i mistrzostwa Polski piłkarzy.

Rozmawiał Marcin Gacoń



Świderski (w barwach Sportino)kontra Ronnie Barrell





Michał Świderski - fot. Gacek / Legionisci.com
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.