Włodzimierz Trams włączony do Galerii Sław Koszykarskiej Legii - fot. Legionisci.com
REKLAMA

Włodzimierz Trams: Jeśli sportowcy nie przywieźli czegoś z zagranicy, to w Polsce nic nie było

Bodziach - Wiadomość archiwalna

Włodzimierz Trams to jeden z najlepszych zawodników w historii polskiej koszykówki. Mówiono o nim, że wyprzedzał epokę, grał jak zawodnicy NBA. To właśnie od graczy zza oceanu nauczył się rzucać z wyskoku, czego w tamtych latach nikt w Polsce nie robił. Zresztą swego czasu miał ofertę gry w NBA, ale nie wyrażono zgody na jego wyjazd. W barwach Legii występował w latach 1957-71. W tym czasie zdobył trzy mistrzostwa Polski, jeden krajowy Puchar i dotarł z Legią do półfinału PZP.

Z pewnością osiągnąłby znacznie więcej (wcześniej był wybrany do drużyny Europy), gdyby nie kontrole podczas powrotu z Legią z Neapolu w 1971 roku. Za próbę przemytu złota został skazany na 5 lat więzienia. Był to niego bardzo ciężki okres, ale czasu w miejscu odosobnienia nie tracił - trenował koszykówkę, ile tylko mógł. Po wyjściu na wolność, Legia chciała, by dalej bronił jej barw, ale ostatecznie, m.in. w obawie przed reakcją kibiców innych klubów, przeniósł się do Szczecina, a następnie do Katowic. Karierę koszykarską kończył w wieku niespełna 40 lat w Skrze Warszawa. Ostatnim oficjalnym meczem Włodzimierza Tramsa było spotkanie z... Legią, w którym poprowadził swój zespół do zwycięstwa.

Przed meczem Legii z Mon-Polem Płock, 4 lutego bieżącego roku, Włodzimierz Trams został jako drugi włączony do Galerii Sław Koszykarskiej Legii.

Różne źródła podają różne daty odnośnie Pańskiego przyjścia do Legii. Kiedy faktycznie miało to miejsce?
Włodzimierz Trams: Ja do Legii trafiłem w 1957 roku. Przyszedłem zupełnie przypadkowo. Ze szkoły podstawowej u Nazaretanej na ul. Czerniakowskiej na Legię miałem blisko. Zresztą chodziłem już wtedy na mecze Legii piłkarskiej jako kibic. Wtedy na Legię można było trafić ze szkółek młodzieżowych kierowanych przez "Express Wieczorny". Trenerami byli m.in. Majer, Lubelski czy Popławski.
Jako młody zawodnik pamiętam, że w Legii trenowali Perepeczko, Wacek Długosz. Zresztą Legia miała wtedy mnóstwo drużyn - kilka młodzieżowych, plus zespoły grające w najwyższej lidze, drugiej lidze i A klasie.
Ja byłem wychowankiem Legii. Grałem tu od najmłodszych lat. W młodzikach zdobyłem mistrzostwo Warszawy, potem wicemistrzostwo Polski. Na początku lat 60. odnieśliśmy dwa największe sukcesy w historii Legii z zespołem juniorów - zdobyliśmy wicemistrzostwo i mistrzostwo Polski.

W sezonie 1960/61, kiedy zdobyliście wicemistrzostwo Polski, zespół juniorów trenował Karol Lubelski czy Stefan Majer?
- Stefan Majer. Mnie od samego początku trenował w Legii Majer. To był bardzo porządny człowiek, zasłużony. On mnie w zasadzie zachęcił do gry w koszykówkę. Był bardzo pozytywną jednostką. Zresztą pod jego wodzą rok później zdobyliśmy mistrzostwo Polski juniorów - do dziś jedyne w historii sekcji. Karol Lubelski, który później był sekretarzem sekcji koszykówki, nauczył mnie rzutu z wyskoku, czego w tamtym okresie nie potrafił właściwie żaden zawodnik w Europie.

Kiedy to było?
- Na obozach kondycyjnych w latach 1958-59, chyba w Czerwieńsku, oddawałem pierwsze rzuty z wyskoku. Tego wtedy nikt nie umiał.

Kiedy trafił Pan do pierwszej piątki?
- Wszedłem do pierwszej piątki podczas turnieju w Antibes. Wtedy zostałem najlepszym strzelcem turnieju i ulubieńcem publiczności, otrzymując nagrodę od Jean Le Pen. Ja dopiero wchodziłem z juniorów do pierwszego zespołu i jeszcze tak naprawdę nie wiedziałem, co to jest koszykówka. Władysław Maleszewski nauczył mnie koszykówki. Zresztą my wiele uczyliśmy się od wspaniałych zawodników, którzy byli w Legii - Pstrokońskiego, Kamińskiego, Golimowskiego, Appenheimera, Żochowskiego, Pawlaka, Arenta, Bednarowicza.

Niektórzy z tych zawodników zaraz po Pana przyjściu kończyli kariery.
- Tak właśnie było, ale jeszcze miałem okazję pograć z Pawlakiem, Kamińskim, Golimowskim. Ja wtedy wchodziłem do drużyny razem z Piltzem i Olejnikiem, oni przymierzali się do zakończenia gry.

