Powrót króla
W poprzednich meczach piłkarze Legii razili nieskutecznością. Adrian Paluchowski swój magazynek bramek wystrzelał już w pierwszym ligowym spotkaniu. Marcin Mięciel nadal szuka celnych i przede wszystkim skutecznych uderzeń. Lekiem na całe zło miał być powracający po kontuzji Takesure Chinyama. Miał być, i był! Napastnik z Zimbabwe był jednym z najbardziej aktywnych legionistów w meczu, który ozdobił jednym golem.
Jednak to nie on pierwszy zagroził bramce Mateusza Bąka. Po rzucie rożnym bliski zdobycia gola był Inaki Astiz. Obrońca Legii głową próbował zaskoczyć rywala, ale czujny golkiper Lechii zdołał wybić na rzut rożny. Natomiast na akcję "Cziniego" trzeba było poczekać kilkadziesiąt sekund, kiedy to będąc sam na sam z rywalem przeniósł piłkę obok lewego słupka. Na szybki strzał miał ochotę również Maciej Rybus. I choć po jego uderzeniu Bąk stał jak wryty, to futbolówka wylądowała poza boiskiem, dając gospodarzom rzut rożny. Natomiast goście, choć mieli w składzie Łukasza Surmę, skupili się głównie na pilnowaniu obrony, ograniczając się do nielicznych ataków. Tak jakby te 0-0 było dla nich korzystnym rezultatem. Gospodarzy remis nie urządzał, co pokazał król strzelców minionego sezonu. "Tejkszur" wykorzystał podanie Macieja Iwańskiego i po chwili mógł się cieszyć z pierwszego trafienia w obecnych rozgrywkach! Wyjście na prowadzenie wyraźnie pobudziło podopiecznych Jana Urbana. Do wysiłku Bąka zmusili m.in. Rybus, Chinyama czy Miroslav Radović, ale bramkarz lechistów spokojnie wyłapał strzały legionistów. I na tym w zasadzie można zakończyć wymienianie nazwisk. Owszem, Legia posiadała optyczną przewagę, ale pozostałe akcje już nie były tak groźne. Bo przecież nie można za taką uznać strzału Ariela Borysiuka w kierunku spawacza znajdującego się na najwyższym stopniu nowej trybuny od strony kanałku. Kilka minut później Tomasz Mikulski zakończył pierwszą połowę, która była lepsza w wykonaniu legionistów, co zostało udokumentowano jedną bramką.
Po zmianie stron nie można było odmówić aktywności Chinyamie. Napastnik Legii dwukrotnie szukał drogi do bramki Lechii. Jednak najpierw znalazł się na spalonym, a po chwili posłał piłkę w boczną siatkę. Szkoda. Stare porzekadło mówi, że co się odwlecze... I faktycznie. Legioniści poszli z akcją ofensywną, którą na szybkości wykończył Miroslav Radović. Był to pierwszy gol Serba w obecnym sezonie. Po chwili ekipa Jana Urbana miała kolejne szanse na zmianę rezultatu. Niestety, najpierw Rybus zbyt lekko odgrywał do będącego w polu karnym "Tejksia", który po chwili zdecydował się na uderzenie w wentyl z rzutu wolnego. Bez wątpienia Jan Mucha musiał nieco pozazdrościć koledze z naprzeciwka, gdyż Słowak w zasadzie nie miał okazji do powąchania piłki. Akcje gości z jednym napastnikiem w przodzie nie były zagrożeniem dla Dicksona Choto i spółki. Defensywa Legii szybko przecinała podania graczy w czarnych strojach, nie pozwalając na rozwinięcie skrzydeł. Cóż, nie taki rywal trudny, jak go malują. Przy dwubramkowej stracie trzeba było zareagować. I Tomasz Kafarski dokonał szeregu zmian, które nie odmieniły oblicza gry gdańskiego zespołu. O roszadę postarał się również Jan Urban, który na ostatnie 20 minut wpuścił Marcina Mięciela. Niespodzianka z tego żadna, gdyby nie fakt, że od tej pory "Miętowy" tworzył wyczekiwany przez kibiców snajperski duet z Chinyamą. Nie trzeba było długo czekać na owoce tej pracy. Doświadczony napastnik wpadł w pole karne i wyłożył "Tejksiowi" piłkę, który miał rywala na plecach. Trafienia do siatki to nie dało, ale w przyszłości, kto wie? A Lechia? W zasadzie grała swoje. Bez szaleńczych ataków, jakby bojąc się skarcenia przez legionistów. Coś w tym musiało być, bo wprowadzeni przez Jana Urbana gracze do spółki z "Rado" byli nad wyraz aktywni.
Ostatecznie Takesure rozegrał 85 minut będąc jednym z głównych bohaterów piątkowego zwycięstwa. To cieszy, bo we wtorek legioniści zmierzą się ze Stilonem w Gorzowie, a już za tydzień na Łazienkowską przyjedzie poznański Lech. Oby tylko pozostali gracze Jana Urbana swoją aktywnością i walecznością przypominali w tych spotkaniach Chinyamę.
Autor: Fumen