fot. Maciek Gronau
REKLAMA

Punkt po meczu z Pogonią Szczecin - Dzień Świstaka

Kamil Dumała, źródło: Legionisci.com

Sobota, 2.03.2024

Od rana czuję jakiś wewnętrzny niepokój związany z godziną 20:00 i meczem Legii Warszawa z Pogonią Szczecin. Z godziny na godzinę czuję większe nerwy, jak zaprezentują się tego dnia podopieczni trenera Kosty Runjaicia i jak on sam podejdzie do tego spotkania. Miałem głęboką nadzieję, że po tym, jak w rundzie jesiennej pokonaliśmy w dramatycznych okolicznościach zespół ze Szczecina i następnie niespodziewanie rozpoczęliśmy fatalną serię, teraz karta się odwróci. Godzinę przed spotkaniem zerkam nerwowo na skład, widzę tam jedno nazwisko, które wiem, że dziś będzie maczało palec w utracie gola, reszta się zgadza, najsilniejsza jedenastka na ten moment. Rozsiadam się głęboko w fotelu, odpalam komputer i notatnik, by móc na bieżąco zapisywać swoje przemyślenia i tuż przed meczem włączam telewizor, by nie psuć sobie głowy przedmeczowymi, nic nie znaczącymi słowami. Za to mogłem podziwiać piękne wykonanie „Snu o Warszawie”. Gdyby tylko zespół i cały klub był chociaż w połowie tak świetny jak nasze oprawy i doping, to nikt by nie drżał o ostatni wynik z takimi tuzami jak Puszcza Niepołomice, ŁKS Łódź czy Korona Kielce.



Pierwszy gwizdek sędziego i po kilkunastu minutach czuję się ponownie jak w pętli czasu, jakbym dostał obuchem w głowę. W ciągu tygodnia można było obejrzeć piękny film, mieliśmy wywiad z wiceprezesem zarządzającym Legii Warszawa, Marcinem Herrą i słowa, że w sobotę zobaczymy drużynę skoncentrowaną, pełną woli walki i zaangażowania, by zdobyć trzy punkty. Tymczasem zespół trenera Kosty Runjaicia wygląda znów tak samo. Oczywiście mamy dużą przewagę w aspekcie posiadania piłki, jednak nic z niej nie wynika pod bramką przeciwników. Pogoń Szczecin szybko traci podstawowego obrońcę, ale nie zmienia to w ogóle jej koncepcji gry w defensywie, bo Legia znów jest bezradna. Pierwszą okazję podbramkową tworzymy po tym, co kuleje w naszym zespole, czyli po stałym fragmencie gry. Ribeiro trafia jednak w słupek. Ponad 150 rzutów rożnych, z których nie wynikło nic w obecnym sezonie. W klubie chyba nikt nic z tym nie robi. Podobno mamy dobre statystyki xG, więc to kwestia czasu, że coś w końcu wpadnie. I tak już od 23 meczów pechowo nie chce wpadać do siatki z odpowiednią regularnością.

Legia atakowała, ale nie wynikało z tego nic konkretnego, czyli jak w każdym poprzednim meczu. Długo bijemy głową w mur, a przodują w tym Josué z Pawłem Wszołkiem. Patrzę na tę dwójkę i czasem zastanawiam się czy oni nie są braćmi. Zarówno kapitan zespołu, jak i prawy wahadłowy nie poszukują innych zawodników na boisku, a tylko siebie nawzajem. Nie dostrzegają będącego w dobrej formie Elitima oraz powracającego po kontuzji Bartosza Kapustki. Mijają kolejne akcje, a obaj zawodnicy wymieniają podania tylko ze sobą. Wszołek zamiast dynamicznie wbiegać w pole karne albo szukać dobrym dośrodkowaniem innego kolegi z zespołu, stoi przy linii bocznej i wzrokiem szuka swojego portugalskiego brata. Coraz mocniej denerwuję się przed telewizorem. Widzę, że to nie ma najmniejszego sensu, podopieczni trenera Kosty Runjaicia nie potrafią mocniej zaatakować zmęczonych zawodników ze Szczecina, nie ma tu żadnego pomysłu na sforsowanie obrony przeciwników. Kapitan do Wszołka, a ten w dośrodkowuje na pierwszego zawodnika Pogoni.

Na szczęście nadchodzi przerwa. Głowię się, co zapisać w notatniku, by nie zabrzmiało to tak samo, jak w poprzednich meczach. Nie mogę kopiować i wklejać co tydzień po meczach Ekstraklasy tego samego. Nie dość, że zapętliła się drużyna, to ja zrobiłbym to samo ze sobą. Nie tędy droga.