Jeszcze wtedy Legia nie miała wielu wychowanków.
- Oczywiście, że nie. Ja byłem jednym z pierwszych wychowanków Legii, który doszedł do pierwszego zespołu. Po Andrzeju Pstrokońskim i Leszku Arencie. Byli też i tacy, którzy z różnych naborów trafiali do Legii - Tarnowski, Długosz, Suski.

Jak często odbywały się wtedy treningi?
- Trzy razy dziennie. Tylko taki wysiłek mógł dawać później efekty. W Legii zawsze grało się tylko i wyłącznie o mistrzostwo Polski. To obligowało do wyjazdów zagranicznych, awansu do kadry Polski. Jeszcze wcześniej wielu z nas grało w reprezentacji Wojska Polskiego.

Od samego początku występował Pan na jednej pozycji?
- Na początku grałem na skrzydle. Ja miałem 185 cm, przez co uważano wówczas, że jestem wysoki. Na centrze grał wtedy Piltz, mierzący 196 cm.

Szybko trafił Pan do reprezentacji Polski.
- Najpierw to była kadra juniorska. W reprezentacji Polski juniorów trenerem był Złotkiewicz z Polonii. W 1960 roku z Legii powoływany byłem ja i Olejnik. Miałem wtedy 16 lat.

Stefan Majer od początku widział w panu wybitnego koszykarza.
- Majer był wybitnej klasy wychowawcą i uważał, że będę wybitnej klasy zawodnikiem. Kazał mi obserwować takich graczy jak Pstrokoński, Sitkowski, Nartowski. Jak przyjechała kadra amerykańska do Warszawy to podglądałem Amerykanów. Patrzyłem jak trenują w hali Gwardii.

Pan zagrał w meczu Legii z tym zespołem?
- Nie, wtedy byłem rezerwowym zawodnikiem i nie grałem. Ale sporo rzeczy zaobserwowałem, jak choćby wspomniany już rzut z wyskoku. Wszyscy Polacy rzucali wtedy z miejsca.

Mówił Pan, że w Pana przypadku bardzo pomocne było uprawianie różnych sportów.
- Grałem w waterpolo, piłkę nożną, piłkę ręczną. To sprawiało, że mówiono, że gram szybko piłką. Ja rzucałem z klepki szybką piłkę do Jurkiewicza, czy Wichowskiego. Tak grali Amerykanie - szybko. Podglądając ich sporo się nauczyłem.

Jak w ogóle zainteresował się Panem trener pierwszego zespołu Legii?
- Do pierwszej drużyny awansowałem po zdobyciu mistrzostwa Polski juniorów. Na finałowe spotkania przyszedł trener Maleszewski i po meczu powiedział: "On musi być u mnie". W 1963 roku byłem w kadrze seniorów Legii. Miałem bardzo dobry początek, bo już na początku rzuciłem 41 punktów z AZS-em Toruń, grającym wtedy bez kadrowiczów, później 29 pkt. z Wybrzeżem Gdańsk. I tak to się zaczęło. Później pojechaliśmy do Antibes, gdzie graliśmy bez kadrowiczów - Pstrokońskiego, Wichowskiego i Olejniczaka, wygraliśmy turniej, ja zostałem królem strzelców i awansowałem do pierwszej piątki. Później to już się rozkręcało - Puchar Narodów, brązowy medal w Pucharze Wojska Polskiego, później srebrny medal w Bratysławie, mistrzostwa Europy. Maleszewski powiedział wtedy: "Ty musisz być największym koszykarzem!".

Chwalili Pana także za granicą...
- Po turnieju w Antibes, jak Bisne zobaczył, że ja rzucam 41 punktów, powiedział: "To jest najwybitniejszy koszykarz".

Cały czas grał Pan wtedy na skrzydle.
- Już grałem z tyłu, wchodziłem jako obrońca. Można powiedzieć, że byłem wtedy takim pół-skrzydłowym.

Zdobycie Pucharu (5) Narodów było wielkim sukcesem?
- Wtedy w reprezentacji mieliśmy najlepszy skład w historii polskiej koszykówki. Olejniczak, Wichowski, Łopatka, Frelkiewicz i ja. Później jeszcze Jurkiewicz zastąpił Olejniczaka. Puchar Narodów zdobyliśmy w Paryżu, a od de Gaulle'a otrzymałem złoty zegarek.

W 1963 zdobył Pan pierwsze mistrzostwo Polski, choć jeszcze wtedy wkład w ten sukces był niewielki.
- Ja wtedy grałem głównie w drugiej drużynie, ale uważnie przyglądałem się zawodnikom pierwszego zespołu. Szczególnie Wichowskiemu.

Gdyby wcześniej pozwolono mu na wyjazd zagraniczny, mógłby zajść jeszcze dalej?
- Próbowano, ale nie było możliwości. Nie można było grać na kontraktach.

Pan również miał propozycję z zagranicy.
- New Mexico chciało pozyskać mnie i Jurkiewicza. To był rok 1968, po Igrzyskach Olimpijskich. Amerykanie chcieli u nas zbudować halę sportową za 100 tysięcy dolarów, w której mogłoby się pomieścić 25 tysięcy widzów. Nasze władze nie wyraziły zgody. Jurkiewicz był świetnym zawodnikiem, właściwie - egzekutorem. Polska koszykówka mogła wtedy uzyskać najwyższy poziom - takiej hali nie było przecież w całej Polsce. No, ale nie było szans i NBA przeszło nam koło nosa.

