REKLAMA
REKLAMA

Rozmowa z Bogusławem Piltzem, 3-krotnym mistrzem Polski z koszykarską Legią

Bodziach, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Bogusław Piltz ponad pół wieku temu rozpoczynał swoją przygodę z koszykarską Legią. W wieku 18 lat zadebiutował w pierwszym zespole naszego klubu, z którym w ciągu kilku lat zdobył trzy mistrzostwa Polski, jedno wicemistrzostwo oraz Puchar Polski. Z pewnością osiągnąłby w naszym klubie i reprezentacji Polski jeszcze więcej, gdyby postawił na sport. Piltz wybrał jednak naukę. Jego karierę przerwało zatrzymanie po powrocie z Neapolu.

Celnicy cały zespół koszykarskiej Legii, wracający pociągiem z meczu europejskich pucharów z Fidesem Neapol dwukrotnie kontrolowali, szukając przewożonego przez sportowców złota. Wśród zatrzymanych, oprócz Piltza był również Włodzimierz Trams. Dzisiaj były środkowy Legii mieszka w Kanadzie, ale do Warszawy przyjeżdża co roku. Podczas jednej z wizyt, udało się nam przeprowadzić rozmowę z wychowankiem Legii Warszawa, który obejrzał jedno ze spotkań naszego klubu na warszawskim Torwarze.

Był Pan jednym z pierwszych wychowanków szkółki założonej przez koszykarską Legię w roku 1960 roku. Jak Pan tam trafił?
Bogusław Piltz: Uprawiałem wioślarstwo, pływałem w dwójkach bez sternika z Jackiem Zawistowskim. Miałem bodajże 14 lat gdy byliśmy najlepsi w Polsce, ale w wioślarstwie było tak, że w mistrzostwach Polski można było startować od 16. roku życia. Trener powiedział, że muszę trochę się rozbiegać, a że byłem leniwym człowiekiem jakoś nie mogłem się do tego zmobilizować. Trener wioślarstwa zaproponował więc żebym poszedł grać w koszykówkę. Poszedłem więc na Legię.

Na nabór?
- Nie, tak po prostu. Jako, że mieszkałem po praskiej stronie, wsiadłem w połączenia trolejbusowo-autobusowe i pojechałem na Łazienkowską. Trafiłem do grupy pana Stefana Majera, gdzie grałem w kolejnych grupach młodzieżowych - młodzika, juniora, w drugiej lidze, w końcu pierwszej drużynie...

Już na początku przygody z koszykówką, w sezonie 60/61 zdobył Pan mistrzostwo juniorów Wojska Polskiego i awansował na sezon 61/62 do drugoligowej drużyny.
- Po tym mistrzostwie mam miłą pamiątkę, bo dostaliśmy karykatury pana Ałaszewskiego. Minęło już jednak ponad 50 lat i nie pamiętam takich szczegółów dokładnie.

W 1962 roku zdobyliście wicemistrzostwo Polski juniorów, co wówczas uznano za porażkę, którą klub tłumaczył m.in. tym, że "na finały do Krakowa, z przyczyn obiektywnych, nie pojechał Bogusław Piltz, najwyższy zawodnik zespołu". Mistrzem wtedy została Wisła. Jakie to były przyczyny "obiektywne"?
- Nie pamiętam dokładnie, może to był termin moich egzaminów. Sport jest uprawiany przez różne osoby w różnym celu. Dla mnie to była zwykła przygoda, przyjemność uprawiania sportu. Cały czas łączyłem go z nauką - poszedłem na studia, po nich zacząłem pracę, a także rozpocząłem robienie doktoratu - ostatecznie niedokończonego. Nie byłem na etatach klubowych.



A nie miał Pan propozycji zostania zawodowym żołnierzem, jak wielu ówczesnych zawodników w różnych dyscyplinach?
- Ja w wojsku? Chyba, że pozycje generalskie (śmiech). Ja nie rozglądałem się za takimi propozycjami. Później jak szukałem pracy, to wysłano mnie do Instytutu Pancernego w Sulejówku i do profesora, który był specjalistą od silników na WAT-ie. Wszyscy chcieli, żebym tam pracował, ale moja rzetelność nie pozwalała mi zadać pytania, czy w tej pracy nie przeszkadza, że ja czasami wyjeżdżam i do tego na Zachód. Wtedy kończyło się zainteresowanie. Takie to były czasy. Mnie też to nie za bardzo interesowało. Chociaż wtedy też byliśmy inwigilowani, ale w mniejszym stopniu. Nie było wtedy tak, że każdy zawodnik otrzymywał etat w wojsku i tak naprawdę mógł skupić się tylko na grze w koszykówkę. Koszykówka to była dla mnie przygoda, a nie wyczyn. Tak więc na te mistrzostwa Polski prawdopodobnie nie pojechałem z powodu jakichś egzaminów w szkole.

