Michał Świderski - fot. Kamil Marciniak / Legionisci.com
REKLAMA

Wywiad LL! z Michałem Świderskim

Bodziach, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Michał Świderski gra w koszykarskiej Legii czwarty kolejny sezon. Jako jedyny ma szansę na awans z Legią od III ligi do ekstraklasy. Popularny "Świder" nie kryje, że gra z eLką na piersi jest dla niego wielkim przeżyciem. O grze w klubie, który kocha, przeżyciach związanych z koszykówką, jak i możliwością awansu do ekstraklasy, rozmawiamy z rzucającym obrońcą koszykarskiej Legii:

W koszykówce młodzieżowej mieliście dobra pakę (jeszcze w Warszawie). Czy którykolwiek z kolegów gra jeszcze w kosza, oczywiście na jakimś znośnym poziomie?
- Obecnie z mojego rocznika to niestety nikt już nie gra. Natomiast z rocznika młodszego, w którym zdobyliśmy w ostatniej klasie gimnazjalnej mistrzostwo Polski kadetów i mistrzostwo Polski na Gimnazjadzie - Michał Nowakowski gra w Czarnych Słupsk. To jedyny zawodnik, który gra do dziś, a wtedy był z nami przez dwa lata, chociaż był z młodszego rocznika. Reszta po gimnazjum poszła do liceum na Polonię i po liceum każdy skończył z koszykówką. Szkoda, bo mieliśmy naprawdę fajną ekipę, mam niesamowite wspomnienia z tego okresu. Szkoda, że nikt więcej nie gra.

Grając w Pruszkowie złapałeś bardzo poważną kontuzję. Czy nie ma po niej żadnego śladu, a Ty żadnych ograniczeń?
- Wtedy "poszło" mi prawe kolano, przednie więzadło krzyżowe. Ślad po tym mam do dziś, bo nie mam pełnego wyprostu, ani zgięcia. Noga nie jest tak silna jak być powinna, w porównaniu z nogą lewą. Czasem czuję pewne ograniczenia ruchu, przy wybiciu z tej nogi. Jakiś ślad pozostał.

A psychicznie? Choć taki problem to pewnie był w pierwszych meczach po kontuzji.
- Dokładnie tak. Szczególnie, że jak przychodziłem do Legii to miałem już dwuletnią przerwę w grze. Wtedy właściwie nie grałem, tylko rehabilitowałem nogę. Nie wracał mi wtedy mięsień - miałem samą kość i żadnego mięśnia. Na początku obawiałem się, jak noga wytrzyma. Kolano początkowo bolało podczas treningów, chociaż te nie były ciężkie. Przez rok myślałem o tym, nie mogłem wejść pod kosz, albo wybić się z tej nogi w obronie. Były ograniczenia i cały czas trochę to czuję, choć noga jest już zdecydowanie mocniejsza, przez te lata się wzmocniła. Teraz już nie myślę o tym. Na początku oglądałem video ze swoimi meczami, żeby zobaczyć, czy widać różnicę w moim bieganiu. I patrząc na te pierwsze mecze, a to jak jest teraz, to jest niebo a ziemia.



Czy łatwo było oddać koszulkę Czarkowi Trybańskiemu z numerem, który był w Legii Twoim?
- Nie było łatwo, choć tego się spodziewałem. Czarek do mnie zadzwonił, choć się jeszcze nie znaliśmy, bo to było przed naszym pierwszym treningiem - i zapytał, czy byłaby taka ewentualność. Powiedziałem, że jak będzie podawał mi piłki, a jego będą podwajali, to za przysłowiową kratę piwa, mogę się zgodzić (śmiech). Choć do dzisiaj browarów nie zobaczyłem. Na pewno nie było łatwo oddać ten numer, bo grałem w nim od początku mojej przygody z koszykówką. Wróciłem za to do mojego pierwszego numeru, jaki miałem w Legii. Wiedziałem, że Czarek z "15" grał przed laty w Legii, a jest wizytówką tego klubu, więc może o tyle łatwiej przyszło mi to "przekazanie".

