REKLAMA

Moje gole mają dać Legii mistrzostwo!

Bartłomiej Grzelak, źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna - Wiadomość archiwalna

Robert Błoński: Najpierw pytanie o zdrowie. Trener Jan Urban martwi się o pana.

Bartłomiej Grzelak: Mam naderwany więzozrost stawu barkowo-obojczykowego. To dość poważne, ale w Lubinie powinienem zagrać.



Słyszałem jednak, że jak Bartka Grzelaka nic nie boli, to źle. Że lubi pan ponarzekać.

- To nie pierwsze miejsce, w którym tak się mówi. W poprzednich klubach jakiś uraz przed meczem był dobrym zwiastunem. Niech i tak będzie w Legii. Nawet jeśli zagram w Lubinie, bark nie będzie do końca wyleczony, więc będzie swego rodzaju ryzyko. Liczę, że dobrze się skończy.



Podobno najbardziej chciałby pan trenować indywidualnie, z mniejszymi obciążeniami niż reszta zespołu.

- Otoczenie mnie jakąś specjalną opieką byłoby zgubne. Co z tego, że w Polsce bym błyszczał? Każdemu marzy się wyjazd za granicę. Jeśli mi się uda, to tam dostałbym cios od życia. Tam każdy trenuje równo, rywalizacja jest ogromna, nie ma sentymentów i głaskania.



W Polsce jest?

- Dla mnie przygotowanie fizyczne jest podstawą. A za kadencji trenera Wdowczyka nie czułem się dobrze. Kiedy zespół przejął Jacek Zieliński, byłem po dwóch kontuzjach. Czyli też byłem nieprzygotowany. Dopiero teraz dochodzę do siebie. Bazuję na szybkości, to jeden z moich atutów. Kiedy nie mam siły przepychać się z obrońcami, wyprzedzać ich - mam podcięte skrzydła.



Jak jest teraz?

- Od dwóch-trzech spotkań czuję, że jest dobrze. Pokazał to test amisco. W meczu z Groclinem przebiegłem prawie 11 km. To był czwarty wynik zespołu. Jak na napastnika to dużo. Znaczy, że fizycznie jestem gotowy.



Zawsze chciał pan być piłkarzem?

- W sferze marzeń - odkąd pamiętam. Miałem sześć lat i dzień w dzień wracałem do domu poobijany, posiniaczony, brudny, ale szczęśliwy. Opowiadałem, ile to goli strzeliłem, grając ze starszymi, dla których nie istniało nic innego niż piłka. Imponowało mi granie z nimi. Któregoś dnia tata powiedział: "Dłużej tak nie może być". I zabrał mnie na trening. Z rówieśnikami w Płocku miałem ganiać za piłką pod opieką dorosłego.



W którym momencie zdał pan sobie sprawę, że piłka to nie tylko marzenia, ale i praca?

- Do przodu pchały mnie marzenia. Zawsze jednak chciałem strzelić kilka bramek. Ale nie zbierałem plakatów, choć idola miałem. Maradona, van Basten... A później już tylko Ronaldo.



Kiedy marzenia stały się rzeczywistością?

- Nie było dnia czy tygodnia, kiedy skończyła się radość i zabawa, a zaczął profesjonalizm. To było jeszcze w Płocku, kiedy wszedłem do pierwszej drużyny.



Wiosną 2001 debiutował pan w lidze. W dziesięciu meczach strzelił dwa gole.

- A mogłem i powinienem kilka razy więcej. Płock spadł z ligi, a ja pamiętam dziesiątki zmarnowanych okazji.



Potem był ŁKS, Unia Janikowo, Kujawiak Włocławek, gdzie grał pan w ataku z Marcinem Klattem. Prawdą jest, że ówczesny dyrektor Kujawiaka, ojciec Klatta, kazał całej drużynie grać tylko na syna?

- Nie chcę nikogo obrażać i wracać do tamtych czasów. Ale coś było na rzeczy.



A jak było z transferem do Widzewa?

- Chyba nie powinienem ujawniać szczegółów...



To ja powiem. Był pan wtedy zawodnikiem Wisły Płock, a prezes Widzewa Zbigniew Boniek był skłócony z prezesem Wisły Krzysztofem Dmoszyńskim. Dał więc panu 200 tys. zł, żeby wykupił pan swoją kartę i do Łodzi trafił jako wolny zawodnik.

- Tak było. Większość spraw pilotował pan Boniek, ale pomógł bardzo mój menedżer Dragan Popović. To był chyba przełomowy moment w mojej karierze.