Pana debiut w I lidze nastąpił w sezonie 1962/63.
- Na pewno w tamtym czasie było to dla mnie wielkim przeżyciem. Pamiętam, że w II lidze trenowali wtedy m.in. Jurek Tarnowski, Wacek Długosz, Janusz Olejniczak i inni, a po naszych zajęciach na 29 Listopada trenowała drużyna I ligi. Tam u góry były takie ławeczki i zawsze po naszym treningu siadaliśmy na nich i patrzyliśmy na zajęcia I-ligowców. To przejście do pierwszego zespołu wydawało mi się dość łagodne, naturalne. To było przyjemne - trenowanie z zawodnikami I ligi. Zawodnikami naprawdę wielkiej klasy jak Janusz Wichowski, Leszek Arent, Władek Pawlak, Leszek Kamiński, Jędrzej Bednarowicz, czy Tadek Suski. Ja nie miałem wtedy jednak zbyt wiele czasu na rozmyślanie, bo zazwyczaj biegłem na trening. Dosłownie. Pracowałem do godziny 15, potem miałem wykłady na studium doktoranckim, które kończyło się o 18, więc zwalniałem się 15 minut wcześniej, żeby pędzić na trening, na który zawsze spóźniałem się 15 minut. To było trochę zwariowane.

Sam debiut Pan pamięta?
- Debiut w pierwszej lidze to był mecz ze Śląskiem Wrocław w hali Legii przy 29 Listopada. Wtedy niespodziewanie okazało się, że Władek Pawlak nie może grać. Zostałem więc desygnowany do gry i rozegrałem prawie cały mecz. W końcówce nerwowo nie wytrzymał "Wołodźka", czyli Władysław Maleszewski, nasz ówczesny trener, bo na półtorej minuty przed końcem, przy wyniku remisowym zdjął mnie z boiska. Ostatecznie przegraliśmy to spotkanie jednym punktem, ale ja ze swojej postawy byłem zadowolony.

W 1963 roku zdobyliście mistrzostwo Polski juniorów i seniorów. Do wygranej seniorów przyczynił się Pan nieznacznie, w porównaniu z kolejnymi medalami, ale proszę powiedzieć, czy to było wtedy wielkie przeżycie dla młodego wówczas zawodnika.
- Na pewno tak, to była sympatyczna sprawa. Chociaż dla mnie sport to nie było dążenie do zdobywania mistrzostw. Jak zapyta mnie Pan ile mistrzostw z Legią zdobyłem, to nie odpowiem, bo nie wiem.

Trzy mistrzostwa seniorów, jedno juniorów, jedno wicemistrzostwo i jeden Puchar Polski.
- W jednym sezonie, gdy zdobyliśmy mistrzostwo Polski zostałem zawieszony. Nie da się ukryć, że byłem ciężkim człowiekiem. Teraz już będę wiedział ile zdobyłem mistrzostw (śmiech). Pamiętam za to stronę Przeglądu Sportowego z tytułem "Legia mistrzem Polski", gdzie widać było kosz i wokół niego nasze głowy.

Miał Pan bardzo trudnego przeciwnika w walce o miejsce w składzie - Władysława Pawlaka.
- Nie byłem przeciwnikiem dla Władka Pawlaka, bo to był zawodnik specyficzny, doświadczony, mający kilkanaście lat więcej. Ja mogłem mieć wtedy 17 lat, a ci doświadczeni mieli po 28, to bardzo duża różnica. Nigdy nie czułem, że muszę z kimś konkurować. To jest naturalny proces, że zaczyna się wychodzić częściej na boisko, gra się dłużej. Można było czuć niedosyt grania, bo mnie również zależało na tym, żeby grać, a nie siedzieć na ławie. Nie przyszedłem po to, żeby Władka "wysadzić".