W 1967 roku brał Pan udział w jedynych w historii koszykarskich mistrzostwach świata.
- To był nasz świetny występ. Zajęliśmy piąte miejsce na świecie, pokonując m.in. Portoryko [76-64 - przyp. B.].

Kto w kraju był Waszym największym rywalem?
- Świetny zespół miała Wisła, z Likszo, Langiewiczem, Wójcikiem, Pacułą. Silne były też Polonia i AZS Warszawa.

Waszym problemem był brak odpowiedniej hali.
- Na 29 Listopada graliśmy tylko dlatego, że hala Gwardii była wypożyczana na różne imprezy. Jak graliśmy ciekawsze mecze - europejskie puchary czy spotkania z Wisłą, czy Śląskiem, wtedy graliśmy w hali Gwardii. Tam też graliśmy Puchar Wyzwolenia Warszawy. Na nasze spotkania przychodziło tam 4-5 tysięcy widzów. Niestety nasza hala była niewielka i nie mogło tam wejść więcej niż 400-500 osób. Tam graliśmy mniej ważne spotkania.

Grał Pan przeciwko Realowi Madryt. Faktycznie Real był nie do wyeliminowania?
- W meczach z Realem grałem. Hiszpanie mieli trzech Amerykanów, świetnych zawodników. W ogóle kadra Realu była naprawdę mocna - Emiliano Rodriguez, Carlos Sevilliano, Clifford Luyk. Wcześniej grał u nich Wayne Hightower. To były mecze bardzo wyrównane, każdy mógł wygrać. Nie można też zrzucać winy na sędziów. Hiszpanie byli jednak trochę silniejsi. Głównie mieli przewagę jeśli chodzi o centrów - właśnie Amerykanów. Legia wtedy też była bardzo mocna - w końcu dotarła do półfinału europejskich pucharów. Legia liczyła się wtedy w Europie. Wygrywaliśmy przecież różne mocno obsadzone turnieje. Obok Slavii Praga, Brna, Realu, Legia była w ścisłej czołówce europejskich klubów. My jechaliśmy do Ameryki i jako reprezentacja Polski wygrywaliśmy 17 z 19 meczów. Wtedy wszyscy wiedzieli, że Polacy potrafią grać w koszykówkę.

Czym się wyróżniał trener Maleszewski na tle pozostałych szkoleniowców?
- Inteligencją i umiejętnością przekazywania wskazówek zawodnikom. On nie przeszkadzał zawodnikom. Jak mówił Bardini - trzeba wystawić najlepszych zawodników i im nie przeszkadzać. Maleszewski uczył nas na treningu. W czasie meczu już my wiedzieliśmy co robić.
On umiał ustawić zawodników. Zajęcia u niego nie trwały półtorej godziny, a 40 minut. Ale były intensywne i wiedział, co w tym czasie trzeba zrobić. My graliśmy piłką, a nie z piłką. Piłka jest zawsze szybsza od zawodnika.

Często zostawał Pan po treningach?
- Pewnie. Jak kończyłem swój normalny trening z zespołem, to zostawałem na jeszcze kolejne dwa - u Popławskiego i Lubelskiego. Dodatkowo rano przychodziłem na dodatkowy trening do Stefana Majera. W tym celu uciekałem z zakładu pracy i ćwiczyłem. Trening czyni mistrza. No i trzeba podpatrywać najlepszych, wirtuozów, żeby uczyć się od nich wielu rzeczy.

Kogo z zagranicy podpatrywaliście? Wtedy taśmy z zagranicznych lig były praktycznie niedostępne w Polsce.
- Ja w 1958 roku poszedłem na Harlem Globetrotters na Torwarze. Zobaczyłem wtedy na czym polega ta "wirtuozja". Też chciałem tak grać. Podpatrywałem też Amerykanów z NBA, jak przylecieli do Warszawy na treningi i mecze towarzyskie. Patrzyłem jak oni rzucają z półdystansu, dystansu. Ważne też, że trenerzy chcieli ze mną ćwiczyć. Popławski, Lubelski, Majer, Maleszewski to trenerzy, którzy wierzyli we mnie, wiedzieli, że będę wirtuozem. Ja miałem ambicję, byłem zmotywowany, żeby robić postępy.

Ciężka praca to jedno. Potrzebny jest jeszcze talent.
- Talent to jest 20 procent. Pozostałych 80 to ciężka praca. Tak jest w każdej dziedzinie - piosenkarze czy aktorzy muszą przede wszystkim ciężko ćwiczyć.