Jak w ogóle trafiłeś do Legii i czy nie byłoby tak, że gdybyś do Legii nie trafił, to skończyłbyś w ogóle grać w kosza?
- Na pewno tak by było. Zadzwonił do mnie "Pepe" i zapytał co robię. Powiedziałem mu szczerze, że przez dwa lata nie miałem piłki w ręku, tylko się rehabilitowałem. Przedstawił mi jakie są oczekiwania w klubie, całą sytuację - fakt, że na razie nie ma pieniędzy na wypłaty. Ja się na to zgodziłem, bo bardzo brakowało mi koszykówki przez te lata. Grzechem było wtedy nie spróbować, tym bardziej dla Legii, w klubie który kocham. Na początku nie było łatwo, bo po 15 minutach "zdychałem" na treningu. Nie żałuję tej decyzji i cały czas jestem wdzięczny "Pepiszonowi" za tamten telefon. Wszystko co powiedział, sprawdziło się.

Z którym teamem lepiej Ci się gra/grało? Z teraźniejszym czy sprzed roku?
- Ciężko powiedzieć, bo to jest inna liga. W tym roku są nowi ludzie w drużynie. W zeszłym sezonie jak na drugą ligę, mieliśmy bardzo silny skład, niespełna połowa tej drużyny została do dzisiaj. Z każdym po kolei zawodnikiem gra, i grało mi się nieźle. Każdy wnosił coś do drużyny. Poprzedni sezon w moim wykonaniu był naprawdę dobry, szczególnie po tej kontuzji. Nie ma co patrzeć na personalia, bo każda liga jest inna i nie wiadomo jak zawodnicy, których z nami już nie ma, sprawdziliby się w I lidze.

Jak odebrałeś rezygnację z gry w obecnym sezonie, kilku zawodników z którymi zrobiliście awans? Chyba dla niektórych ten poziom I ligowy zwyczajnie był zbyt wysoki na ten moment?
- Tutaj decyzja należy do trenera - kogo widzi w drużynie na daną klasę rozgrywkową. W grę wchodzi też zaangażowanie, poświęcanie większej ilości czasu. Nie oszukujmy się, w pierwszej lidze nie da się już grać za darmo, to musi być profesjonalny klub. Obecnie nie muszę się martwić jak w zeszłym sezonie, z czego utrzymam rodzinę. Taki jest sport. Takie sytuacje, że ludzie odchodzą z drużyny, są normalne w sporcie. Ja też grałem w Sportino przez trzy lata, a na czwarty sezon nie zostałem, bo praktycznie zmieniono cały zespół. Z tym trzeba się pogodzić, taka jest normalna kolej rzeczy w sporcie. Z jednych rezygnuje trener, inni sami rezygnują, zdając sobie sprawę, że w wyższej lidze nie mogą liczyć na więcej minut, a jeszcze inni mogą nie dogadać się pod względem finansowym.



Między Wami nie ma jednak żadnych "krzywych" akcji, bo kumplujecie się cały czas, bez względu na to, czy ktoś został, czy odszedł do innego klubu.
- Oczywiście. Dla mnie na przykład bardzo smutne było odejście w tym sezonie "Hola". Postawiłem się w jego sytuacji i nie ukrywam, że to przykra sprawa. Z tym gościem widywałem się codziennie na treningach, niemal jak z rodziną, i z dnia na dzień - bach - odchodzi do innego klubu. Ale wszyscy utrzymujemy kontakt, raz na jakiś czas spotykamy się. Nie ma sytuacji, że nagle kontakt się urywa.

Jako jedyny doszedłeś od trzeciej ligi do pierwszej i wszystko wskazuje na to, że będziesz miał okazję awansować z Legią do ekstraklasy. Wszyscy kolejno odpadali na kolejnych szczeblach tej drabinki - jak to się stało, że Tobie udało się "utrzymać"?
- Szczerze mówiąc to ja na początku, jeszcze jak byłem bardzo młody, miałem styczność z I-II ligą. Po kontuzji zaczynałem od III ligi, ale wtedy na pewno do innego klubu niż Legia bym nie poszedł. Sam wtedy byłem ciekaw jak będę funkcjonował. Wiadomo jaki jest poziom w III lidze - odbudowałem się, po prostu biegałem i mogłem trochę porzucać do kosza. Później zobaczyłem, że w drugiej lidze też nie mam problemów. Nie bałem się jakoś poziomu ligi, bo już wcześniej grałem przecież w ekstraklasie. Liczyłem, że swoją postawą - a jestem zawodnikiem do obrony, nie lubię jak mi przeciwnik rzuca punkty - przekonam do siebie trenerów. Cieszę się, że tak długo tu wytrwałem i mam nadzieję, że to potrwa jak najdłużej.