W 1963 roku, kiedy zdobyliście MP juniorów, oprócz Pana grali w nich m.in. Trams, Tybinkowski, czy Kubanek, którzy doszli do pierwszego zespołu.
- To nic dziwnego, to było przecież naturalne zaplecze pierwszej ligi. Pamiętam, że rok wcześniej, w 1962 roku w Rzeszowie odbywały się eliminacje do pierwszych mistrzostw Europy Juniorów w Bolonii. Grali tam Niemcy, Węgrzy, chyba Holandia, a kwalifikowała się jedna drużyna. W reprezentacji Niemiec grało wtedy dwóch braci Kuligów, mających 205-207 cm.
Razem z "Bilem", czyli Andrzejem Nowakiem z Polonii, zdobyliśmy łącznie 25 punktów, a cały mecz wygraliśmy 26:25. Ta wygrana pozwoliła nam zakwalifikować się do pierwszych mistrzostw Europy juniorów, bo wcześniej takiej imprezy nie organizowano. Niestety już na same mistrzostwa Europy nie pojechałem. Nie dostałem paszportu, zresztą nie pierwszy, i nie ostatni raz. Jak już jestem przy temacie paszportów, to drugi przykry dla mnie przypadek miał miejsce, gdy graliśmy w Pucharze Europy z Realem Madryt. Na mecz rewanżowy z Realem, również nie dostałem paszportu. Takie było życie w tamtych czasach, kiedy byliśmy zależni od wydziału paszportowego.

Klub nie mógł pomóc?
- Na pewno starali się. Wiem dlaczego nie dostałem paszportu w 1962 roku roku. To nie było żadne wykroczenie, ale mam taki charakter, a nie inny i za dużo czasem klapałem "dziobem" przy oficerze służb specjalnych. Ten człowiek musiał napisać na mnie, co sprawiło, że później zatrzymano mi paszport.

Ominął więc pana wielki mecz, bo Real już wtedy był wielkim klubem.
- Z pewnością. Nawet jakbym nie zagrał, to byłoby to coś wspaniałego. Nawet siedzieć w Madrycie na ławce, to byłoby przeżycie.

Szanse na wyeliminowanie Realu były? Legia przegrała wtedy nieznacznie.
- Nieznacznie, ale trzeba pamiętać, że Real miał bardzo dobrych zawodników - rozgrywającego Rodrigueza, Sevilliano. W koszykówce wszystko może się zdarzyć, byli w zasięgu, ale byli lepszym zespołem. Czasem można mieć łut szczęścia i wygrać z takim klubem.

Jak wyglądało wejście do składu pierwszej drużyny Legii, gdzie byli tacy zawodnicy jak Wichowski, Pstrokoński, czy Pawlak - jak oni traktowali Was, młodszych?
- Ja do Władka Pawlaka, Leszka Kamińskiego, czy Jędrzeja Bednarowicza mówiłem przez wiele lat na pan. Był mały dystans, pewien rodzaj szacunku dla nich. Na treningach byli może trochę leniwi i takich żółtodziobów jak ja, lali po łapach, zamiast za nami biegać i kryć. Nie było to oczywiście jakieś ostre, dzisiaj to można się z tego śmiać, tak jakby skarcenie ze strony starszego brata. Atmosfera była przyjemna.

Mecz z All-Stars był wielkim wydarzeniem?
- To było wielkie wydarzenie. Oni zagrali dwa mecze w Warszawie - z Legią oraz z AZS-em. Czytałem książkę panów Ceglińskich i była tam mała nieścisłość. Jak wychodziliśmy na mecz, na odprawie w szatni, trener Maleszewski powiedział nam - "To są gentlemani koszykówki, nie próbujcie faulować". Mecz był widowiskowy, na pewno miło się go oglądało, ze względu na takie nazwiska jak Russell, Cusy, Oscar Robinson i kilku innych. Następnego dnia albo dwa dni później był mecz AZS-u z tym samym zespołem. Mecz zaczął się normalnie, a w pewnym momencie był remis 21:21 i nastąpiła wtedy wielka euforia. Trener Olesiewicz bardzo się emocjonował i chyba zaświtało mu w głowie, że mogą pokonać zespół z Ameryki. Kilku zawodnikom z USA "przyłożyli", sfaulowali ich. Wtedy zaczęło się prawdziwe granie ze strony przyjezdnych i do końca meczu AZS nie mógł wyjść z własnej połowy. Wyszła fachowość "Wołodii", on potrafił ocenić realia tego sportu.

Słyszałem kilka historii odnośnie Waszych "opiekunów" podczas zagranicznych wyjazdów. Opowie Pan jakąś?
- Graliśmy turniej w Antibes, z reprezentacją Związku Radzieckiego, który przygotowywał się do MŚ w Argentynie. Oni nie byli w zasięgu naszych możliwości. W ich składzie m.in. Zubkow, Palauskas... Zawsze mieliśmy opiekuna na takich wyjazdach, a że bardzo lubił wino francuskie, to tym razem siedział na ławce i głowa mu spadała. W pewnym momencie wynik był 122:66 dla Rosjan, tyle że... tablice nie były przygotowane do wyników trzycyfrowych. Na nich widniał wynik 22:66. W pewnym momencie temu człowiekowi wróciła "świadomość". Jak zobaczył wynik - 22:66, skoczył i zaczął się cieszyć i krzyczeć "Brawo Legia!". Publiczność, która była na trybunach, dość szybko zorientowała się o co chodzi i zaczęła się cieszyć. Dziś powiedzielibyśmy "nabijać".