Kiedyś legioniści chodzili na spotkania innych sekcji klubu. Jak było w Pana przypadku?
- Utrzymywaliśmy kontakty z zawodnikami różnych sekcji. Ja dobrze znałem piłkarzy, więc często przychodziłem na ich mecze. Byłem w wojsku z Deyną, Grotyńskim, Fołtynem, Korzeniowskim, Woźniakiem. Utrzymywałem także kontakty z tenisistami, szermierzami, zapaśnikami... Chodziłem na waterpolo, uczyłem się od Księżopolskiego jak najlepiej 'klepkę' utrzymywać. Uczyli mnie jak grać 'krótką piłkę', a to nie jest łatwa sprawa. Ja kochałem sport po prostu. Byłem dzieckiem Legii. Pamiętam dobrze taki mecz, jak piłkarze pokonali Wisłę 12-0. Pol strzelił wtedy 6 bramek. To był mecz! Jaki to był skład... Szymkowiak w bramce, Kowal, Pol, Brychczy, Kempny, Cehelik... Dobrze znałem też bokserów. Moim dobrym przyjacielem był Józek Grudzień, Jasiu Gałązka, Branicki, Gortat, szermierze Barburski, Andrzejewski, Pawłowski. To byli wybitnej klasy zawodnicy.

Dość wcześnie wszedł Pan do pierwszej drużyny.
- Miałem 17 lat. Maleszewski dojrzał mnie i od razu mnie powołał. Mniej więcej w tym samym czasie do pierwszego składu doszedłem co Piltz i Olejnik. Na początku oczywiście sporo grałem w drugiej lidze w barwach Legii, razem z Długoszem czy Tarnowskim. Grałem też w A klasie. To nie jest takie proste od razu przeskoczyć do pierwszej ligi. Ja miałem trochę szczęścia, bo Maleszewski wystawił mnie w turnieju w Antibes, gdzie Legia co już wspomniałem pojechała bez kadrowiczów. Nie było wtedy Pstrokońskiego, Wichowskiego i Olejniczaka. I wtedy wypadłem naprawdę świetnie. Jak mówię, miałem trochę szczęścia. Arent był wtedy trochę lepszy ode mnie, ale mając do wyboru mnie i Leszka, Maleszewski zdecydował się na mnie. W pierwszym meczu z AZS-em Toruń rzuciłem mnóstwo punktów i 'Wołodźka' powiedział: "No, muszę go wpuszczać". A warto pamiętać, że wtedy wychowanków nie lansowało się, jak to ma miejsce obecnie.

Arent był podobno bardzo dobrym zawodnikiem. Chyba nie było łatwo wygrać z nim rywalizację?
- Leszek Arent to po pierwsze bardzo porządny człowiek. Był też wspaniałym zawodnikiem, świetnym technicznie. Bardzo dobrze biegał do kontrataków. Między nami nie było żadnych kłótni o miejsce w składzie. Lubiliśmy się i normalnie ze sobą rozmawialiśmy na ten temat. Arent mówił mi, że gram szybszą koszykówkę niż on. To pasowało na przykład Wichowskiemu. Leszek często zwalniał akcje, świetnie rzucał z półdystansu, zdobywał po 20 punktów w meczu.
Janusz Wichowski, z którym miałem przyjemność grać, to był moim zdaniem najlepszy koszykarz w historii polskiej koszykówki. Drugiego takiego nie było.

Do reprezentacji Europy trafił Pan właśnie razem z Januszem Wichowskim.
- Tak, we dwóch pojechaliśmy do Belgii na mecz z Realem Madryt. Wichowski to jeden z najwspanialszych zawodników, jakich kiedykolwiek spotkałem. On umiał wszystko. Wspaniałymi zawodnikami byli np. Andrzej Pstrokoński, Mieczysław Łopatka, Jurkiewicz. Ale to co grał Wichowski, to jednak inna klasa. Z nim grałem taką zmysłową koszykówkę.

Podobno jednym z największych pracusiów na treningach był Jurkiewicz?
- Dokładnie tak było. Jak przyszedł do Legii, to miał jeden problem - nie potrafił łapać piłki. Ustawiałem go do bramki piłkarskiej i strzelałem ile wlezie, a on łapał. I tak nauczył się łapać piłkę, później nawet jedną ręką. A później został jednym z najlepszych graczy świata. Był bardzo sprawny, ambitny i pracowity. On oddawał 500-600 rzutów dziennie!

Przed samym meczem reprezentacji Europy z Realem, długo trenowaliście razem?
- Nie, to byli tacy zawodnicy, że nie trzeba było dużo trenować. Przyjechało 3 zawodników w Czech, 2 z Rosji, Jugosławianin, Grek, Fin. Przy tej klasie zawodników wystarczyło, że Zagórski rozrysował jak mamy grać i wszyscy wiedzieli o co chodzi.

Grał Pan w pierwszej piątce w tym meczu?
- Nie, wtedy wchodziłem na zmiany. W pierwszej piątce wyszedł Daneu. Ale właściwie co 8-9 minut była zmiana "piątki". Zresztą tam nie trzeba było trzymać na parkiecie pierwszej piątki cały czas, bo różnica wynosiła ok. 20 punktów. Reprezentacja Europy grała koncertowo.

Legia niespodziewanie odpadła z Pucharu Europy z drużyną z NRD. Nie doceniliście tego zespołu?
- Pamiętam, że oni mieli dwóch braci - centrów - którzy byli bardzo trudni do pokonania. Bardzo się z nimi męczyliśmy w Lipsku. Oni grali dość dziwną dla nas koszykówkę, długo rozgrywali akcje, dobrzy byli taktycznie. Tak naprawdę wcale nie byli od nas lepsi, biorąc pod uwagę umiejętności koszykarskie, ale z nami wygrali. Do tego byliśmy trochę zmęczeni ligą i turniejem Wyzwolenia Warszawy, który wygraliśmy. Może, gdybyśmy byli bardziej rześcy... Ale tak to jest, nie zawsze lepszy zespół wygrywa mecz. Pamiętam jak graliśmy takie spotkanie z Sofią, dałem 'wykładkę' Kuczyńskiemu spod kosza, przy prowadzeniu rywali jednym punktem. Decydujący rzut - on nie trafia i zamiast świętować zwycięstwo, przegrywamy jednym punktem.