Jaki jest Twój rekord punktów w jednym meczu, niekoniecznie w seniorach?
- Kiedyś, jak jeszcze grałem w Pułaskim Warszawa, pojechaliśmy jako kadeci do Petersburga na międzynarodowy turniej. Graliśmy przedostatni mecz, z najsłabszą drużyną w turnieju, z Estonii. Byłem zawodnikiem, któremu brakowało najmniej do najlepszego strzelca zawodów. I w tym meczu rzuciłem ze 107 punktów, przy wyniku - mniej więcej 140-20. Stałem na połowie boiska, a chłopaki ganiali we czterech, zbierali piłkę po niecelnych rzutach i podawali mi przez całe boisko.

W półfinałach o awans do II ligi z Legią nie grałeś z powodu kontuzji i niewiele brakowało, a awans do finałów stanąłby pod znakiem zapytania, gdybyście w końcówce przegrali wtedy z Piłą.
- To był wtedy najważniejszy mecz, biliśmy się w nim do końca, na szczęście wygraliśmy. Ja wtedy nie mogłem grać i to jest strasznie frustrujące. Były wtedy straszne nerwy i byłem spocony, tak jakbym grał. Najważniejsze, że mieliśmy chłopaków, którzy umieli grać w koszykówkę i wygrali.



W finałach już z Twoim udziałem udało się wywalczyć awans. Jak dzisiaj wspominasz ten Wasz pierwszy prawdziwy triumf?
- Świetnie - to był mój pierwszy sezon w Legii, pierwszy od lat awans Legii. Bardzo cieszyłem się, że tak szybko uciekliśmy z tej trzeciej ligi, bo Legia jest zespołem z takimi tradycjami, że nie wypada jej grać tak nisko. Pamiętam, że w finale graliśmy ważny mecz z GTK Gdynia i on w ogóle mi nie wyszedł. Po nim powiedziałem sobie, że w kolejnych dwóch nie wypada, żebym grał tak słabo.

III liga to był jednak dość niski poziom, czego najlepszym dowodem były Wasze wyniki w sezonie zasadniczym, a później zacięte mecze z turniejach finałowych. Wygrane na Mazowszu po 50 punktów zupełnie nie przygotowywały do ciężkiej walki w półfinałach, czy finałach.
- Bez dwóch zdań, takie wysokie wygrane, po 50-60 punktów raz za razem słabo przygotowują do meczów na styku. Przez to w półfinałach, czy finałach trudniej było sobie poradzić, bo nie byliśmy do tego przyzwyczajeni. Przez cały sezon, może poza meczem z Sokołem Ostrów, tego nie doświadczaliśmy. Na szczęście mieliśmy zawodników z jakimś doświadczeniem, którzy mieli chłodne głowy w decydujących momentach.

Początkowo zetknięcie z II ligą było dla Was bolesne - pięć porażek z rzędu, w tym cztery w lidze i jedna w Pucharze ze Śląskiem.
- Można było się załamać, to był chyba najgorszy okres. Po sezonie, w którym wygrywaliśmy praktycznie wszystko i z oczekiwaniami przystępowaliśmy do II ligi, byłem w szoku po tych pierwszych meczach i kolejnych porażkach. Wiadomo, jakie ambicje ma Legia - nieważne w której lidze by nie grała, to musi być najlepsza. Pamiętam, że przyjechał do nas wtedy AGH Kraków i rzucił w ostatniej sekundzie punkty, które zapewniły im wygraną. To mogło podłamać. Na szczęście wytrzymaliśmy presję, jakoś to później poskładaliśmy...

...I doszliście aż do finału.
- Niestety finał nam się nie udał. Pierwszy mecz w naszym wykonaniu to był dramat. W drugim pokazaliśmy się z dobrej strony, ale w trzecim znowu gospodarze byli górą. Z perspektywy czasu, to doświadczenie pomogło nam awansować w kolejnym sezonie. Wtedy też podeszliśmy do tych meczów z większą sportową złością i nie było już innej możliwości niż wywalczenie awansu.