Wracamy po kwadransie odpoczynku. Legia rusza do ataku niemrawo, niczym każdy z nas po nagłym przebudzeniu. Nagle Kun wrzuca z lewej strony, błąd popełnia Valentin Cojocaru, piłka spada pod nogi Josué, a ten idealnie zagrywa na głowę Wszołka i prowadzimy. W końcu. Odetchnąłem głęboko, że w końcu te dwa serduszka doprowadziły do prowadzenia legionistów. Zaczynam nerwowo spoglądać w stronę defensywy Legii - nikt jeszcze nie popełnił babola, jesteśmy mocno skoncentrowani, nie wierzę w to i zastanawiam się, kiedy to w końcu „walnie”. Burch chowa do kieszeni Grosickiego, Ribeiro, oprócz jednej świecy, wywala wszystko przed siebie, a Augustyniak jest nie do przejścia. Nie minęło dziesięć minut, a znów poczułem się jak główny bohater filmu „Dzień świstaka”. Ten mecz już gdzieś widziałem, taki błąd również i pewność, że oprócz Burcha w bramkę będzie zamieszany też Ribeiro. Nie dowierzam, jak można w każdym meczu można tracić gola, nie po pięknej akcji przeciwników, a w zasadzie strzelając go sobie samemu. Praktycznie każda bramka dla rywali wynika z naszych błędów indywidualnych, mam wrażenie, że w klubie powinni ustawić puszkę, do której każdy z zawodników za popełniony błąd wrzuca określoną sumę na cel charytatywny. Myślę, że po pięciu meczach uzbierałaby się bardzo wysoka kwota. Wiedziałem, że Ribeiro będzie zamieszany w utratę przynajmniej jednej bramki. Nie zawiodłem się, ale też i nie cieszyłem, bo tylko masochista mógłby się z takiego obrotu spraw ucieszyć. Wystarczy przytoczyć statystykę - od września tamtego roku zespół zagrał 24 mecze z Ribeiro w składzie, zachował tylko dwa razy czyste konto i stracił 45 bramek. Bez niego w 9 meczach było sześć czystych kont i 5 straconych goli.

Spoglądam nerwowo na ławkę rezerwowych i na nazwiska tam widniejące. Szału nie ma, wręcz przeciwnie, nie jest tu zbyt ekskluzywnie. Gdy trener Runjaić przeprowadza kolejne zmiany, wiem już dokładnie jakim wynikiem zakończy się to spotkanie. Legia znów nie sięgnie po trzy punkty, znów straci kontakt z bazą i nie złapie chociażby na chwilę spokoju. Znów będzie stres, nerwy, wyklinanie i piękne słowa, które nie są zamieniane w czyny. Na boisku pojawia się Gil Dias, więc drapię się po głowie. Czy aby na pewno akurat ten zawodnik i w tym momencie będzie naszą nadzieją? Mocno wątpię, ale trenerem nie jestem, pewnie się nie znam. Widać coraz większe zrezygnowanie w ekipie Legii, oprócz strzału Morishity nie dzieje się nic konkretnego, co pozwoliłoby zdobyć upragnione trzy punkty. Kończy się doliczony czas gry i kończą się marzenia o tym, by w końcu napisać coś pozytywnego.

Ostatni gwizdek sędziego i zamiast radości jest smutek i rozgoryczenie. Który to już raz musimy przeżywać to samo? Który raz, zamiast usiąść na zmęczonym rywalu, gramy zachowawczo, by nie napisać, że kunktatorsko. Jeszcze konferencja po meczu i można zabierać się z myślami do spania. Wypowiedź trenera i tym razem nie zawiodła, bo mowa o tym, że nie spełnili oczekiwań kibiców. Bardziej bym się zastanowił, jakie klub i trener mają oczekiwania. Czy naprawdę walka o mistrzostwo Polski to był cel i nadal jest w klubie z tym trenerem i z takim myśleniem? Czy to po prostu mydlenie oczu wszystkim nam, łatwowiernym, kochającym ten klub i wiernym mu. Walka o mistrzostwo praktycznie z naszej strony się kończy, a niedługo uciekną również europejskie puchary, a wraz z nimi marzenia o świetnym letnim okienku i budowaniu mocniejszej Legii, która będzie jednością, a nie zlepkiem obcych dla siebie zawodników, a słabą atmosferę trzeba pudrować nic nie znaczącymi słowami.

Mam na imię Phil, jestem prezenterem prognozy pogody i głównym bohaterem filmu „Dzień świstaka” i przeżywam ciągle ten sam dzień. Tak się czuję, kładąc do łóżka. Tu potrzeba radykalnych zmian, które powinny być przeprowadzone dawno temu. Inaczej nadal będziemy powtarzać ten sam mecz, te same błędy w każdym kolejnym spotkaniu. To droga donikąd, a bardziej do zatracenia, gdyż w tym wszystkim co dobre i normalne w Legii można się łatwo zatracić i pogubić. Jeśli tak będzie dalej, to ostatnie budowanie nowych fundamentów trzeba zlikwidować i wylewać beton od nowa. Tylko ile razy mamy to ponownie robić?
Ten dzień się skończył, ten mecz również, ale emocje nadal będą się tliły.

Kamil Dumała

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.