Raczej na pewno. Z łódzkim klubem, nie dość, że wywalczył pan awans, to jeszcze został królem strzelców II ligi.

- Byłem w rewelacyjnej formie. Co dotknąłem piłki, był gol. Każda bramka dodawała mi pewności i wiary. Szybko pojawiły się oferty z Wisły Kraków i Lecha. Ale zostałem w Łodzi, bo chciałem spłacić swoje długi wobec pana Bońka.



Jak trafił pan do Legii?

- Z problemami, za drugim podejściem. Wiele osób ze środowiska łódzkiego zarzucało panu Bońkowi, że jego polityka transferowa to tylko zwykły interes. On nie zabraniał, nie blokował młodym piłkarzom drogi do lepszych klubów. Była dobra oferta, to korzystał z niej. Pozwalał piłkarzom się rozwijać, chciał dla nas jak najlepiej. Nie obawiałem się transferu do Legii, presji ze strony kibiców. Radzę z tym sobie. Negocjacje były długie. Początkowo moje drogi z Legią się rozeszły. Zgłosił się Lubin, zadzwoniła Wisła. Miałem już ustalone wszystkie swoje warunki, gazety napisały: "Grzelak w Lubinie". Bo faktycznie byłem blisko. Jednak kluby nie mogły dojść do porozumienia. Odezwała się znowu Legia. Tym razem była konkretna i po dwóch dniach zameldowałem się w stolicy. Menedżerem i trenerem, był Dariusz Wdowczyk, a zespół z Łazienkowskiej bronił mistrzowskiego tytułu. Trenera znałem jeszcze z Płocka, to on dał mi szansę debiutu w lidze. To też miało znaczenie.



Kosztował pan 600 tysięcy euro. "Gazeta Wyborcza" napisała, że jeden gol w lidze kosztuje 150 tys. euro, bo w Widzewie występującym już w ekstraklasie zdobył pan cztery gole.

- Zapomnieliście o dwóch trafieniach w Płocku. Ale, mniejsza z tym. Dla mnie ważniejsza niż liczba bramek była przyszłość. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, co mogę dać Legii w przyszłości i co mogę od niej dostać. W Warszawie był potrzebny napastnik strzelający gole od zaraz. Mnie zaczyna się udawać spełniać oczekiwania dopiero po niemal roku pobytu.



Bo i trafił pan w niezbyt szczęśliwym momencie.

- Zespół był w marazmie, nie wszystko było dobrze zorganizowane. Graliśmy słabo, ja też. Nie strzelałem goli, klub nie wygrywał.



A w ataku grali Dawid Janczyk z Maciejem Korzymem.

- Pretensje miałem tylko do siebie. Trener Wdowczyk zapewniał, że swoje gole dla Legii jeszcze strzelę. Ale byłem wówczas w tragicznej formie fizycznej. Po zgrupowaniu kadry w Jerez wróciłem do klubu w takim stanie, że na treningu wystarczyły trzy "przebieżki" i już miałem zadyszkę. Długo nie mogłem się pozbierać, tym bardziej że trener Szul dołożył mocnych treningów.



Podobno najlepiej się pan czuje, gdy ma komfort psychiczny, gdy wie, że nawet jeden-dwa nieudane mecze nie spowodują utraty miejsca w składzie.

- Nie chodzi o mecze, tylko o to, że w trudnych momentach ktoś da mi do zrozumienia, że wierzy, iż ja te gole potrafię strzelać. Pod tym względem jestem wdzięczny trenerowi Urbanowi, który pomógł mi w pewnym momencie.



Wspomniał pan trenera. Czy widać, że metod uczył się w Hiszpanii?

- Wszystko robimy z piłką. I to widać na boisku. Kiedy jesteśmy przy piłce, jesteśmy groźni. Piłka nam nie przeszkadza, radzimy sobie z rozegraniem, akcjami z pierwszej piłki, ofensywą. To jest ta ręka trenera. Ale nie pamiętam go jako zawodnika. Nie umiałbym go scharakteryzować. Chyba tylko po tym, co widzę na treningach. Silny fizycznie, dobrze się zastawiał, miał dobry strzał z obu nóg. Jego goli z ligi hiszpańskiej nie znam.



Czy po tych pięciu meczach zastanawiał się pan, ile szczęścia jeszcze Legii zostało?

- Szczęście sprzyja lepszym. My nie bazujemy tylko na farcie. Zawsze strzelamy bramkę. Mamy szczęście, ale poparte naszymi umiejętnościami i pracą.