Wiadomo, że trenerzy stawiają na Ciebie, żebyś rzucał, ale także mocno bronił. Trener Bakun mówił nawet, że zasuwasz na parkiecie jak koń. Co według Ciebie musisz poprawić, by na przykład po awansie do TBL, mieć miejsce w drużynie?
- Granie na pick'n'rollach, granie na koźle, więcej penetracji. W obronie to wiadomo, to jest okazywanie własnego charakteru, nie dać przeciwnikowi dostać piłki, nie dać mu rzucić, nie dać się minąć. Trzeba mieć wolę walki i zapierniczać. Sami trenerzy mówią - w obronie się zapiernicza, w ataku się odpoczywa.

Trzeci awans z Legią to chyba byłaby sytuacja niespotykana, materiał na jakiś film, czy książkę - zawodnik po kontuzji trafia do swojego ukochanego klubu i wywalcza z nim trzy awanse!
- Fajnie by było... Przychodząc tutaj, po cichu o tym marzyłem. Przeważnie grałem w zespołach, które nie przegrywały. Jestem ambitnym zawodnikiem i nienawidzę porażek. Jak przegrywam mecz, to potem 2-3 dni siedzi mi to w głowie. Awans z Legią z I ligi do ekstraklasy byłby czymś najpiękniejszym w moim życiu. Nie wiem, czy bym grał z Legią w ekstraklasie, ale na pewno bym jej kibicował. Ale jeszcze... grać z Legią w ekstraklasie... po prostu spełnienie marzeń.

Po awansie mieliście okazję świętować z kibicami przy Łazienkowskiej. Chyba jedno z fajniejszych przeżyć?
- Jak wtedy wyszedłem na murawę, to autentycznie popłakałem się. To były takie emocje, że nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczyłem. Wcale się nie dziwię, że piłkarze jak wychodzą na boisko, to dają z siebie wszystko. Przy takim dopingu i adrenalinie, to nic innego nie potrzeba, żeby motywować do zapierdzielania na całego. Żyleta pięknie nas przywitała, miałem wtedy dreszcze i przez tydzień nie mogłem spać. Nie ukrywam, że chciałbym przeżyć to jeszcze raz. W sumie to może więcej, na przykład po mistrzostwie Polski...

Już w III lidze graliście na Kole dla półtora tysiąca fanów, co jak na ówczesne realia, a przede wszystkim klasę rozgrywkową, robiło z pewnością wrażenie. Później w II lidze graliście tam z Wisłą, ale wszystko chyba przebiły Wasze pierwsze mecze na Torwarze.
- Legia ma fantastycznych kibiców, którzy rozsławiają ten klub. Na każdym kroku słyszy się, że Legia ma najlepszych kibiców w Polsce. Ten doping, oprawy, to coś wspaniałego. Nic, tylko grać przy takim żywiołowym dopingu. W zeszłym roku jak graliśmy na Torwarze to ciarki przechodziły po plecach. W pierwszym meczu, z Basketem Piła, większość z nas była w szoku, bo zakładam, że nikt wcześniej nie spotkał się z takim dopingiem w takiej liczbie. Mogło nas to trochę sparaliżować. W trakcie meczu staraliśmy się o tym nie myśleć, ale nie do końca jest to możliwe. Kątem oka cały czas widzi się tę niesamowitą otoczkę, w uszach brzmi fanatyczny doping... Później na meczu z Polonią, gdy przyszła cała hala, było już nam łatwiej przywyknąć do tej atmosfery. Mam nadzieję, że także podczas najbliższych meczów Torwar będzie wypełniony. Nie ma jeszcze meczów piłki nożnej, więc mam nadzieję, że kibice czują głód kibicowania i będą nas wspierać.



W Torwarowym debiucie graliście z Basketem Piła i chyba trudno wyobrazić sobie tak dramatyczny przebieg spotkania. Sam w końcówce rzuciłeś bardzo ważną trójkę.
- A przez cały mecz nic nie trafiałem, miałem bodajże 3-4 rzuty celne na jakichś 14 rzutów oddanych. Przez moment, jak usiadłem na ławce, a my przegrywaliśmy różnicą 16 punktów w III kwarcie, miałem chwilę zwątpienia. Patrzyłem ilu kibiców przyszło nas dopingować i wtedy było mi bardzo wstyd. Na szczęście - choć do dziś nie wiem jak - udało się nam wygrać. Trafiłem ważny rzut w końcówce na remis.



