Piotr Mosór - fot. Kamil Marciniak / Legionisci.com
REKLAMA

Tune(L) czasu: Piotr Mosór

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Znany z temperamentu, twardego charakteru, grający ostro i nie patyczkujący się w słowach. Jednocześnie szczery człowiek o złotym sercu i bardzo dobry piłkarz, o którym koledzy mówią, że za Legię był gotów zginąć. Legionista z gór. W Legii grał przez ponad pięć lat. Teraz rodzinną tradycję kontynuuje syn Ariel. Drodzy państwo, przed Wami Piotr Mosór.

Rzadko się zdarza, by dwudziestoletni zawodnik miał na koncie prawie 60 meczów w Ekstraklasie. Pan zaś z takim dorobkiem przychodził do Legii.
Piotr Mosór: - Grałem w Ruchu Chorzów. Mocno na mnie tam stawiał trener Edward Lorens, ale, jak to w Ruchu, pojawiły się problemy finansowe. Klub sprzedał do Turcji Romana Dąbrowskiego, z którym grałem w młodzieżówce i ja też mogłem podążyć w tym kierunku. Nie spieszyło mi się wtedy jednak do wyjazdu z kraju. Pojawiły się oferty. Pierwsza z Zabrza. Tam już pracował Lorens, który odradził mi przenosiny do Górnika, bo w klubie brakowało pieniędzy. Wtedy pojawiła się oferta od pana Romanowskiego, inwestora Legii, szykującej się do eliminacji Ligi Mistrzów. Dogadaliśmy się szybko i tak trafiłem do Warszawy.

I też wjechał pan tam z drzwiami. Pierwszy sezon to 39 występów we wszystkich rozgrywkach, 30 od pierwszej minuty, gdzie o miejsce w składzie nie było przecież łatwo.
- Trener Janas nie bał się na mnie postawić, a że poziomem nie odstawałem od bardziej doświadczonych kolegów, to grałem. Zresztą łatwiej się gra z lepszymi zawodnikami. A w Legii pełno było takich, których nazwiska już coś w polskiej piłce znaczyły. Bardzo dobrze się wśród nich czułem. Owszem, nie ze wszystkimi się lubiliśmy, ale gdy już wychodziło się na boisko, to był monolit. Wiedzieliśmy co chcemy osiągnąć i dawaliśmy serce za Legię.

Ale łatwo do tej szatni nie było wejść.
- Była pełna mocnych charakterów. Leszek Pisz, Zbyszek Mandziejewicz, Marek Jóźwiak, Jacek Zieliński, Krzysiek Ratajczyk, Maciek Szczęsny. Ale też pojawili się młodsi zawodnicy i miałem swoją ekipę, w której byli Marcin Mięciel, Igor Kozioł, a potem dołączył jeszcze Grzesiek Szamotulski.

Debiutował pan w pamiętnej strzelaninie z ŁKS w Superpucharze (6-4), rozegrał dwa mecze ligowe i przyszedł prawdziwy test – mecz eliminacji Ligi Mistrzów z Hajdukiem Split.
- Przegraliśmy 0-1, a mnie obwiniano za straconą bramkę, gdzie zostałem sam w polu karnym, a miałem do krycia dwóch rywali. Hajduk to była bardzo mocna, ale przede wszystkim poukładana drużyna. My tymczasem dopiero uczyliśmy się europejskiej piłki i w rewanżu dostaliśmy srogą lekcję, bo przegraliśmy 0-4. Wierzyliśmy jednak, że wszystko jeszcze przed nami, trzeba znów wygrać ligę i powalczyć ponownie o awans.



Mówił pan o tym wzajemnym wsparciu na boisku, ale do tego musieliście dojść, poradzić sobie z konfliktem „młodych” ze „starymi”.
- Ten podział na młodych i starych był sztuczny. Po prostu zebrała się grupa zawodników, którym nie podobały się zasady panujące w drużynie. Owszem, w jej składzie byli młodzi, jak Mięciel, czy ja, ale też i bardziej doświadczeni piłkarze, jak Bednarz, czy Szczęsny. Konflikt narastał przez miesiące po klęsce z Hajdukiem. Nie było za przyjemnie. Do przesilenia doszło na zgrupowaniu we Włoszech, gdzie atmosfera była już bardzo gęsta. Duża w tym zasługa Leszka Pisza, który zrozumiał, że tylko solidarnie możemy coś jeszcze w piłce osiągnąć. Pewnego wieczoru przyszedł, pogadaliśmy, wyjaśniliśmy sobie żale i wątpliwości. Nie to, że nagle zaczęliśmy się lubić, ale na boisku równo walczyliśmy za drugiego i jest to konieczne, by walczyć o najwyższe trofea.

