REKLAMA

Bałem się, że stracę pracę w supermarkecie

Edson da Silva, źródło: Dziennik - Wiadomość archiwalna

Kiedy dokładnie piłka zaczęła odgrywać ważną rolę w pańskim życiu?

Edson: Urodziłem się stworzony do gry w piłkę, to był błogosławiony dar od Boga. Od małego piłka była tam, gdzie ja. Spałem z piłką, chodziłem do szkoły z piłką. To, że zacznę grać i zrobię karierę, musiało być zapisane gdzieś na górze. Mocno w to wierzę.



Od grania na szkolnych placach do profesjonalnego futbolu droga daleka...

- Trzech z pięciu moich starszych braci grało w piłkę, nim ja jeszcze potrafiłem ją kopnąć. Mimo że nie grali zawodowo, chodziłem na ich mecze, podziwiałem ich. Patrząc na nich marzyłem o tym, by zostać piłkarzem. I w końcu mój sen się ziścił. Wszystko zaczęło się od tego, że jako nastolatek wyjechałem z Jacqueiry do Recife - dzięki pomocy taty dostałem tam pracę w jednym z supermarketów. Pewnego dnia wziąłem udział w spotkaniu juniorów Sportingu Recife przeciw amatorom. Strzeliłem dwie ładne bramki. Trener Sportingu od razu zaproponował mi grę w drużynie. Biłem się z myślami. Na jednej szali kładłem swoje marzenia, na drugiej prozę życia. Po namyśle odmówiłem. Bałem się, że stracę pracę w sklepie. Pracę, którą po prostu musiałem mieć. Na szczęście trener nie zrezygnował. Po tygodniu znów odwiedził mnie w supermarkecie. Porozmawialiśmy, przekonał mnie, i zaryzykowałem.



Z Recife bardzo szybko trafił pan do Marsylii. W jaki sposób?

- Wszystko dzięki mojemu przyjacielowi, który wysyłał wujkowi mieszkającemu we Francji kasety z moimi występami. Nagranie trafiło do Olympique i bardzo się spodobało, a jednocześnie wywołało niedowierzanie - obstawiano nawet, że kaseta została odpowiednio zmontowana, mówiono że tak się nie da grać. W tym samym czasie Olympiqie Marsylia spodobał się jeszcze jeden Brazylijczyk, gracz Kurtyby. Działacze z Marsylii wsiedli więc w samolot i przylecieli do Brazylii, żeby na żywo dokonać ostatecznego wyboru. Ja rozegrałem wtedy naprawdę dobry mecz i w efekcie Olympique złożył Sportingowi ofertę nie do odrzucenia. W ten sposób trafiłem do OM na pół roku. Było to spełnienie moich marzeń.



Czy dlatego, że zagrał pan w finale Pucharu UEFA?

- To było coś niesamowitego. Miałem 20 lat, po raz pierwszy pojechałem do Europy i od razu trafił mi się taki mecz. Pamiętam go doskonale. Graliśmy w Moskwie, przy wypełnionych po brzegi naszymi kibicami i fanami rywala - włoskiej Parmy - trybunach. Do tej pory gdy jestem w domu włączam sobie nagranie z tego spotkania. Chciałbym jeszcze kiedyś zagrać w meczu takiej rangi.



Baty zebraliście jednak srogie.

- No tak, przegraliśmy 1:3. Do przerwy było zresztą 0:3 i na drugą połowę już nie wyszedłem. To jednak normalne, że trener stawia w takiej sytuacji wszystko na jedną kartę. Obrońca był niepotrzebny, trzeba było zdobywać gole.



Mimo wysokiej formy nie zabawił pan długo we Francji. Dlaczego?

- Niestety, spędziłem w Marsylii jedynie sześć miesięcy. Wszystko zawaliło się przez reprezentującego moje interesy menedżera. Szybko okazało się, że dla niego liczy się tylko zysk. To przez nieporozumienia z tym człowiekiem wróciłem do Brazylii. Do tej pory nie przeżyłem w życiu większego niepowodzenia.



Na pożegnanie magazyn "France Football” przyznał panu tytuł najlepszego obrońcy ligi francuskiej. Było to jakieś pocieszenie?

- Nawet nie wiedziałem, że dostałem taką nagrodę! Opuścilem Marsylię na dwa miesiące przed zakończeniem sezonu. Zamieszanie wokół mojego transferu tak rozsierdziło prezesa Sportingu, że niemal natychmiast zażądał mojego powrotu do Recife.



Nie lepiej było po prostu rozstać się z niewygodnym menedżerem?

- Na pewno byłoby to najlepszym wyjściem. Teraz to wiem, wtedy byłem jednak niedoświadczonym zawodnikiem.



Szybko nauczył się pan walczyć o swoje. Grając w Legii potrafił pan w ramach protestu wyjechać z Polski, zostawiając zespół w trakcie sezonu.

- Nie tylko wydarzenia z Marsylii, lecz przede wszystkim lekcje, jakie wpajali mi bracia nauczyły mnie, że trzeba walczyć o swoje. Żyję zgodnie z mottem "rodzimy się raz i umieramy raz”. Trzeba być człowiekiem o jasno określonej osobowości, wiedzieć czego się chce, na który teren można wejść, a na który nie. Mam swoje zasady i według nich żyję. Czasem lepiej - tak jak to się zdarzyło - wyjechać wcześniej, żeby jasno postawić sprawę.



Nawet ryzykując? Działacze chcieli wyrzucić Pana z klubu.