W Antibes graliście z wieloma utytułowanymi drużynami klubowymi - mistrzami Jugosławii, Holandii, Włoch.
- Tam graliśmy turnieje kwietniowe, Wielkanocne. Dla nas to była okazja zobaczenia czegoś innego za żelazną kurtyną. To była gra dla przyjemności, nie było takiej walki jak w lidze, czy pucharach. Każdy gra, oczywiście żeby wygrać, ale jednak zaangażowanie w przypadku takich gier jest inne. Jak w lidze grało się na 100 procent, to w przypadku takich meczów można mówić o 75-80 procentach.

Studiowanie bardzo przeszkadzało w grze w koszykówkę w Legii?
- Oczywiście. Byłem na przykład "czarną owcą" gdy zwolniłem się z meczu ligowego Legii, by zagrać w spotkaniu mojej uczelni - Politechniki. Te spotkania rozgrywane były w małej salce, gdzie publiczność, gdy akcja przenosiła się pod jeden kosz, wchodziła na parkiet, by coś dojrzeć, a chwilę później przesuwała się na drugą stronę. Niedawno Leszek Arent przyznał mi, że teraz rozumie, dlaczego tak robiłem. Człowiek był bardzo przywiązany do uczelni, swojej uczelnianej drużyny, czuł zobowiązanie wobec kolegów. Te mecze często naprawdę były ciekawe, chociaż zdarzały się różne przekręty. Raz Politechnice zabrano mistrzostwo, bo okazało się, że w składzie mieliśmy jednego zawodnika, który miał już absolutorium. Rywalizacja toczyła się między wydziałem Maszyn Roboczych a wydziałem Budowlanych. W tym pierwszym grałem ja i Janusz Olejnik, a w Budowlanych grało kilku zawodników Polonii. Mimo, że zdobyliśmy mistrzostwo Polski to przy zielonym stoliku nam je odebrano.

Rywalizacja klubowa w Warszawie - mecze z Polonią, czy AZS-em, to dla Was było coś więcej niż zwykły mecz?
- Atmosferę napędzają kibice. Dla nas to była rywalizacja, bo jak się wychodzi na boisko, to czy gra się o pietruszkę, czy o medale, to zawsze chce się wygrać. To były specyficzne mecze, które odbywały się w specyficznej atmosferze, ale to nie było tak jak obecnie - nie było takiej wrogości. Nie było animozji. Koszykówka jest sportem kontaktowym, sędziowie są od tego, żeby gwizdać faule. Te czasem są łagodniejsze, czasem ostrzejsze, a czasem, choć dość rzadko, dochodziło do rękoczynów. Pamiętam swój taki przypadek z Andrzejem Pasiorowskim podczas meczu AZS-u Warszawa z Legią, gdy biegliśmy obok siebie, jemu zakręciła się noga, zahaczył o moje kolano i stracił równowagę. Wymieniliśmy kilka spostrzeżeń między sobą - on myślał, że zrobiłem to specjalnie, ja zaś, że on ma platfusa. Nawet gdy była ostrzejsza gra między zawodnikami, nie było złośliwości na dłużej, zazwyczaj po meczu się zapominało. Raz było w moim przypadku inaczej - z zawodnikiem Wybrzeża nie rozmawiałem ze trzy lata. Debiutowałem w lidze, trochę przepychaliśmy się i w końcu dostałem taki cios w splot słoneczny, że padłem. Zwijając się z bólu, powiedziałem co mu zrobię. Później wielokrotnie spotykaliśmy się, ale nie rozmawialiśmy ze sobą. Przyszedł w końcu taki czas, podczas turnieju we Wrocławiu, gdzie był taki klub studencki "Pałacyk" i on podszedł do mnie, podał rękę i pogodziliśmy się.