Jak się pan odnalazł w Warszawie?
- Bez żadnych problemów. Byłem młody, ciekawy świata, miałem kumpli rówieśników i razem lubiliśmy wyjść na miasto, zobaczyć coś nowego, pozwiedzać. Nie ograniczaliśmy świata jedynie do posiadówek w „Garażu”. Do tej pory zresztą, a przyjechałem tu ponad ćwierć wieku temu, świetnie mieszka mi się w Warszawie. Uważam, że to najpiękniejsze miasto w Polsce.

Z pana to już prawdziwy warszawiak.
- Nie, jestem z gór, ale przez te lata związałem się z Warszawą, jestem tu u siebie.

Wśród bliskich panu osób w Legii nie sposób pominąć Jacka Bednarza.
- Z Jackiem graliśmy razem już w Ruchu. Na Łazienkowską trafił tuż po mnie, zresztą nim załatwił formalności i wszystko sobie poukładał, to mieszkał u mnie. Jacek jest dla mnie jak starszy brat, w dalszym ciągu jesteśmy w stałym kontakcie. Przyjaźnią się też nasze rodziny, żony pochodzą z Chorzowa. Mogę tutaj dodać przy tym, że nieco pomogłem mu w transferze do Legii. Przed ostateczną decyzją trener Janas pytał się mnie, jaki to człowiek, jak charakterologicznie go oceniam. A przecież był świetnym piłkarzem. Swoją drogą to bardzo szkoda, że nie pełni on w polskiej piłce żadnego stanowiska zarządczego. To wspaniały, poukładany facet, z ogromną wiedzą, doświadczeniem i kulturą. Naszego futbolu nie stać, by trzymać takich ludzi na uboczu.

Pana ekipa już wtedy wyróżniała się wśród ówczesnych piłkarzy. Modne fryzury, ubrania, co kontrastowało z wizerunkiem wąsatego zawodnika z papierosem.
- Młode chłopaki z nas były. Czasy się zmieniały, chcieliśmy posmakować czegoś innego, wykorzystać, że jesteśmy w największej polskiej metropolii. Szukaliśmy rozwiązań, by się wyróżnić, jakoś pokazać. Całą ekipą bywaliśmy w „Tango”, zdarzało się poimprezować, ale przede wszystkim spędzaliśmy razem czas, integrowaliśmy się.

Miał pan za sobą bardzo dobry sezon, grał praktycznie w każdym meczu, a koledzy awansowali do Ligi Mistrzów i grali w niej właściwie bez pana udziału, bo co to jest kilkadziesiąt minut w meczu z Blackburn. Co się stało?
- Na początku sezonu jeszcze grałem, potem złapał mnie wirus, byłem osłabiony i trener Janas zdecydował się postawić na Zbyszka Mandziejewicza. On zaś grał na tyle dobrze, że już mnie do składu nie wpuścił. Oczywiście chciałem grać, ale nie mam żalu do Janasa. W kluczowym momencie sezonu postawił na zdrowego piłkarza, który spełnił oczekiwania. Nie było powodu, by coś zmieniać. Po jesieni ubłagałem więc trenera o wypożyczenie, bo chciałem wtedy grać jak najwięcej. Trafiłem do Gdańska.

fot. Piotr Galas / Legionisci.com
Piotr Mosór w środku - fot. Piotr Galas / Legionisci.com

W Lechii/Olimpii był pan podstawowym piłkarzem, ale spadliście. Zabrakło dwóch punktów.
- Może by nie zabrakło, gdybyśmy mogli zagrać z GKS Katowice i Lechem Poznań. Te zespoły jednak odmówiły gry w Gdańsku. PZPN, po fuzji Olimpii Poznań z Lechią Gdańsk, dawał możliwość naszym rywalom wyboru miejsca, w którym chcą grać. Przegraliśmy dwukrotnie walkowerami. Dzięki tym punktom GKS utrzymał się w lidze, m.in. naszym kosztem.