Potem jeszcze Piesio faulował przy wznowieniu gry.
- Rafał faulował i chyba nikt, nawet on sam, nie wie dlaczego (śmiech). Myślę, że to adrenalina, my pierwszy raz spotkaliśmy się z taką otoczką meczu. Ta wygrana na pewno zbudowała nas jako zespół - pokazaliśmy, że nawet z beznadziejnych sytuacji potrafimy wybrnąć. Wygraliśmy ostatnią akcją, którą zagraliśmy tak, jak rozrysował nam ją trener. Jeszcze Zapert rzucił z faulem. Bardzo fajne przeżycie, po tej mojej trójce, jak się odwróciłem do kibiców to poczułem dreszcze. Warto grać dla takich chwil, warto grać dla Legii, tu kibice zawsze cię "niosą".

W minionym sezonie w play-offach pokonaliście kolejno Polonię, Kalisz i Noteć, a główną postacią był w nich Arek Kobus. Bez niego chyba byłoby o wiele trudniej?
- Arek jest doświadczonym zawodnikiem. Miał problemy ze zdrowiem, ale po tym jak przyszedł do nas, pokazał, że naprawdę potrafi grać w koszykówkę. Był wiodącą postacią w naszym zespole, bardzo przyczynił się do awansu. Brał na siebie ciężar gry i grał bardzo równo w play-off.

Jak wiemy, grałeś już w ekstraklasie. "Tamten" ekstraklasowy Świder był lepszy od obecnego? Czy Twoja kontuzja miała aż taki wpływ na Twoją dyspozycję?
- Jak grałem w ekstraklasie miałem 20-21 lat. Nie byłem jeszcze tak doświadczonym ligowcem. Miałem wcześniej dwa pełne sezony ze Sportino w I lidze, ale ekstraklasa to znacznie wyższy poziom. No i spełnienie marzeń każdego sportowca. Tam spotkałem ludzi, których wcześniej tylko oglądałem w telewizji. Przyjemność grania przeciwko Adamowi Wójcikowi.... "Świder" obecny jest bardziej doświadczonym zawodnikiem - nie boi się podejmowania decyzji, jest bardziej pewny siebie.

Opowiadałeś już nam o swoich koszykarskich początkach. Z trenerem Bakunem spotkałeś się już wcześniej, w Polonii.
- Z trenerem Bakunem znam się bardzo długo, choć u niego w przeszłości trenowałem dość krótko. Jak byłem w SMS-ie, pojechałem z Polonią na obóz do Olsztyna, bo mogłem grać wtedy w półfinałach i finałach mistrzostw Polski juniorów. Musiałem najpierw zabrać moją kartę z Pułaskiego Warszawa, bo tam po gimnazjum nie było dalszego szkolenia młodzieży. Nie było też drużyny juniorów. Po jednym z treningów w Olsztynie, trener Polonii zawołał mnie, czy nie chciałbym u niego grać. Zdecydowałem się od razu, bo z mojego rocznika z Pułaskiego większość poszła do Polonii i do szkoły na Andersa i po prostu ich znałem. Pozostało tylko odebrać moją kartę, ale nie przeczuwałem problemów, bo trener telefonicznie poinformował mnie, że będzie gotowa., jak tylko po nią przyjadę. Na miejscu okazało się, że chcą za nią pieniądze. Trzeba ją było ostatecznie wykupić, a zrobił to mój tata, będący wiceprezesem Pułaskiego. Niestety było już za późno i w mistrzostwach Polski juniorów nie wystartowałem, a Polonia, z trenerem Bakunem zdobyła wtedy mistrza. Będąc graczem SMS-u żałowałem, że nie mogę grać więcej, bo w Kozienicach była tylko I liga, a juniorzy nie dochodzili do turniejów ogólnopolskich, kończąc przygodę na regionalnych rozgrywkach. Później większej styczności z trenerem Bakunem nie miałem. Pamiętam jak trener przyszedł do Legii na pierwszy sezon w II lidze, to już na przywitanie powiedział mi - "Widzisz Świder, wiedziałem, że kiedyś w końcu na ciebie trafię". Cieszę się, że gram u trenera, który mnie zna i we mnie wierzy. Wykonuję to co ode mnie oczekuje, najlepiej jak potrafię.