Andrzej Pstrokoński wspominał, że kiedyś przy okazji meczów w europejskich pucharach, jak choćby po meczu z Realem, zawodnicy obu klubów szli razem "w miasto" i wspólnie spędzali czas.
- Pomińmy to milczeniem (śmiech). Nie było tak, że z Realem poszedł cały zespół Legii. Poszło kilku zawodników, ja w tym na pewno nie uczestniczyłem. Czasem faktycznie jak jechaliśmy na wyjazd, do krajów tzw. Demoludu, były takie tradycje, że po meczach gospodarze zapraszali zespół gości na bankiet. Wtedy razem spędzało się czas, pijąc oranżadę, czy sfermentowany sok jabłkowy. Trzeba pamiętać, że ci ludzie jak przyjeżdżali do Polski, to jakby znaleźli się wtedy w innym świecie, choćby ze względu na relacje finansowe. Trzeba pamiętać, że sportowcy to normalni ludzie, my się niczym nie różniliśmy od innych obywateli, tylko robiliśmy to co lubiliśmy. Bankiety zdarzały się, ale nikt nie bawił się tam do upadłego. Czytałem tę rozmowę z Andrzejem Pstrokońskim, że bawili się z Realem w Bristolu... i pewnie tak było. Patrząc na relację dolarowo-złotówkowe, jakby mi ktoś powiedział, że za 5 złotych mogę się bawić całą noc, to kto by nie poszedł (śmiech).

Liczba Pana występów w I reprezentacji Polski jest bardzo skromna. Dlaczego na dłużej Pan w niej nie zagościł? Za wysokie progi?
- Grałem z Witkiem Zagórskim w Strasbourgu w Pucharze Narodów. Reprezentacja to nie były dla mnie za wysokie progi. Po jakimś meczu z AZS-em na Legii Witek Zagórski pytał mnie, czy chciałbym pojechać na obóz kadry. Jednak wiedziałem, że nie mogę - studia nie pozwalały mi na dwumiesięczny pobyt na zgrupowaniu, na którym przebywała kadra Polski. I tak grając w lidze i wyjeżdżając na mecze wyjazdowe, musiałem nadrabiać zajęcia, co zabierało mi sporo czasu. Byłem z kadrą na zgrupowaniu w Oliwie, które odbywało się przed Igrzyskami w Tokio. Byłem tam jako "tłok", wiedziałem że nie mam co walczyć, czyli o wyjazd na zawody. Pewne osoby będące w podobnej roli co ja, później czuły rozczarowanie. Zdawałem sobie sprawę, że jestem 11-12. graczem i nie miałem złudzeń. Miło było na obozie, gdzie przebywali również ciężarowcy, lekkoatleci i reprezentanci innych dyscyplin. Nie byłem rozczarowany tym, że nie pojechałem do Tokio. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu. Gdybym zrezygnował ze studiów, albo zrobił sobie przerwę na uczelni, na pewno znalazłbym się na dłużej w reprezentacji - takie jest moje zdanie. Na pewno miło jest występować w reprezentacji Polski, tylko mój status zawodowy na to nie pozwalał.

Często zdarzało się, że trener klubowy miał między sezonami do dyspozycji kilku graczy, bo na przykład siedmiu najlepszych powołano na zgrupowanie reprezentacji Polski. Tym później tłumaczono słabsze wyniki Legii w lidze.
- Moim zdaniem nie można tego tłumaczyć w ten sposób. Ci, którzy jeździli z kadrą na długie obozy, byli na pewno dobrze przygotowani do sezonu. To chyba takie szukanie usprawiedliwienia słabszych wyników i nic więcej.

W 1965 roku przeniesiono mecze Legii do hali Gwardii. Czy oprócz większej liczby miejsc na trybunach, były jeszcze jakieś pozytywy tej decyzji?
- To nie było dla nas nic pozytywnego. W hali Mirowskiej był inny parkiet, kosze, oświetlenie, było tam zimno. Szatnie i prysznice również nie były zachęcające. Graliśmy wielokrotnie w hali Gwardii, ale według mnie u siebie było nam lepiej. Tam czuliśmy się jak na wyjeździe. Lepsza hala ciasna, ale własna. W koszykówce wiele rzeczy może mieć wpływ - odległość trybun od parkietu, przestrzenie, kosze, oświetlenie. Pewnie każdy ma boiska, na których czuje się lepiej i gorzej. Osobiście słabiej czułem się na parkietach Wybrzeża, czy AZS-u Toruń.

Jak odbierano Legię jako klub wojskowy w innych miastach Polski. Wtedy nieprzychylnie patrzono na powołania do wojska.
- Animozje były nawet między Legią a Śląskiem - dwoma wojskowymi klubami. Publiczność nie najlepiej nas przyjmowała. Można powiedzieć, że klub nie miał dobrego wizerunku wśród kibiców innych drużyn. Takie "przymusowe" transfery dotyczyły wtedy głównie piłki nożnej, w koszykówce zdarzały się znacznie rzadziej. Może poza Staśkiem Olejniczakiem. Janusz Wichowski, którzy przyszedł z Polonii, też nie został ściągnięty do wojska. Przy basenie Legii funkcjonował wtedy taki barak, gdzie mieszkali sportowcy zakwalifikowani do wojska, ale byli tam głównie piłkarze. Zresztą wtedy inne kluby na podobnych zasadach kusiły zawodników - Wisła, czy kluby górnicze, oferując etaty w swoich "gałęziach".