Nad morzem organizacja była jednak dużo gorsza niż w Legii.
- Był to biedny klub, ale bardzo dobrze oceniam to wypożyczenie. Wiele się nauczyłem. Ciepło wspominam też kibiców, którzy w dużej liczbie nas wspierali bardzo dobrym dopingiem.

Pan to w ogóle miał dobre relacje z kibicami. W Legii również.
- W Warszawie przyjaźniłem się m.in. z Andrzejem „Bosmanem”. W innych klubach kibice cenili mnie za szczerość. Wszędzie na początku mówiłem, że jestem kibicem Legii i będę kibicem Legii, ale skoro gram dla nich, to będę zostawiał na boisku serce. Lepiej mówić prawdę wprost i dotrzymywać słowa. Przed przenosinami do Widzewa, który był wtedy chyba najbardziej znienawidzonym w Warszawie rywalem, rozmawiałem z kibicami Legii. Zrozumieli dlaczego tam idę. W Łodzi na początku spotkałem się z wyzwiskami, ale gdy przedstawiłem sprawy jasno, to nie miałem już żadnych problemów. Pod wodzą Oresta Lenczyka mieliśmy wtedy bardzo dobrą rundę.

Wygraliście m.in. z Legią Smudy 3-2.
- I w praktyce pozbawiliśmy wtedy Legię szansy na mistrzostwo. Szykowaliśmy się do tego meczu wyjątkowo. Pamiętam, że przed meczem stołeczni kibice gorąco mnie przywitali skandując moje nazwisko. Wspaniała chwila. Nie ukrywam, że cieszyłem się ze zwycięstwa, bo udowodniłem Smudzie, że nie jestem gorszy od zawodników, których sobie wybrał. Nawet coś tam krzyknąłem w kierunku trenera po meczu. Jednocześnie chcę podkreślić, że nigdy złego słowa na Legię i jej kibiców nie powiedziałem. I nie powiem.

To jest ciekawa historia. Wydawało się, że pan, walczak, charakterniak, będzie pasował Smudzie do zespołu. Co więcej, pan należał do grona zwolenników zatrudnienia tego trenera w Warszawie.
- W Legii wtedy, co chwila, zupełnie zresztą jak teraz, zwalniało się szkoleniowców. Jabłoński, Stachurski, Kopa, Białas, Kubicki… Jesienią 1999 r. Smudę wyrzucono z Wisły. Władze Legii zapytały wtedy starszych stażem piłkarzy o zdanie. Byliśmy na tak. Ceniliśmy jego osiągnięcia. Jednocześnie znany był z ciężkiej ręki, a wtedy kogoś takiego zespół potrzebował.

Tymczasem on z miejsca miał z panem problem. Gdy tylko się pojawił w szatni powiedział: „Ino, nie myśl sobie, że będziesz mi fikał!”. Potem bardzo na pana krzyczał podczas meczów.
- Na początku jednak graliśmy bardzo dobrze, osiągaliśmy oczekiwane wyniki. Zimą polecieliśmy na zgrupowanie do Maroka. Do drużyny dołączyli zawodnicy Smudy z Widzewa – Siadaczka, Wojtala, Łapiński i Citko. Trzech nowych obrońców. Jasnym było, że zrobi się w zespole bardzo ciasno. Doszła do tego historia z głuchymi telefonami do trenera.

No właśnie. Oskarżył pana o głupie żarty.
- Smuda czekał w hotelu na jakiś ważny telefon z Niemiec. Chyba spodziewał się oferty pracy. Tymczasem co chwilę ktoś do niego dzwonił i odkładał słuchawkę. Doprowadzało go to do szewskiej pasji. Podejrzenie padło na mnie. Tymczasem robił to zupełnie ktoś inny.

Z drużyny?
- Z drużyny, ale już mniejsza o nazwiska.

I co było dalej?
- Razem z Mariuszem Piekarskim i Sergiuszem Wiechowskim trafiliśmy do rezerw. Wtedy zażądałem zgody na transfer. I tak trafiłem do Widzewa. Z perspektywy czasu uważam, że mogłem wykazać się większą cierpliwością. Wojtala i Łapiński łącznie zagrali w Legii z 10 meczów, bo ciągle trapiły ich kontuzje. Miałbym możliwość przekonania do siebie Smudy i dalszej gry. Ale uniosłem się honorem. Co ciekawe, razem z Jackiem Magierą i Wiechowskim poszliśmy do Łodzi, a Legia chciała do umowy wypożyczenia dołożyć klauzulę, że nie możemy zagrać w meczu przeciw niej. Nie zgodziliśmy się. „Magic” i ja zagraliśmy, no i było to ostatnie w historii zwycięstwo Widzewa nad Legią.