"Pepe" już raz wywołał lawinę komentarzy, mówiąc, że koszykarze Polonii po meczach śpiewali w szatni pieśni sławiące Legię. Szczerze, co czuje legionista, gdy musi założyć koszulkę KSP?
- Szczerze - jak szedłem do Polonii, to nawet mój tata śmiał się ze mnie w stylu - "Jak legionista może iść do Polonii?". To była dla mnie ciężka sytuacja, szczególnie że gdy przechodziłem na Konwiktorską, rozwiązano mi SMS i nie miałem się gdzie podziać. Chciałem skończyć szkołę, więc poszedłem na rok do Rui Barbarossa i przez ten rok grałem też w Polonii.

Pojechałem z pierwszym zespołem, grającym w ekstraklasie, a prowadzonym przez Wojciecha Kamińskiego na obóz przygotowawczy. Tam miałem grać, trenować, ale już na początku sezonu pękło mi śródstopie. Miałem wtedy operację, zresztą do dziś mam śrubę w tej stopie. Przez dwa miesiące nie grałem w ogóle, a następnie dokończyłem sezon w Polonii w II lidze, a później odszedłem do Sportino. Tak więc moja przygoda z Polonią trwała rok, no może trochę dłużej, bo wcześniej u trenera Kierlewicza grałem w półfinałach i finałach mistrzostw Polski.

Tak więc będąc legionistą, półtora roku grałem w Polonii. To nie jest łatwy temat, nie jest łatwo o tym mówić, ale po prostu nie miałem wtedy gdzie grać. W Warszawie nie było klubu młodzieżowego na odpowiednim poziomie, a Polonia była sportowo naprawdę mocna.

Mówiłeś, że miałeś możliwość wyjazdu do USA, ale wylądowałeś w Kozienicach. To chyba nie był wymarzony "stan"?
- To było po gimnazjum. Moi rodzice spotkali się z trenerami i rozmawiali bez mojej obecności. Ja wtedy nie byłem jeszcze pełnoletni i nie mogłem decydować. Grałem w kadrze Polski i chyba zauważono mnie na mistrzostwach Europy. Była możliwość, żebym wyjechał do Stanów, choć trenerzy mówili wtedy, żebym jechał, ale po liceum, że na razie jest zbyt wcześnie. Ja do SMS-u za bardzo nie chciałem iść, bo wiadomo, że tam były tylko treningi, szkoła i mieszkanie w hotelu. Cały dzień był zajęty, na nic nie było czasu. To było ciężkie i początkowo bardzo tego żałowałem. W pierwszym sezonie, który graliśmy w I lidze zagrałem bodajże dwa mecze. Nie rozwijałem się tak jak chciałem. Pamiętam, że już po pierwszym tygodniu w Kozienicach zadzwoniłem do rodziców, żeby mnie stamtąd zabrali. W drugim sezonie, gdy SMS grał w II lidze i przyszedł trener Kalwasiński i dostawałem szanse. Powiedział mi wtedy jasno, czego ode mnie oczekuje, no i później stawiał na mnie. Drugi rok w SMS-ie nie był już taki zły.

Przy okazji miałeś okazję po raz pierwszy zagrać przeciwko Legii. Raczej nie najlepiej wspominasz mecz SMS-u na Bemowie?
- To był jeden z niewielu moich występów w SMS-ie w pierwszym sezonie w Kozienicach. Rzuciłem wtedy bodajże pięć punktów, ale dostaliśmy straszny łomot.

Doping kibiców - to chyba musiało robić wrażenie na młodych chłopakach? Szczególnie takich jak Ty, kibicujących Legii.
- Oczywiście, że tak, my wtedy mieliśmy po 17-18 lat. Wyjść na mecz przed pełną halą na Bemowie, a ta naprawdę była wypełniona po brzegi, to nie lada przeżycie. Pamiętam jeszcze, że w trakcie meczu, jak Michał Chyliński rozgrywał piłkę, nagle kibice wbiegli na boisko, bo ochrona kogoś wyprowadzała z hali. Cała ta otoczka robiła wrażenie i na pewno deprymowała małolatów, jakimi wtedy byliśmy. Legia wtedy miała naprawdę mocną ekipę z Dryją, Czubkiem, Sulimą.