Blisko było również awansu do finału europejskich pucharów...
- Tak właśnie było. W Neapolu, w meczu 1/2 finału z Fidesem Neapol, prowadziliśmy w końcówce różnicą 5-8 punktów! Za przewinienia spadło nam wtedy trzech centrów - Piltz, Kuczyński i Tybinkowski. Ja od tego momentu byłem najwyższy w naszej drużynie i nie miałem z kim grać. Przegraliśmy ostatecznie różnicą trzech punktów.

Nie grał Pan w meczu, w którym sędziowie "drukowali"?
- Tylko raz. Tak było przy okazji meczu naszej reprezentacji z Węgrami, w turnieju przedolimpijskim. Likszo rzucił prawidłowo punkty, a sędziowie odgwizdali kroki, chwilę później jeszcze raz odgwizdali kroki i ostatecznie przegraliśmy jednym punktem. Ale taki numer z sędziami to miałem tylko jeden raz.

Było wtedy ograniczenie czasowe na jedną akcję?
- Tak, 30 sekund.

Olimpiada w Meksyku to Pana najlepszy moment w reprezentacji?
- Trudno tak powiedzieć. To był cały cykl - turniej przed mistrzostwami Europy w Helsinkach, same ME, Puchar Narodów, Mistrzostwa Świata. Od 1965 do 1970 roku to był najlepszy okres - największe sukcesy z polską koszykówką.

W ciągu tych kilku lat zagrał Pan aż 118 meczów w reprezentacji Polski. To bardzo dużo, biorąc pod uwagę odstęp pomiędzy pierwszym a ostatnim spotkaniem.
- Wtedy graliśmy we wszystkich ważnych imprezach i osiągaliśmy sukcesy. Ja natomiast byłem pierwszoplanowym zawodnikiem kadry, cały czas w pierwszej piątce. Momentami to ja nie wytrzymywałem tych obciążeń, bo ja przecież jeszcze więcej grałem wtedy w Legii. 120-130 spotkań w sezonie grałem łącznie. To naprawdę bardzo dużo. Nie miałem zmienników i czasem mój organizm nie wytrzymywał. Seweryn był jeszcze za młody do reprezentacji. W Legii natomiast kiepsko było ze zmiennikiem na moją pozycję. Starałem się wtedy jak najwyżej - najlepiej różnicą 20-30 punktów - wygrywać pierwszą połowę spotkania, żeby później chwilę odpocząć. Nie zawsze jednak udawało się osiągnąć bezpieczną przewagę.

Jak traktowaliście Spartakiadę 1000-lecia?
- To były mistrzostwa wojskowe - Armii Zaprzyjaźnionych, w których z Polski brały udział Legia i Śląsk. Często graliśmy te turnieje w Sofii. Dwukrotnie zdobyliśmy srebrne i brązowe medale. Raz srebrny w Bratysławie - wtedy powinniśmy wygrać. Brązowy medal zdobyliśmy też w Kijowie. W tym turnieju dostałem mocno w oko, zresztą od naszego zawodnika, Matysika. Rzuciłem Rosjanom 30 punktów, ale w końcówce na 3 minuty przed końcem, gdy schodziłem z boiska, jeszcze prowadziliśmy, ale w końcu minimalnie przegraliśmy.

Mistrzostwo, tyle że Europy też było w Waszym zasięgu i to również w Neapolu. Czego wtedy zabrakło?
- Gdybyśmy wygrali w półfinale z Jugosławią, to pewnie byśmy zdobyli mistrzostwo Europy. Rosjanie otwarcie mówili, że boją się tylko nas. Ale przegraliśmy z Jugosławią jednym punktem, nie trafiając w końcówce dwóch rzutów spod samego kosza. Szkoda, że wtedy nie było Łopatki. To był świetny turniej w Neapolu, na którym mogliśmy zostać mistrzami Europy.

Grał Pan dużo, ale chyba omijały Pana kontuzje?
- Miałem jedną kontuzję jak jeden Amerykanin skoczył mi na nogę, ale miałem dobrych lekarzy-specjalistów. Doktor Szojler, Kuś na Lindleya, doktor Garlicki, Majkowski. Wiadomo, jakieś drobne kontuzje nadgarstka i tym podobne były, ale te poważniejsze mnie omijały.