A propos „Bosmana”, to był pan razem z nim na przysiędze wojskowej Marcina Mięciela.
- Byłem, byłem. Przyjechaliśmy na Forty Bema z Marcinem, a ten zapomniał zdjąć kolczyka i włosów obciąć. Jak generał na przysiędze kazał czapki zdjąć, to mu włosy na twarz spadły, bo nie miał żelu. Marcinowi oberwało się też za kolczyk, ale na szczęście został potraktowany pobłażliwie, bo wojskowi wiedzieli, że on nie jest z jednostki. Co ciekawe, potem już wszyscy musieli przechodzić tę trzymiesięczną unitarkę.

Zawsze był pan pierwszy do rozmów z kibicami. Również tych trudnych.
- Uważam, że kibic płaci i wymaga. Ma swoje racje i może chcieć wyjaśnień, takie jego prawo. Nie ma jedynie prawa podnosić ręki na swojego piłkarza. Należy zawsze rozmawiać, wysłuchać się wzajemnie. Fani Legii są wspaniali, ale i wymagający. Gdy pojawiały się podejrzenia, że zagraliśmy nieuczciwie, np. po 0-3 z Lechem w 1998 r., atmosfera robiła się bardzo nerwowa. Bardzo mnie to bolało i tym bardziej trzeba było wyjaśnić.

A te podejrzenia miały podstawy?
- W Legii nigdy nie handlowano meczami. Zawsze walczyliśmy o najwyższe cele w lidze, choć nie zawsze udawało się je osiągnąć. Nie jesteśmy robotami, różne czynniki wpływały na to, że przegrywaliśmy. Natomiast zdarzało mi się grać w takich meczach, w których nasi rywale mieli wsparcie sędziów.

Wystąpił pan w jednym z najważniejszych i najbardziej dramatycznych spotkań w historii Legii. Może pan po latach zdradzić czego nażarliście się z Jałochą przed rewanżem z Panathinaikosem?
- (śmiech) To Krzysiek Warzycha, którego znałem jeszcze z Ruchu, tak żartował po meczu. Nie daliśmy im wtedy chwili oddechu. Każdy zapieprzał za dwóch. To nie tylko chodziło o awans do kolejnej rundy, ale wiedzieliśmy też, że gramy o przyszłość klubu. Ważyły się bowiem losy wejścia do Legii sponsora – koreańskiego koncernu Daewoo. A sam mecz? Wszystko było w nim niesamowite. Walka, przebieg i gol w ostatniej minucie, ale też doping. To co zrobili wówczas kibice na Łazienkowskiej było wyjątkowe, niepowtarzalne. Jeśli w jakimś przypadku można mówić o dwunastym zawodniku, to na pewno w tym. Fani nas ponieśli. Bez nich byśmy tego spotkania nie wygrali.



Tym bardziej, że to był wciąż silny Panathinaikos, a wy graliście właściwie w 12-13 piłkarzy.
- Warto też pamiętać, że pół roku wcześniej Grecy gładko wyeliminowali Legię w Lidze Mistrzów. Nas przed sezonem skazywano nas nawet na spadek. Tymczasem zebrała się znakomita ekipa, często niechcianych wcześniej piłkarzy, która miała wiele do udowodnienia. Przyszedł Darek Czykier, który był jednym z lepszych piłkarzy z jakimi w ogóle grałem, Rysiek Staniek grał głębiej i znakomicie rozgrywał. Jacek Kacprzak dostał wreszcie prawdziwą szansę i został podstawowym piłkarzem. W obronie graliśmy z Jackiem Zielińskim i Bednarzem. Był jeszcze Marcin Jałocha. Do bramki wskoczył „Szamo”. Byliśmy bardzo zgrani. Jeździliśmy na tyłkach przez cały sezon i aż do 85 minuty decydującego o tytule meczu mieliśmy go w kieszeni. I straciliśmy na własne życzenie…

Mimo wszystko wydawało się, że to dopiero początek, że z potężnym właścicielem klubu Daewoo znów przed Legią piękne czasy. Tymczasem nie poszliście za ciosem.
- Jak już wspomniałem, za często zmieniano trenerów. Przede wszystkim uważam, że powinniśmy dłużej pracować z Mirosławem Jabłońskim. To był, wbrew temu, co się czasem pisze, znakomity szkoleniowiec. Potrafił nie tylko zbudować drużynę, ale też dotrzeć do poszczególnych piłkarzy, porozumieć się z nami. Pytał nas o zdanie, a jednocześnie uczył. Najlepszym przykładem jest to, jakie wyniki osiągnął z nami w sezonie 1996/97. Jest to trener, do którego nadal mam ogromny szacunek.