W trakcie przygotowań do sezonu zostałeś ojcem. Wielkie przeżycie?
- Dokładnie tak. Nie spodziewałem się, że bycie przy porodzie to jest taka "impreza". Nie spałem ponad 30 godzin i byłem tak naładowany emocjami... Akurat miało to miejsce podczas obozu w Pomiechówku, który opuściłem jednego dnia po wieczornym treningu. Cały czas byłem na adrenalinie. Jak zostaje się ojcem, to widzi się, że to jest coś, co zostało stworzone przez ciebie. Piękne uczucie. Nie wiedziałem, że to jest takie fajne, chociaż ja zawsze uwielbiałem dzieci, zabawy z nimi. Dzieciaki chyba każdemu sprawiają radość, nie wyobrażam sobie, jak można nie lubić dzieci. A jeszcze mieć własne, do tego ukochaną córeczkę... Oczko w głowie.



Już będąc przy rodzinie - chyba Twoim największym kibicem, oprócz narzeczonej jest tata?
- Rodzice, narzeczona. Tata chodzi na wszystkie mecze, mama nie może, bo za bardzo się denerwuje. Kiedyś grała w siatkówkę i za bardzo przeżywa, gdy ogląda mecz na żywo. Chyba mam to po niej, gdy nie mogę grać. Będąc na boisku jest zupełnie inaczej, bo tam koncentrujesz się na grze. Moja mama nawet nie ogląda naszych meczów na żywo w telewizji, tylko powtórki, gdy już zna wynik.

Po meczach tata udziela rad, wytyka błędy?
- Tata jest obiektywny. Jak zagram dobry mecz to mnie pochwali, choć nie jakoś przesadnie, żebym w piórka nie obrósł. Jak zagram "padakę", to też odpowiednio skomentuje. Jestem krytyczny w stosunku do siebie i wiem kiedy zagrałem źle - wtedy jestem naprawdę zły na siebie. Tym bardziej jak przegramy. Rozpamiętuję później, że mogłem zagrać inaczej. Natomiast jak zagram słaby mecz, a drużyna wygrywa, to oczywiście cieszę się ze zwycięstwa. W kolejnym meczu staram się poprawić. Tata potrafi mnie zganić, wytyka błędy, bo już nauczył się o co chodzi w koszykówce.

Jakie są Twoje zainteresowania poza koszykówką?
- Zawsze całe moje życie kręciło się wokół sportu. Zawsze lubiłem piłkę nożną.

Czasem zdarza się Wam grać podczas treningów w piłkę. Grając w nogę prezentujesz się nie gorzej niż na parkiecie. Nie chciałeś nigdy trenować piłki?
- Na początku to ja biegałem oczywiście za piłką, nie mając pojęcia czym jest koszykówka. Tata chodził ze mną na mecze, na Legię. Jako, że w swoim roczniku byłem wysoki, zawsze chcieli mnie na obrońcę lub bramkarza. Może i lubiłem bronić, ale jak każdy, wolałem strzelać bramki. Tak jakoś wyszło, akurat w Pułaskim był nabór do drużyny koszykówki, której ja w ogóle wtedy nie znałem. Nie umiałem nawet prawidłowo rzucać, to był jeszcze ten etap, gdy rzucałem jak inni "spod jajec". I... tak zostało, polubiłem ten sport nawet nie wiem kiedy. W piłkę, tak czy siak, grałem zawsze - w szkole, czy jak zostawałem na świetlicy, chodziłem na boisko grać ze starszymi. Cały czas spędzałem na boisku.