- Ryzyka nie da się w takich sytuacjach uniknąć. Można oczywiście popełnić błędy, które odbiją się na karierze. Ja jednak nie żałuję niczego, co do tej pory zrobiłem. Nasze ziemskie życie jest przecież tak ulotne, że warto je przeżyć postępując zgodnie z tym, co podpowiada nam sumienie.



Wróćmy do Olympique Marsylia. Po powrocie do Brazylii nie miał Pan czarnych myśli?

- Wracałem zdołowany, ale jednocześnie miałem w Recife swoich zaufanych ludzi, którzy przyrzekli, że jeśli pojawi się oferta z mocnego klubu, nikt nie będzie stawał mi na przeszkodzie i dostanę każdą niezbędną pomoc. I faktycznie tak się stało. Wkrótce nadeszła propozycja z Corinthians. A Corinthians to nie był i nie jest byle jaki klub. W Brazylii marzy się albo o grze w Corinthians, albo we Flamengo. Odszedłem ze Sportingu i... trafiłem wprost pod chirurgiczny nóż.



Co się stało?

- Na samym początku gry w Corinthians zostałem mocno kopnięty w udo - tak mocno, że pękł mięsień i niezbędna była operacja. Pauzowałem osiem miesięcy. Różne myśli przechodziły przez głowę. Na szczęście udało mi się wrócić na boisko. Krótko grałem w Atletico Mineiro, a potem ponownie w Corinthians, gdzie udało mi się wywalczyć mistrzostwo stanu Sao Paolo i Puchar Brazylii. Następnie trafiłem do portugalskiego Uniao Leiria, gdzie zostałem wybrany najlepszym zagranicznym lewym obrońcą.



Czy ta nagroda nie została przyznana na wyrost? W Sportingu Lizbona, kolejnym przystanku w karierze, kompletnie się panu nie powiodło.

- Ówczesny trener Sportingu sprowadzał mnie z myślą o mojej wszechstronności. Niestety, szkoleniowiec długo nie zagrzał tam miejsca i ja również musiałem odejść. W sumie wyszło mi to na zdrowie, bo trafiłem do Legii (uśmiech).



Polska była dla pana egzotycznym krajem?

- Zastanawiałem się co robić, bo w tym samym czasie nadeszła oferta z Fluminense, które od dwóch lat kręci się wokół mnie. O Polsce nie wiedziałem nic, o tutejszej lidze nie mówi się w Europie. Zanim tu przyjechałem, zrobiłem mały rekonesans. Słyszałem od znajomych kilka niepochlebnych rzeczy o waszym kraju, jednak prawie nic się nie potwierdziło. Ludzie są ciepli, otwarci i przyjacielscy. Powiedziałem "prawie”, bo faktycznie jest tu zimno. Temperatury dają w kość. Zanim podpisałem kontrakt, poprosiłem działaczy o możliwość trzydniowego pobytu w Warszawie. Przyjechałem w grudniu, obejrzałem mecz Legii z Łęczną, który koledzy przegrali zresztą 0:2. Mimo porażki kibice żywiołowo dopingowali. Spodobało mi się to i ta gorąca atmosfera pomogła mi w podjęciu decyzji. Wiem, że drzwi do brazylijskich klubów stoją przede mną otworem. Nawet teraz, podczas urlopu, dostałem trzy propozycje, a jeden z klubów proponował mi naprawdę dobre pieniądze. Nie zdradzę o kogo chodzi, bo byłoby to nieeleganckie. Razem z żoną uznaliśmy jednak, że zostajemy w Legii. Nad dalszymi ruchami zastanowimy się dopiero wówczas, gdy warszawski klub nie będzie zainteresowany przedłużeniem kontraktu, który obowiązuje mnie do końca obecnego roku.



Chciałby pan przedłużyć umowę?

- W tym roku wiele jeszcze może się zdarzyć. Zobaczymy co życie przyniesie. Jeśli Legia będzie mnie widziała w drużynie, na pewno usiądziemy do rozmów.



Wiadomo już chyba, co życie przyniesie w kwestii tytułu mistrza Polski - Legia ma minimalne szanse.

- Ja jednak nie tracę wiary. Będę wierzył do ostatniego meczu i ostatniej minuty. Taki już jestem.



W Legii gra teraz wielu młodych zawodników. Czy ta jesień, ze wzlotami i upadkami, była dla nich pouczająca?

- Wszyscy się czegoś nauczyliśmy. Najważniejsze jest to, by każdy był świadomy swojej roli na boisku i odpowiedzialności, jaka na nim ciąży.



Czy pan ma sobie coś do zarzucenia?

- Nikt nie jest doskonały - każdy popełnia błędy. Z drugiej strony nie jest tak, że ktokolwiek powinien mieć sobie coś do zarzucenia - przecież staraliśmy się, dawaliśmy z siebie wszystko. Jako drużyna gramy coraz lepiej, zaczynamy rozumieć się bez słów. Wystarcza nam spojrzenie, gest.



Wcześniej w Legii tak różowo nie było. W szatni zdarzały się różne rzeczy...

- O nie, tego pani ode mnie nie wyciągnie. Nigdy nie będę mówił o tym, co jest lub co było w szatni - nie jestem taki. Prawdą jest jednak, że przez 13 lat gry w piłkę nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Jest zresztą takie powiedzenie - "Będę żył całe życie, a nie zobaczę wszystkiego w piłce”. Może jest tak, że trzeba poznać wszystkie strony tego zawodu? Ja poznałem i akurat o tym chcę zapomnieć. Ale wiele mnie to nauczyło.



Rozmawiała Małgorzata Chłopaś

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.