„Szamo” zrobił z niego w książce nieudacznika.
- Nie chcę się już wypowiadać, co kto gdzie napisał. Powiem tylko, że Grzesiek zadebiutował u Jabłońskiego w Ekstraklasie, spod jego ręki trafił do kadry i nie wiadomo, jakby się jego kariera potoczyła, gdyby nie ten szkoleniowiec. Zresztą zawsze był „synkiem” Jabłońskiego. Trener wiele głupot puścił mu płazem, rozumiał, że młodość ma swoje prawa.

Najbardziej ekstrawagancko zrobiło się, gdy prowadził was duet Jerzy Kopa – Stefan Białas.
- Kopa miał być menadżerem, Białas trenerem. Ten podział obowiązków nie został jednak wyraźnie określony i skończyło się tak, że pierwszy wchodził w kompetencje drugiemu. Życie bardzo szybko zweryfikowało negatywnie Kopę. Nie mogliśmy się z nim porozumieć. Był bardzo dziwny.

To on wymyślił pamiętny wyjazd na Mazury i dziwne szkolenie mentalne.
- Zaprosił tam jakiegoś czarodzieja, co mówił Bartkowi Karwanowi, że jak strzelił osiem bramek, to przy jego wsparciu strzeli szesnaście. Jak dorośli ludzie mogliby uwierzyć w takie bzdury? Mówię panu, prawdziwy czarodziej. Do tego Kopa ściągał dziwnych zawodników, takich, którzy w normalnych warunkach nie mieliby szans zaistnieć w Legii. Przede wszystkim jednak szybko rozwalił szatnię. Kiedyś wymyślił, że mamy wypowiedzieć się, czy chcemy go na trenera, czy też nie. Praktycznie wszyscy byli mu przeciwni, ale część zawodników się wyłamała. Głosowaliśmy też jakim składem chcemy grać. Kabaret. Do doprowadziło do podziałów w drużynie, jedni patrzyli na drugich wilkiem.

Wiosną 1999 r. samodzielnym trenerem został Białas i zaczęliście nie tylko punktować, ale i efektownie grać.
- Dobrze nam się pracowało z Białasem, rozumiał drużynę, zawodników. Stawiał na ofensywną piłkę, ciągle namawiał na grę do przodu. Ale to już był czas, gdy strata do Wisły była zbyt duża do narobienia. Skończyło się tylko trzecim miejscem. Widzew wyprzedził nas o jednego gola, a ponieważ Wisłę wykluczono z pucharów, to wicemistrz wystąpił w eliminacjach Ligi Mistrzów.

Aż trudno uwierzyć, że po raz ostatni wystąpił pan w Legii jesienią 1999 r. w wieku ledwie 25 lat.
- Po zakończeniu wypożyczenia do Widzewa miałem wrócić do Legii. Ale tam nadal trenerem był Smuda, a ś.p. Janusz Wójcik zaczął namawiać mnie na Pogoń Szczecin, którą budował z Sabrim Bekdasem. Tworzył się tam prawdziwy dream team. Latem przyszli tam m.in. Bednarz, Brasilia, Mielcarski, Węgrzyn, Kaliciak, Gęsior, później dołączył Podbrożny. Dałem się przekonać. Potem Legia już nie była mną zainteresowana, trafiłem do Wronek, później do Płocka. Męczyły mnie kontuzje i nie byłem w stanie grać już na najwyższym poziomie. W sumie jednak rozegrałem w Legii 153 mecze, strzeliłem 12 bramek…



Miał pan młotek w prawej nodze…
Aaa, dawno i nieprawda. Tak poważnie mówiąc, jest to bardzo miłe, że ludzie pamiętają. Mogło być tego więcej, ale nie narzekam. Nie ma co żyć przeszłością. Najważniejsza jest dla mnie rodzina. Lubię patrzeć jak się rozwija, jak radzą sobie synowie. A Legia? To jest Legia. Szanuję kibiców Ruchu, Lechii, Pogoni, ale to w Warszawie jest mój klub.