W 1969 roku mistrzostwo Polski zdobyliście po słynnym rzucie Andrzeja Pstrokońskiego z połowy boiska w meczu z Wybrzeżem. To jedno z najbardziej dramatycznych meczów Legii?
- Takie sytuacje zdarzają się niezwykle rzadko. W ogóle tamte mistrzostwa Polski były dla nas trochę szczęśliwe. Po wygranej w Toruniu - ledwo, ledwo - byliśmy na czwartym miejscu. Ale Śląsk i Wisła przegrały swoje mecze, więc my awansowaliśmy na miejsce trzecie. W ostatnim dniu mistrzostw Wisła przegrała z AZS-em, a Śląsk ze Spartą Nowa Huta. Więc wszystko zależało od naszego meczu z Wybrzeżem. Gdy do końca meczu było około 25 sekund, rzucałem oba osobiste. Kosz cały się trząsł, ale oba trafiłem. Przy piłce był Młynarczyk z Wybrzeża, który nie najlepiej słyszał i chyba nie zrozumiał co trener do niego krzyczy. Oddał rzut bardzo wcześnie. Niecelny. Piłka poszła do Dolczewskiego, do mnie, ja podałem "Pstroce" i on trafił z połowy boiska. Do tej pory nie wiem jak on to zrobił! Później dostał od Huszczy złoty zegarek za to mistrzostwo.

Trenowało się wtedy w ogóle takie rzuty z połowy boiska?
- Nie, nic z tych rzeczy. Czasem pewnie rzuciło się tak na treningu, ale to jest po prostu rzut szczęścia. Ja w całej swojej karierze rzuciłem 3 razy piłkę do kosza z połowy boiska. W meczu, nie na treningu. Ze Slavią Praga w Warszawie, w Neapolu - to na pewno. Ale rzut Pstrokońskiego zadecydował o mistrzostwie Polski. Wydawało się wtedy, że nie mamy szans na mistrza - Wisła i Śląsk chyba były silniejsze... a my z czwartego miejsca zaatakowaliśmy i triumfowaliśmy. Cieszyliśmy się niesamowicie.

To był ostatni występ w Legii Andrzeja Pstrokońskiego. To chyba poważnie osłabiło Wasz zespół?
- Nie do końca. Andrzej w tym ostatnim sezonie, w którym zdobył te punkty z Wybrzeżem, grywał już niewiele. On był już starszym zawodnikiem, co za każdym razem podkreślał. Zazwyczaj wchodził na zmiany. Pewnie, że był świetnym zawodnikiem, ale już w tym sezonie nie grał tak dużo. Do drużyny weszli młodsi - Filipiak, Olejnik, Jurkiewicz.

Pan również grał bardzo długo.
- Jak miałem 38 lat to grałem w Baildonie pierwsze skrzypce. Ale wtedy to się specjalnie przygotowywałem, chciałem wszystkim pokazać, że uda mi się wprowadzić Baildon do pierwszej ligi.

W 1966 roku hucznie obchodzono 50-lecie Legii. Z tej okazji organizowano różne mecze i turnieje. Koszykarze zagrali w mistrzostwach Wojska Polskiego.
- To był poważny turniej, na który przyjechali Grecy. Ale wtedy 50-lecie najbardziej świętowali piłkarze.

Po występach w Pogoni Szczecin był temat powrotu do Legii?
- Wcześniej był taki temat, chcieli żebym grał w Legii.

Od razu po wyjściu na wolność?
- Tak. Zientara mówił, żebym przyszedł do Legii. Ja chciałem grać w Legii. Był nawet pomysł gry w Polonii, ale oni powiedzieli, że nie chcą zadzierać z Legią i się nie zdecydowali. Trafiłem jednak do Pogoni Szczecin.

Czy w czasie odsiadki klub w jakiś sposób pomagał Panu?
- To była trudna sprawa, zły moment polityczny. Jaruzelski rozwalił całą Legię. Potorejko, Pawłowski, Badeński - wszyscy byliśmy wyeliminowani. Działacze Legii w tym czasie mieli związane ręce i to nie była ich wina. Oni naprawdę chcieli, żebym ja grał w Legii, prosili mnie o to. Bagłajewski i Sandomierski pytali mnie o to. Ja się obawiałem przyjęcia ze strony kibiców, oczywiście chodzi mi o sympatyków innych klubów. Spodziewałem się, że jak wrócę do Legii, to podczas meczów z Legią będą krzyczeć pod moim adresem, że on okrada społeczeństwo i tym podobne. Jak to kibice. Dlatego pomyślałem o odejściu do innego klubu.

Gdyby nie areszt, Legia z Panem w składzie mogła wywalczyć mistrzostwo Polski?
- Mogliśmy zdobyć mistrzostwo i zostać jedną z najlepszych drużyn w Europie. W Europie moglibyśmy ograć wszystkich. Udało się przecież ściągnąć Korcza, Kozaka, Frołowa ze Śląska. Ja wtedy myślałem o tym, żeby zrobić z Legii prawdziwą potęgę. Żeby jeszcze Jurkiewicza zostawili, to pewnie byśmy wygrali i Puchar Europy, nie byłoby na nas mocnych. Ale Jurkiewicza puścili do Wybrzeża Gdańsk. Wtedy mieliśmy najlepszą piątkę: Jurkiewicz, Kozak, Korcz, Frołow i ja z tyłu. Mnie zamknęli, Jurkiewicza oddali do Wybrzeża, gdzie dostał 200 tysięcy i mieszkanie, i się skończyło.