Na co stać Was w obecnym sezonie? Po Waszej wygranej z Krosnem coraz więcej mówi się o możliwości awansu już w tym roku. A realnie?
- Legia w tym sezonie ma potencjał. My się cały czas zgrywamy, bo przyszło kilku nowych zawodników. Jeszcze zdarzają nam się mecze, gdy gramy bardzo nierówno, na przykład gramy świetny mecz przez dwie kwarty, a później coś się zacina. Przegraliśmy też parę meczów, w których wynik mógł być odwrotny. Na każdy mecz wychodzimy tak, żeby wygrać, a co pokaże liga, to przekonamy się w kwietniu. Mamy doświadczonych ligowców i jak będziemy wygrywać, to awansujemy. Uważam, że nasze miejsce jest przynajmniej w finale. A co się w nim wydarzy, życie pokaże. Każdy z każdym może wygrać w tej lidze.

Jak się Wam podróżuje nowym autokarem "Odrodzenie Potęgi". Czy macie wystarczająco dużo miejsca i czy dalekie wyjazdy nie są zbyt męczące?
- Każdy daleki wyjazd jest męczący, choć ja jestem już do tego przyzwyczajony. Pół życia spędziłem w autokarze (śmiech). Każdy ma swoje sposoby na spędzenie tego czasu - jedni śpią, inni słuchają muzyki, czytają książki, czy oglądają film. Zawsze jak się jedzie w 8-godzinną trasę, warto być na miejscu trochę wcześniej, żeby się obudzić, rozchodzić, powdychać świeżego powietrza. Jakim by się autokarem nie jechało, to długa podróż zawsze będzie męcząca. A naszym nowym autokarem jeździ się świetnie. Nieraz ludzie pozdrawiają nas trąbieniem, raz w drodze na mecz kibice Legii zatrzymali nasz autokar, poczęstowali nas napojami i życzyli powodzenia. Fajnym uczuciem było też, gdy zobaczyłem na autokarze swoją podobiznę - tyle, że bez głowy.

Wiedziałeś o tym wcześniej, czy to było zaskoczenie?
- Nie, to była miła niespodzianka. Jak autokar podjechał podczas naszego obozu w Pomiechówku i zobaczyłem go, to od razu pomyślałem - to chyba ja. Mój pieprzyk, żyłka... każdy mówił mi, że to ja, aż w końcu dostałem potwierdzenie, że to moja sylwetka. Bardzo się cieszę, to miłe uczucie.

Od obecnego sezonu występujesz w bieliźnie termicznej - czemu to ma służyć? Dlaczego tak nagle stało się to modne wśród sportowców grających w hali.
- Dzięki temu utrzymuje się ciepło organizmu. Jak już się rozgrzejesz i usiądziesz na ławkę, to cały czas trzyma ciepło nóg. Mam tę bieliznę od niedawna, ale mogę śmiało powiedzieć, że dobrze mi się w niej gra. W Legii chyba zapoczątkował to Arek Kobus, który już w zeszłym sezonie zachwalał to rozwiązanie. Postanowiłem sprawdzić i przekonałem się już po pierwszym treningu.



Niedawno graliście ze Zniczem Basket. Sam wspomnień z Pruszkowa nie masz najlepszych. Jakiś żal do tego klubu pozostał?
- Nie, mam sentyment do Pruszkowa. Jak byłem mały, jeździłem na mecze Mazowszanki. To jak było w Pruszkowie ze mną - pamiętam, ale nie jestem taką osobą, która będzie się teraz gniewać do końca życia. Mam swoje zdanie co do jednej osoby z tego klubu i tyle, ale zachowuję je dla siebie. Życzę Zniczowi jak najlepiej i chciałbym, żeby ten zespół, podobnie jak Legia, grał w ekstraklasie tak jak dawniej. Takie derby Mazowsza na poziomie TBL to byłoby coś!

Znicz w pierwszym meczu wygrał z Wami. Wydaje się, że biorąc pod uwagę ich skład, zaskakują dobrymi wynikami i pozycją w tabeli.
- Też się nie spodziewałem, że tak dobrze będą grali. W Pruszkowie ciężko się gra, bo co roku są wielkie oczekiwania, że wrócą na swoje miejsce, gdzie byli przed degradacją. Liga jest wyrównana, te zespoły, które miały słabszy początek, z reguły grają znacznie lepiej, bo zgrały się i czas pracuje na ich korzyść. Każdy z każdym może wygrać w tej lidze. Dlatego do każdego meczu trzeba podchodzić w pełni skoncentrowanym.

Rozmawiał Bodziach


REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.