W 2006 r. odbyło się spotkanie z kibicami na Łazienkowskiej, na które został pan zaproszony z Jerzym Podbrożnym. Powiedział pan wtedy, że chciałby, by synowie kiedyś zagrali w Legii. I proszę, jednemu się udało.
- Ariel zaraz skończy 18 lat, trzy lata temu dostał się do Legii. Przeszedł kolejne szczeble w juniorach i walczy o swoje miejsce w pierwszej drużynie. Czy dane będzie mu zagrać jeszcze w „jedynce”? Ma kontrakt do czerwca 2021 r. z możliwością przedłużenia i zobaczymy. Młody robi wszystko, co do niego należy, stara się ze wszystkich sił, wiem, bo oglądam praktycznie wszystkiego jego mecze. Jak trzeba grać w rezerwach, to gra w rezerwach, nie ma fochów. Powtarzam mu, że jest jeszcze bardzo młody, ma się uczyć i jak najwięcej ogrywać. W III lidze ma dużo pojedynków z silnymi fizycznie przeciwnikami, z których przecież wielu jest z ekstraklasową lub pierwszoligową przeszłością. Są przy tym znakomite warunki do treningów w Książenicach, to wspaniała baza. Wiele może z tego wynieść.


Spotkanie z kibicami w 2006 roku. Piotr Mosór i Jerzy Podbrożny - fot. Legionisci.com

A myśl pan, że środek obrony, to optymalna pozycja dla Ariela?
- Ja jestem rodzicem, a nie trenerem. Nikomu nie będę narzucał gdzie Ariel ma grać. Po to są okresy przygotowawcze, sparingi, by próbować różnych rozwiązań i zobaczyć jak to wygląda.

Czy pierwszy zespół to dla niego nie za szybko?
- Uważam, że nie. Była szansa dla zawodników, których chcieli zobaczyć i zobaczyli. Opowiadał, że gdy wszedł w Gdańsku, to tempo było takie, że czuł się jak na karuzeli. Dużo lepiej zagrał przeciwko Pogoni Szczecin, gdzie wystąpił już od początku. Według mnie był to bardzo poprawny mecz Ariela. Czy to już pora na jego występy? Może gdyby był w innym klubie, to był grał. Ale pamiętamy, że to jest Legia, klub, który co roku gra o mistrzostwo. Trzeba więc zrozumieć trenerów, którzy nie chcą zaryzykować. Ja rozumiem i się nie mieszam. Młody jest w Legii, chce tutaj grać, to jego cel. Warszawa to nasze miasto i nie chcemy się stąd ruszać. Wie jednak, że musi nadal ciężko pracować, by stać się lepszym od tych, którzy tutaj są. Za nazwisko niczego przecież nie dostanie, a nawet jest mu trudniej, bo porównuje się go do mnie. Na razie leci z pierwszą drużyną na obóz i tam musi pokazać trenerowi, że należy mu się miejsce.

No dobrze, ale czy jesteście zadowoleni z podejścia Legii?

Sądzę, że trzeba więcej odwagi. Na Walukiewicza też się bali postawić w Warszawie. Był bardzo dobrym stoperem, a nie dostał szansy ani grania, ani trenowania. Poszedł do Pogoni, która zarobiła na nim i pewnie jeszcze zarobi, a kto jest wyłącznie stratny? Tylko Legia. Tak jest ze wszystkimi młodymi piłkarzami. Moim zdaniem brakuje odpowiedniego wprowadzenia młodych do pierwszego zespołu, przejścia z wieku juniora do seniora. Szkoda, bo ma teraz znakomitą Akademię, najwyższej klasy ośrodek szkoleniowy. I z tego powinna korzystać. Trzeba to poprawić, bo Legia nadal będzie tracić, a młodzi piłkarze nie będą chcieli tutaj przychodzić.

Rozmawiał Jakub Majewski

fot. Piotr Kucza / FotoPyK
Piotr Włodarczyk i Piotr Mosór oglądają swoich synów w debiucie seniorskim w Legii podczas meczu z Lechią w Gdańsku - fot. Piotr Kucza / FotoPyK

Przeczytaj wcześniejsze wywiady z serii Tune(L) czasu!

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.