Słyszałem, że w więzieniu regularnie trenował Pan koszykówkę.
- To jest złożona sprawa. Byli ludzie, którzy mi pomagali przez te cztery lata. Starali się, żebym mógł trenować, miał trampki itp. Ja tam ciężko harowałem, naprawdę nie miałem lekkiej odsiadki. Pracowałem w bardzo trudnych warunkach. Ale nie da się ukryć, że ile mogłem, to trenowałem. Zorganizowałem się nieprawdopodobnie i w Rawiczu, i w Mogilnie. W ciężkich więzieniach budowałem boiska i trenowałem. Nawet tu na Mokotowie trenowałem. Pisałem pisma i jakoś się udawało, chociaż komendanci nie byli temu przychylni. Jaruzelski uwziął się na nas - na mnie, Pawłowskiego i Badeńskiego. Chciał nas zniszczyć, chciał zniszczyć Legię. Zniszczył zresztą np. Potorejkę.

W Szczecinie i Katowicach dalej odnosił Pan sukcesy.
- Wprowadziłem Baildon do drugiej ligi. To nie było łatwe. Stawałem na głowie, rzucałem po 40 punktów. W Katowicach nikt się wtedy nie znał na koszykówce, nie mieli zupełnie tradycji. Tam ze mną grali zami juniorzy - mający po 18 lat. Ja miałem 30. Trudno było prowadzić grę i wszystko brałem na siebie.

A nie było tematu powrotu do reprezentacji?
- Co tu dużo mówić, nie chcieli mnie w reprezentacji.

Dlaczego po awansie z Baildonem przeszedł Pan do Skry?
- Ja zaproponowałem kierownictwu Baildonu, co mają zrobić - dać zawodnikom mieszkania, sprowadzić czterech zawodników, których ja wskazuję i gramy o Puchar Europy. Wtedy gralibyśmy w Spodku o europejskie puchary. W Katowicach zawodnicy nie mieli mieszkań i odeszli do Sosnowca, bo tam je dostali. I tak skończyła się przygoda z Baildonem.

W Skrze było lepiej?
- Ja miałem takie same pieniądze, ale muszę przyznać, że tu strasznie się męczyłem.

Sportowo Skra chyba nie była wtedy najmocniejsza?
- Skąd, to były rezerwy Legii. W Skrze strasznie męczyłem się - rzucałem czasem i po 50 punktów, a i tak przegrywaliśmy.

Ostatni mecz w karierze zagrał Pan przeciwko Legii.
- Tak właśnie było, to był pucharowy mecz Legia - Skra. Wygraliśmy wtedy jednym punktem, ale mecz u siebie wcześniej przegraliśmy 7 punktami. Skra wtedy nie miała żadnych szans w lidze. My sezon po sezonie broniliśmy się przed spadkiem. Ale trudno było, bo właściwie to musiałem grać sam. Pozostali gracze to ci, którzy nie załapali się do Legii. Był moment, po odejściu centra, że mieliśmy zawodników po maksymalnie 189 centymetrów wzrostu. I weź tu z takimi wygraj cokolwiek...
Naprawdę nie wiem jak my wygraliśmy w tym meczu z Legią. A nie odpuścili go na pewno, bo cały czas "szarpali".

Po tym meczu skończył Pan karierę ze względu na wiek?
- Ja już wtedy cztery dychy miałem. Mogłem jeszcze grać, ale uznałem, że już dosyć. Otworzyłem firmę, robiłem usługi ślusarskie.

Wracając do zatrzymań po Neapolu - zawodnicy wszystkich sekcji przyznają, że przed laty jadąc zagranicę handlowało się.
- Wszyscy Polacy, którzy jeździli za granicę, handlowali. Można było ukarać każdego zawodnika, jakby ktoś się uparł. Z drugiej strony można było dać wyrok w zawieszeniu jak się chciało. Po cholerę były takie wyroki? Tym bardziej, że ustawa karno-skarbowa zezwalała na przywóz złota. Trzeba było zadeklarować wpłacenie grzywny i miałbym wyrok w zawieszeniu i grał dalej. To była pokazówka Jaruzelskiego.
Złoto wtedy kupowali ludzie, którzy leczyli zęby, robili obrączki. W Polsce wtedy nie było złota. Ba, niczego nie było. Jeśli sportowcy nie przywieźli czegoś z zagranicy, to tu nic nie było. Później władze mówiły, że sportowcy kupują sobie drogie samochody jak np. Grotyński. A co on miał? Mustanga starego, którego kupił od Czarnieckiego. Ja miałem Fiata 124, używanego. Takie samochody mieliśmy. A żeby kupić to złoto za granicą, to trzeba było najpierw zdobyć mistrzostwo Polski, żeby pojechać na europejskie puchary. No i trzeba było za nie zapłacić, a żeby mieć na to pieniądze, trzeba było sprzedać na miejscu co innego. A my dostaliśmy po 5 lat. On z nas zrobił bandytów! Kompletny idiota.

Grotyński dostał niższy wyrok niż 5 lat.
- Władek dostał dwa lata, z czego siedział rok. Potem wyszedł i poszedł do Zagłębia, które wprowadził do ekstraklasy. Też po wyjściu z więzienia nie chciał wracać do Legii. To był chłopak, nie gapa. To był najlepszy bramkarz w Polsce. Bez porównania lepszy od Tomaszewskiego, który uciekł z Legii. Gdzie ten Tomaszewski pasował do Władka? Od Fołtyna też był znacznie lepszy. Ale Górski odstawił go za "gębę", bo był pyskaty. On powinien bronić w reprezentacji i nie ma co do tego dwóch zdań. Był trzecim bramkarzem Europy, po Banksie i Mayerze.