Pan nie miał "ofert" z innych klubów?
Był taki moment, kiedy miałem się przenieść do Gwardii Wrocław. Byłem na rozmowie z szefem klubu i powiedziałem o tym w Legii, że dostałem ofertę, zgodnie z którą dostanę mieszkanie, pracę taką, że będę dostawał bardzo dobrą pensję. W obecności Maleszewskiego powiedziano mi, że po sezonie mogę odejść, ale nie dostałem tego na piśmie. Pamiętam, że ostatnie negocjacje miały miejsce przed meczem z Wisłą i zapytałem wtedy "Wołodię", czy po sezonie podpiszą mi zgodę na odejście z klubu. Trener nic nie odpowiedział, więc zapowiedziałem, że w związku z tym nie zagram z Wisłą. Za to właśnie zostałem później zawieszony przez klub. Legia zdobyła w tamtym sezonie mistrzostwo Polski i chociaż grałem przeszło połowę sezonu, to nie zostałem zaliczony jako zawodnik, który zdobył mistrzostwo.

Przyjście do Legii Jurkiewicza było chyba sporym wzmocnieniem? On grał na pańskiej pozycji, jeśli się nie mylę
- To było bardzo duże wzmocnienie. Edek grał pół-środkowego, miał wtedy ten sam wzrost co ja - 194 centymetry. Był bardzo pracowitym zawodnikiem, ale pamiętajmy, że on był w wojsku i miał na to czas, żeby sobie ćwiczyć cały dzień. Do tego miał talent. Zresztą Jurkiewicz był nie tylko świetnym zawodnikiem w klubie, ale również podstawowym graczem reprezentacji Polski. Kiedyś na pewno był królem strzelców polskiej ligi.

W rywalizacji z zawodnikami z ZSRR byliście na przegranej pozycji głównie ze względu na różnicę wzrostu?
- Nie, oni byli bardzo zdyscyplinowani, techniczni, mieli bardzo dobrych zawodników. Skrzydłowych mieli o wzroście powyżej dwóch metrów - Zubkowie, Biełowie. To był zespół poza zasięgiem. W tamtych czasach za sportem stała propaganda. Jak przychodziło do Olimpiad, to mieli niesamowite wyniki.
W koszykówce byli wtedy w połowie drogi pomiędzy Europą a USA. W Europie byli nieosiągalni - może Jugosłowianie mogli z nimi konkurować. Teraz Rosjanie są na pewno trochę słabsi, bo i są podzieleni na wiele republik.

W tamtych czasach koszykarze Legii i zawodnicy innych sekcji to była jedna wielka rodzina, która chodziła na różne mecze?
- Na pewno tak było. Choćby z tego powodu, że w barakach przy Łazienkowskiej skoszarowani byli przedstawicieli różnych sekcji i dzięki temu integracja była większa. Ja jednak, z racji tego, że byłem ograniczony czasowo, nie mogłem pozwolić sobie na chodzenie na mecze bokserskie i innych dyscyplin. Oczywiście, znałem wielu zawodników, spotykaliśmy się w drodze na trening, powrotach z treningów. Tyle, że po wieczornych treningach musiałem szybko pędzić do domu, bo rano trzeba było wstać na praktyki na Żerań - te miałem o 6 rano, więc musiałem wyjść już o 4.

Kto według Pana był najlepszym koszykarzem Legii w tamtych czasach?
- To zależy jakie kategorie bierzemy pod uwagę. Dla mnie Janusz Wichowski, może z tego powodu, że graliśmy na podobnych pozycjach. W Legii występowało wielu dobrych zawodników, ale takim wybijającym się, którego można było podpatrywać to był właśnie Wichowski. Andrzej Pstrokoński prezentował inny styl gry, bardziej kawaleryjski.

A kto był najlepszym trenerem Legii? Miał Pan okazję trenować pod okiem słynnego Maleszewskiego, ale był jeszcze choćby Stefan Majer.
- Obaj ci trenerzy mieli zupełnie różne charaktery. "Wołodia" to porządna szkoła wileńska, pasjonat koszykówki, potrafił trzymać zespół w ryzach. Mam odpowiedzieć, który był lepszy?