Mecz w Lubinie meczem prawdy?

- Na pewno, ale jeden z wielu. Tyle że ten jest najbliższy. Dla nas każdy mecz jest najważniejszy. Rywal trudny, mistrz Polski, ale jedziemy po swoje, czyli wygrać.



Po meczu z Groclinem dość odważnie wypowiadał się pan o kibicach. Wciąż dokuczają?

- Prawda jest taka, że kiedy strzeliłem efektownego gola Grodziskowi i pobiegłem w kierunku trybun, usłyszałem wyzwiska. Bazują na tym, że przyszedłem z Widzewa. Oni mają swoją filozofię, ale popełniają jeden błąd. Myślą, że mają rację.



A rozumie pan, dlaczego nie dopingują?

- Rolą kibica, jak definicja wskazuje, jest kibicowanie. Każdej drużynie jest to potrzebne. Tym, że próbują załatwić swoje prywatne cele i stawiają je ponad wspólne dobro, krzywdzą zespół. Chciałbym, żeby się to wszystko skończyło. Ale jeśli docinki i agresja słowna będą, nie zwrócę na nie uwagi.



Wróćmy do futbolu. Atutem Legii jest uniwersalizm. 11 goli strzeliło ośmiu piłkarzy.

- Tak samo jest w defensywie. Bronią wszyscy, choć pozwalamy rywalom na zbyt wiele pod naszą bramką.



Ma pan 25 lat, w lidze rozegrał 41 meczów, strzelił dziesięć goli, a jest jednym z bardziej doświadczonych zawodników.

- W meczu z ŁKS trener Urban żartował, że obrońcy Bronowicki, Augustyn, Astiz i Wawrzyniak mają razem mniej lat niż Tomek Kłos występów w lidze. Te moje dziesięć goli to mało, a doświadczenie kojarzy mi się ze 150. występami w lidze. Tym bardziej że rzadko mi się zdarza grać od pierwszej do ostatniej minut.



W Legii było tak przeciwko Groclinowi.

- A wcześniej w II lidze w Widzewie. Miałem najwięcej rozegranych minut w drużynie. Niebywałe. Później już nigdy tak nie było. To był incydent.



Pojawiły się opinie, że nie wykorzystuje pan łatwiejszych sytuacji, by trafiać w nieprawdopodobnie trudnych.

- To dotyczy wielu napastników. Czasem za szybko widzimy piłkę w siatce. Przy trudniejszym podaniu koncentracja i determinacja są większe.



Napastnik żyje z pomocników. W Legii nie może pan narzekać: Edson, Roger, Giza, Radović, Grosicki, a nawet Vuković. Wszyscy oni są bardzo ofensywni.

- I dobrze, że chcą i lubią podawać. Nazwiska, które pan wymienił, gwarantują jakość i sukces. Każdy z legionistów to zawodnik efektywny. Pomocnicy są godni zaufania, to dla mnie jako napastnika najistotniejsze. Kiedy im podam piłkę, muszę być maksymalnie skoncentrowany i gotowy na wszystko. Bo nie znam momentu, w którym dostanę podanie otwierające drogę do bramki. Ale wiem, że to podanie otrzymam.



Ucieszyło was przywrócenie do pucharów?

- Najpierw załamało wyrzucenie. Później, kiedy zaczął się sezon, zapomnieliśmy o tragedii w Wilnie. Bo większość z nas to młode chłopaki, głodni sukcesów, mamy mało doświadczeń, osiągnięć. Mimo wszystkiego chcieliśmy zdobyć mistrzostwo. Teraz chcemy jeszcze bardziej.



Dlaczego więc Legia potrafi grać świetnie pół godziny, by potem "światło gasło" i inicjatywę przejmował rywal?

- Za szybko tracimy siły, za bardzo chcemy. Nie jesteśmy ekonomiczni jako zespół. Nakręcamy duże tempo, gramy na połowie rywali, a potem "siadamy". Ponosimy konsekwencje tego ogromnego zaangażowania. Tylko w Zabrzu było inaczej.



Chce pan być królem strzelców?

- Byłem nim w III lidze w Janikowie, byłem i w II w Widzewie. Fajnie byłoby powtórzyć to w ekstraklasie. Ale dla mnie ważniejsze, by moje bramki dały Legii sukces. Obojętnie, ile ich strzelę. Oby zespół wygrywał. Asysty i dobra gra w zwycięskich meczach też mnie ucieszą.



Rozmawiał Robert Błoński

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.