Kogo z piłkarzy Legii z tamtych czasów cenił Pan najbardziej?
- "Kici", Deyna, Grotyński, Gadocha. Vejvoda zrobił z Gadochy świetnego piłkarza. Stachurski miał niezłe pier...cie - jak doszedł do piłki to była bomba niesamowita. Miał płaski, krótki strzał, tak jak Woźniak strzelał z lewej nogi. Ja chodziłem na Legię od 1955 roku, od dziecka, więc trochę wtedy widziałem.

Można dziś wskazać jedno najlepsze spotkanie w wykonaniu Włodzimierza Tramsa?
- To był cały cykl. Trudno wskazać jedno. Bo inaczej ocenia się zwykłe mecze ligowe, a inaczej jakieś mistrzostwa, czy mecze o coś. Liczy się ranga. To te najważniejsze pojedynki przechodzą do annałów, a nie świetne nawet występy z ostatnią drużyną w tabeli.

Z Fidesem Neapol graliście w tej samej hali co mistrzostwa Europy?
- Tak, w tej samej hali. I sędziowie zrzucili nam z boiska trzech centrów. Pod koniec nie miałem już z kim grać. Prowadziliśmy 5 punktami na 3 minuty przed końcem.

Po zakończeniu kariery nie chciał Pan zostać trenerem?
- Nie. Wcześniej byłem przez moment trenerem, zdobyliśmy z młodzikami mistrzostwo Katowic, ale powiedziałem, że więcej nie. Mi to zresztą odradzano. Wielu nie wytrzymywał tego - jak Wagner, chorowało jak Olesiewicz, Maleszewski. Najgorsza jest walka z działaczami.

Dzięki wyjazdom zagranicznym mogliście zobaczyć trochę świata.
- I co nam było z tego świata - tyle, że zobaczyliśmy, że nie wszędzie jest tak szaro jak w Polsce. Jaka to była różnica klas, ale nam nie wolno było nic mówić. Tu była nędza. Wyjazdy traktowało się głównie pod kątem dorobienia. Ale żeby wyjechać i zarobić, trzeba było najpierw zdobyć mistrzostwo. To też jakoś motywowało do lepszej gry.

W europejskich pucharach w sezonie 1970/71 graliście dlatego, że zdobyliście Puchar Polski.
- Legia nie zdobyła wtedy mistrzostwa, więc liczył się Puchar Polski. Dla nas to było ważne, żeby zdobyć przynajmniej to trofeum. A wcale nie mieliśmy wtedy najmocniejszego składu. W półfinale z Polonią w Szczecinie [102-90] rzuciłem 51 punktów. W finale wygraliśmy w hali Baildonu w Katowicach z Lechem Poznań różnicą dwóch punktów [83-81].

Kiedyś na turniejach graliście nie raz na powietrzu. Dla Was nie robiło to różnicy?
- Trzeba się przystosować, bo w meczach na świeżym powietrzu jest inny tlen. Przyzwyczaić do betonu, założyć inne skarpetki.

Wielu byłych zawodników mówi, że Pan był zdecydowanie najlepszym zawodnikiem, z jakim grali.
- Nie, Janusz Wichowski. To był wirtuoz, z nim można było wszystko grać. W latach 60. nie było drugiego takiego zawodnika. Wichowski, Łopatka, Pstrokoński to byli artyści. Ja się do nich dostosowywałem, miałem dobre wzory. Ale nikt w Polsce nie grał jak Wichowski.

A Pawlak?
- Też bardzo dobry zawodnik, ale zupełnie inny. To samo Leszek Kamiński. 185 centymetrów, skoczny, wchodził na kosz, potrafił asekurować, znakomity zawodnik.

Rozmawiał Marcin Bodziachowski


Imię i nazwisko: Włodzimierz Trams
Data i miejsce urodzenia: 12.05.1944
Wzrost: 189 cm
Pozycja na boisku: rozgrywający
Kluby:
Legia Warszawa 1957-1971
Pogoń Szczecin 1975/76
Baildon Katowice 1976/77
Skra Warszawa 1977-80

Sukcesy:
Mistrzostwo Polski z Legią w 1963, 66, 69
Wicemistrzostwo Polski z Legią w 1968
Puchar Polski z Legią w 1970
1/2 finału PZP w sezonie 1970/71
1/4 finału PZP w sezonie 1968/69
Mistrz Polski juniorów (z Legią) w 1963 roku
Wicemistrz Polski juniorów (z Legią) w 1962 roku
Awans do I ligi z Baildonem Katowice w 1977 roku

W reprezentacji Polski: 118 meczów / 1019 punktów

Sukcesy w reprezentacji Polski:
Brązowy medalista Mistrzostw Europy w 1967 roku (Helsinki)
Uczestnik Mistrzostw Europy i 1969 (Neapol, 4. miejsce)
Uczestnik Igrzysk Olimpijskich w 1968 (Meksyk)
Uczestnik Mistrzostw Świata w 1967
Powołany do reprezentacji Europy w 1967 roku (Antwerpia)

Poprzednie teksty historyczne w dziale Historia.




fot. Legionisci.com


REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.