To może potwierdzić lub zaprzeczyć, czy Władysław Maleszewski był czołową postacią na ławce trenerskiej w tamtych latach w skali całego kraju.
- Na pewno tak. Stefan był miły, miał osiągnięcia. Mam do niego sentyment, bo u niego zaczynałem i przeszedłem drogę od juniorów do kolejnych drużyn, ale jako fachowiec to nie ma dwóch zdań. Nie chodzi tylko o prowadzenie treningów, czy zespołu, ale nastawienie przedmeczowe. Maleszewski był bardzo dobrym fachowcem.

Słyszałem, że po drodze na mecze wyjazdowe były u Was dwie "sekcje" - kierki i brydż.
- Różnie. Grało się też w oczko, ale w kierki i brydża oczywiście też. Trzeba było jakoś spędzić tych kilka godzin podróży pociągiem. Czasem nie dało się grać, bo jechało się w ubikacji, jak choćby wracając z meczu z Wybrzeżem. W całym pociągu nie było miejsca, więc tam siedzieliśmy. Podczas rozmów opowiadało się kawały, sporo rozmawiało, by czas szybciej leciał.

To prawda, że w tamtych latach rozgrywki koszykarskiego Pucharu Polski nie miały większego znaczenia?
- Wydaje mi się, że w zawodach Pucharu Polski grało się często bez zawodników reprezentacji. Na boisku jednak każdy chciał wygrać. My puchar zdobyliśmy w Katowicach. Na pewno rozgrywki te nie miały takiej rangi jak mistrzostwa Polski, chociaż z pewnością było się z czego cieszyć, szczególnie że triumf dawał awans do europejskich pucharów.

Fides Neapol, z którym zagraliście w Pucharze Zdobywców Pucharów, był drużyną do wyeliminowania?
- Raczej nie. Przegraliśmy z nimi w Warszawie, na Skrze. We włoskim zespole grał przynajmniej jeden zawodnik amerykański, który rzucał przeważnie ponad 30 punktów. Kryłem go na pewno podczas meczu w Warszawie i wtedy rzucił nam poniżej 20 pkt. Trudny do upilnowania, bardzo sprawny. Nie pamiętam już nawet wyniku tego meczu.

W Warszawie Legia przegrała różnicą 9 punktów.
- Gdybyśmy grali w naszej sali, to mogłoby być lepiej. W rewanżu przegraliśmy jednak wyżej. Pamiętam, że w Neapolu była dość duża hala.

To była mocniejsza drużyna, na przykład w porównaniu z Realem Madryt, z którym graliście parę lat wcześniej?
- Trudno porównywać, nie ma takiego przełożenia.

Sezon wcześniej, w rozgrywkach 1969/70 wracaliście z meczu w Holandii samolotem z Amsterdamu. Podróże lotnicze zdarzały się Wam wtedy częściej?
- Z reguły jeździliśmy pociągami, co po prostu było ekonomiczne - tak jeździliśmy do Włoch, Francji, czy Antibes na Lazurowym Wybrzeżu. To było fajne, bo dzięki temu można było zobaczyć, choćby z okien pociągu trochę Europy - na przykład Alpy, Riwierę Francuską. Lecąc samolotem zbyt wiele się nie zobaczy.

Może, gdyby powrót z Neapolu zaplanowany był samolotem, nie doszłoby do tych zatrzymań i wszystko inaczej by się potoczyło?
- Nie przypuszczam. W obie strony jechaliśmy pociągiem do Neapolu, a dzisiaj nie ma co gdybać. Było jak było, nic dziś nie zmienimy.

Ile prawdy jest w tym, że Andrzej Pstrokoński ostrzegał przed tym wyjazdem drużynę, żeby niczego nie przewozić, bo kontrole będą wzmożone?
- Ludzie po latach mogą mówić dużo...

To była pierwsza w tamtym czasie aż tak szczegółowa kontrola?
- Chyba tak. Na pewno bywały kontrole, ale tym razem to była sprawa bardziej polityczna, niż sportowa. Z tego co mi wiadomo, chodziło o usunięcie wysokiego oficera z zarządu dowództwa wojsk okręgu warszawskiego. To pozwoliło na różne roszady. Wiadomo było, że kiedyś jak jeździło się zagranicę, każdy próbował - jak była taka możliwość - dorobić sobie kilka złotych. Były różne takie sytuacje - piłkarzy, czy Janusza Sidły. Z tym ostrzeganiem to ja na pewno nic o tym nie słyszałem i może trzeba by było zapytać kogoś innego.

Pan mówi o sprawach politycznych, ale najbardziej ucierpieliście na niej Wy - trzech koszykarzy Legii.
- Na pewno tak, to było nieprzyjemne. Trzeba było się z tym pogodzić, przeżyć późniejsze konsekwencje. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Władysław Trams po odsiadce wrócił jeszcze do koszykówki, chociaż już nie chciał grać w Legii. Pan w 1971 roku miał 26 lat, ale do grania już nie wrócił.
- Miałem też zawód.

Ale nie ciągnęło już do koszykówki?
- Trochę ciągnęło, ja jeszcze będąc już w Kanadzie grałem w koszykówkę amatorsko. Zacząłem uprawiać tenis, nurkowanie z butlami, narciarstwo. Był w moim przypadku konflikt - albo postawienie na pełen trening albo bardziej formę zabawy i jednocześnie zdobycia wykształcenia i zawodu. Wybrałem to drugie rozwiązanie. Od razu po studiach zacząłem pracować.

Podczas odsiadki była jakaś forma pomocy ze strony klubu? Słyszałem, że W. Trams mógł trenować w więzieniu, pomagano także Grotyńskiemu.
- Może im jakoś pomagano, ja jednak tego nie odczułem w żaden sposób. Władkowi Grotyńskiemu, czy Januszowi Żmijewskiemu klub zadziałał, dzięki czemu skrócono im karę. Jak klub załatwił podobne sprawy innym swoim zawodnikom... przesłanka głosiła, że kilka złotych z diet starano się przerobić na "fundusze", co mogło świadczyć o tym, że to nie jest społecznie szkodliwe. Ja w tym widzę element rozgrywek w hierarchii wojskowej. O niektórych rzeczach nie ma sensu dziś mówić, bo to i tak nic nie zmieni. W innych klubach też bywały podobne historie, chociaż nie były tak nagłaśniane, były inaczej rozwiązywane. Wierzę, że takie było moje przeznaczenie, którego nie da się oszukać. Cieszę się, że później miałem okazję zjechać kawał świata. Przeżyłem wiele miesięcy w dżungli z Indianami, wśród których mam wielu przyjaciół, z którymi spotykam się od czasu do czasu. Najpierw miałem okazję podróżować dzięki uprawianiu sportu, zaś później przekształciło się w zdrowy nawyk.

Rozmowy z Gwardią Wrocław to były jedyne rozmowy nazwijmy to "transferowe" w Pana przypadku?
- Były jeszcze inne, na przykład AZS chciał, żebym grał w ich drużynie, z racji tego, że byłem studentem, co prawda Politechniki. AZS rozmawiał ze mną przez rektora. Może, gdyby przyszli do mnie bezpośrednio, bardziej bym się zastanawiał.

Kiedyś zawodnicy bardzo często spędzali całą sportową karierę w jednym klubie. Dziś próżno szukać takiego przywiązania do barw.
- Ja bym to określił przyzwyczajeniem, gdy przebywa się z tą samą grupą ludzi. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że dziś po kilkudziesięciu latach kontaktujemy się, utrzymujemy kontakt. Ułatwieniem jest szczególnie w moim przypadku Internet, Skype. Pomimo, że jesteśmy porozrzucani po różnych miejscach na świecie, rozmawiamy często. Sam mam regularny kontakt z Witkiem Zagórskim, Leszkiem Arentem, Staszkiem Olejnikiem, z Adamem Niemcem. Miałem też wcześniej kontakt z Januszem Wichowskim, rozmawiałem z nim kilka dni zanim doznał bardzo skomplikowanego zawału, po którym niestety zmarł.

Śledził Pan dalsze losy Legii, czy nie interesował się tym co się dzieje z koszykarską Legią, mając jakiś żal do klubu?
- Zawsze pamięta się rzeczy dobre. Jedyne co boli, gdy po latach człowiek dowiaduje się, że wśród kolegów z drużyny byli szpicle. Jak można donosić na kolegę, robiąc to samo. Tylko oni pisali "donosy".

Przecież i tak z Wami na wyjazdy jeździły odpowiednie osoby, które miały Was obserwować, pilnować.
- Oczywiście, że takich "opiekunów" mieliśmy. Później okazało się, że pomagali w tym także zawodnicy z drużyny... i to nie jeden, a kilku. Może nie rozwijajmy tego tematu. Byłem wtedy młody i nie wiedziałem, że ludzie potrafią się tak zachowywać.

Rozmawiał Bodziach

Bogusław Piltz w Legii (I zespół): 1963-1971

Największe sukcesy:
Mistrzostwo Polski 1963, 1966, 1969
Wicemistrzostwo Polski 1968
Puchar Polski 1970
Mistrzostwo Polski juniorów 1963
Wicemistrzostwo Polski juniorów 1962
Brązowy medal mistrzostw Polski juniorów 1964

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.